Inspektor Mruczek/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Inspektor Mruczek |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Najprzyjemniejszą rzeczą na świecie jest obiad. Jeżeli ktoś sądzi inaczej, to powiem otwarcie, że jest kiep i nie ma w sobie ani krzty prawdziwie kociego czucia.... a może i polskiego... (Dwa razy po trzy kropki).
Bywałem przecież na wykładach historji rzymskiej i pamiętam doskonale, jak jadali szlachetni Rzymianie. Bywałem także i na lekcjach „Historji Polski“ i słyszałem wyraźnie, że dawniejsi Polacy nie byli gorsi od szlachetnych Rzymian, albowiem wymyślili nawet piękne przysłowie, jakiem niekażdy naród poszczycić się może:
„Za króla Sasa, jedz pij i popuszczaj pasa.“
Ja, co prawda, litego pasa słuckiego nie noszę, a wogóle znam tylko jeden pas, który czasami zastępuje naszemu Stefanowi miotłę, mimo to sądzę, że jako urodzony w Polsce kotek dużo mam we krwi przyrodzonych zalet tego szlachetnego narodu. Bądź co bądź żałuję mocno, że nie urodziłem się za błogich czasów Sasa Wielkiego!
Właściwie o obiedzie nie powinno się mówić grubo, pospolicie, odstręczająco: „obiad,“ tylko ciepło, serdecznie: „obiadek.“ Tak jest: obiadek, po którym z rozkoszą oblizuje się pazurki.
Moja pani, gdy tylko rozbiegną się dzieci do domów, wchodzi do saloniku, który zarazem jest jej jadalnym pokojem, i woła przez drzwi do kuchni:
— Franiu, dawaj!
Potem zwraca się ku mnie, zaciera ręce i mówi słodko, serdecznie:
— Mruczuś, jemy obiadek.
Ja na to odpowiadam „Miau,“ co na polski przekłada się: „z całą przyjemnością,“ i wskakuję na fotel, a potem z fotelu na obrus.
Taki to już oddawna mój przywilej.
Zup wogóle nie lubię i dziwię się ludziom, że tyle czasu niepotrzebnie tracą na noszenie łyżek do ust. Zupy, mojem zdaniem, są to potrawy dla kaczek.
Te wiedziałyby przynajmniej, co z tem robić: wsadziłyby płaski dziób w wodę i chlapałyby nim dopóty, pókiby nie wyłowiły wszystkich krupek, łazanek i jarzyn z talerza.
Ja nie do tego. Ja muszę mieć taką potrawę, którą mógłbym bocznemi ząbkami dobrą chwilę dławić, a potem odgryziony kawałek przełknąć smacznie z pewnym namysłem i rozglądnięciem się wokoło.
To też zwykle, usiadłszy obok talerza mojej pani, czekam cierpliwie na mięsko, klipiąc bursztynowemi oczyma.
Ale oto Frania przynosi jakąś prawdziwie kocią potrawę: mięsko rosołowe, pieczeń, kurczątko, kotleciki, sznycelki, bifsztyczki, ozorki, polędwiczki...
Na to się piszę i zaraz wstaję.
— Ależ zaczekaj, Mruczuś, zaczekaj. Zaraz dostaniesz — powiada zwykle pani, osłaniając półmisek ręką.
Ja jednak nie czekam, tylko ostro nacieram na półmisek, przekonałem się bowiem, że im to natarczywiej czynię, tem prędzej pani daje mi mój kawałek; inaczej musiałbym czekać, póki sobie samej nie wydzieli najpierw. Po sprawiedliwości mnie się pierwszeństwo należy, wszak odczekałem już cierpliwie całą zupę.
Dostaję tedy na swój talerzyk z niebieską obwódką spory kęs soczystego mięska, pokrajanego w plasterki lub kostki.
— Masz, Mruczuś, jedz!
Odpowiadam krótko: „Mrr,“ co znaczy: „dziękuję“ i zabieram się do dławienia przysmaku bocznemi ząbkami.
Słodkich legumin także nie jadam. To są potrawy dla małych dziewczątek, które potrzebują, jak powiada pani od przyrody, wiele cukru, aby ich wątłe kosteczki nabierały więcej spoistości. Moje kosteczki nie potrzebują cukru, więc też z zasady do słodkich potraw odwracam się ogonkiem.
Tak to zwykle u nas odbywa się „obiadek.“
Dziś posiliwszy się doskonale, zasnąłem zaraz na kanapie, aby spokojnie trawić, ale niedługo spałem, gdyż przyszedł do nas stary pan mecenas, przyjaciel mojej opiekunki, którego od dłuższego czasu nie widziałem. Nie lubię go z wielu przyczyn. Najpierw dlatego, że gdy tylko usiądzie obok mnie na kanapie, wydobywa zaraz jakiś szkaradny biały wałeczek, wtyka go w usta, zapala i kopci tak strasznie, że muszę uciekać w drugi kąt pokoju.
Dziwni ci ludzie: przychodzą do drugich w odwiedziny i na wstępie naczadzą w pokoju tak, że wytrzymać nie można. Potem żegnają się, odchodzą, potem jeszcze raz w przedpokoju coś opowiadają, śmieją się, i wreszcie odchodzą naprawdę, a ty, biedny kotku, zostajesz w pokoju i wąchasz przez kilka godzin to szkaradzieństwo, co tamci po sobie zostawili.
Żeby przynajmniej pomogli sami wywąchać co nabroili, możebym im jeszcze darował, ale tak... (Trzy kropki).
Nasza panna Henia, co uczy estetyki i logiki, czyli nauki o pięknie i o myśleniu, kopci także podczas każdej pauzy. Widocznie w ludzkiem pojęciu takie kopcenie ma swoją myśl i jest w ustach kobiet bardzo piękne.
Nie lubię starego pana mecenasa i z tego względu, że raz chwycił mnie za kołnierz, podniósł do góry, potrząsł jak zwykłym workiem i zamruczał:
— Ej, kocie, kocie! Ciebie trzeba bić, bo ci się za dobrze dzieje na świecie.
Proszę!... Co jego obchodzi, że mi się dobrze dzieje! Czy ja się wtrącam do jego kopcących wałeczków i wypominam mu, że zatruwa kotom powietrze?!
Moja pani lubi go jednak i nazywa kochanym przyjacielem, bo podobno opiekuje się naszym pensjonatem i czasami „pożycza“ jakieś pstrokate papierki. Takie papierki przynoszą i dziewczątka co pierwszego. Jak zauważyłem, ludzie przywiązują wielką wartość do tych papierków i liczą je uważnie, śliniąc czasem palce lub maczając je w gąbce, napojonej wodą.
Dziś moja pani ucieszyła się ogromnie odwiedzinami pana mecenasa i rozmawiała z nim dłużej niż zwykle. Ja słuchałem dość obojętnie początku rozmowy, której zresztą nie rozumiałem.
Mecenas opowiadał długo o swojej podróży po Włoszech, o kąpielach morskich i innych ludzkich dziwactwach, które wpłynęły, jak twierdził, bardzo korzystnie na polepszenie jego nadwątlonego zdrowia.
Dopiero po dobrej chwili zaczęła się bardziej zajmująca rozmowa, która o tyle była mi przyjemna, że znałem osoby, będące tematem pogadanki. Mówiono o naszej staruszce, która niedawno umarła, a u której bawiłem trzy razy podczas wakacyj. Złowiłem tam sześć wróbelków i kilka innych ptaszków i nigdy tych przyjemnych polowań we wspaniałym parku nie zapomnę. Potem mówiono także o jej synu, o pannie Kloci i o Misi Zawiszance, wreszcie moja pani opowiadała o pewnym tajemniczym liście naszej staruszki, który znikł jej z biurka w niepojęty sposób.
Co prawda tylko dla niej niepojęty, bo ja mam własne pojęcie o tym tajemniczym liście i dziwię się tylko, że ludzie mają taką krótką pamięć.
Tę część rozmowy, która mnie żywiej zajęła, powtórzę wam wiernie, bom ją dobrze zapamiętał.
Mecenas: O śmierci naszej kochanej staruszki dowiedziałem się z gazet.
Pani: Nie uwierzy kochany mecenas, jak bardzo boleję nad tą przedwczesną śmiercią. A o jej synu nic się pan we Włoszech nie dowiedział?
Mecenas: Owszem; trafiłem na jego ślad, niestety, skończyło się tylko na tym śladzie. Pan Roman bywał we Florencji u kilku rodzin włoskich i polskich i zwierzał się ze swych zamiarów odbycia podróży na nowym samolocie z Florencji do Australji. Mówił także, że potem zapuści się w głąb Afryki, gdzie zamierza badać tamtejsze ziemne pokłady. Z kartek, które wysyłał z podróży, dowiedzieli się owi znajomi, iż szczęśliwie doleciał do Australji, lecz niedługo tam bawił, gdyż w miesiąc potem, odleciał zpowrotem na zachód, jak się zdaje do Afryki, i od tej chwili wszystkie kartki ustały. Jedni przypuszczają, że utonął w oceanie Indyjskim, inni natomiast sądzą, że zagrzebał się w górach Abisynji i tam puka górniczym czaganem[1] w swoje ukochane kamyczki.
Pani: A tu tymczasem rozdrapują ludzie jego wielkie mienie, staruszka bowiem zostawiła olbrzymie dobra, zdając je na opiekę ciotecznego brata, Michała, który choć jest u siebie w domu skąpcem i człowiekiem nieużytym, niewiele dba o spuściznę Romana. Najgorzej na tem ja wyszłam...
Mecenas: O ile pamiętam, zacna staruszka nosiła się z myślą zapisania znaczniejszej sumy na rzecz pensjonatu pani. Czyżby się to nie stało?
Pani: Niestety, nie. O tym swoim zamiarze wspominała mi nieraz, cóż z tego — umarła bez testamentu i wszystkie jej obietnice są dziś bez wartości i znaczenia.
Podobno zostawiła jakiś gruby list do Romana, którego narazie nie wolno otworzyć. Mówiła mi o tem Jadzia, która była w Butkowie, podczas śmierci naszej kochanej staruszki i jakoby widziała na własne oczy z drugiego pokoju, iż ta na dwa dni przed skonem wręczyła Michałowi gruby list, mówiąc przytem: „Zatrzymajcie ten list zapieczętowany przez dwa lata i oddajcie go Romanowi, gdy wróci. Wierzę, że on wróci. Uczyniłam pewien ślub, który go ustrzeże od śmierci. Gdyby jednak Roman po dwu latach nie wrócił, list możecie otworzyć.“
Niewykluczona jest w tym liście jakaś wzmianka o moim pensjonacie, czyż jednak można na to liczyć? Przed śmiercią zacnej staruszki dwa razy do roku zajeżdżały wozy pełne przeróżnych jarzyn, owoców, wędlin, drobiu i mąki, oprócz tego poczciwa kobiecina wręczała mi ciepłą ręką po kilka razy w roku zwitki pieniężne, tak, aby nikt tego nie widział (westchnęła). Ej, dobre to były czasy! mogłam dawać dzieciom na drugie śniadanie białe bułeczki z masłem i wędlinami prawie za półdarmo, mogłam utrzymywać cztery biedne uczennice bez żadnego wynagrodzenia, nie licząc Misi Zawiszanki, którą mi staruszka oddała w opiekę. Mogłam wreszcie przed Bożem Narodzeniem i Wielkanocą wypłacić naszym nauczycielom i nauczycielkom większą pensję jako osobną zachętę i nagrodę za ich trudy. I pensjonat rozwijał się ślicznie. Dziś cała ta szlachetna pomoc poczciwej staruszki odpadła, a ja coraz więcej oszczędzam, coraz więcej nie sypiam po nocach i liczę się z każdym groszem, mimo to czuję, że w tym roku końca z końcem nie zwiążę i będę musiała albo sprzedać, albo zastawić rodzinne pamiątki, aby jako tako zaokrąglić rok szkolny. (Znowu ciężko westchnęła.)
Stary mecenas kopcił dalej i pocieszał ją, jak mógł, powtarzając kilkakrotnie:
— Odwagi, moja pani, odwagi, jakoś to będzie, jakoś to będzie.
Ludzie często powtarzają „jakoś to będzie“ i mają słuszność, bo ostatecznie musi jakoś być.
Ale moja pani, niebardzo zdawała się uradowana owym frazesem i pilnie patrzyła, czy mecenas nie sięga do kieszeni i nie wydobywa pstrokatych papierków, które się „pożycza“.
On tymczasem sięgał często do innej kieszeni, w której miał kopcące wałeczki, i ćmił dalej bez przerwy.
Po chwili milczenia zaczęła znów moja pani:
— Ale najgorzej to z tym listem, który mi gdzieś znikł w tajemniczy sposób.
— Z jakim listem? — zapytał mecenas i błysnął zaciekawionemi oczyma.
Na to pani:
— Może w tydzień po owym burzliwym wieczorze, kiedy to przywiozła mi w powozie jakieś wynędzniałe dziecko w obdartych sukienkach... Opowiadałam przecież o tem mecenasowi, nieprawdaż?
— Tak, tak... tę Misię Zawiszankę — co?
— Właśnie. Owóż w tydzień po tym pamiętnym wieczorze otrzymałam od niej list, w którym zapewniała mnie, że będzie pamiętała o pensjonacie za życia i po śmierci, i prosiła gorąco, abym zajęła się jak najgorliwiej losem tego dziecka i dopomagała mu ukończyć szkołę. Już trzeci rok opiekuję się zatem tą dziwną dziewczynką, a chociaż należy ona do najtępszych i najbardziej upartych uczennic, to przecież sądzę, że sumiennie spełniam swoje przyrzeczenie...
— Dobrze — przerwał jej mecenas — ale co dalej z tym listem?...
— Otóż właśnie. List ów miałam schowany w szkatułce w biurku, gdzie trzymam najważniejsze swoje rodowe papiery. Oglądałam go może na dwa, a może na trzy miesiące przed śmiercią staruszki i cieszyłam się, że to jest przecież coś, co mi posłużyć może w razie potrzeby jako dokument, bo przecież od trzech lat utrzymuję Misię Zawiszankę. Nikt o tem nie wiedział prócz staruszki, mnie i pana mecenasa, bo nie chciałam się przed ludźmi tłumaczyć, że wychowywam jakieś dziecko, którego rodziców nie znam i o którem nic więcej powiedzieć nie umiem, jak tylko to, że mi je przywiozła pewnej burzliwej nocy zacna patronka naszej szkoły i oddała w opiekę, nie wyjawiając, kto ona...
— Dobrze — przerwał mojej pani znowu mecenas — ale co dalej z tym listem?...
— Otóż właśnie: dwa albo trzy miesiące temu miałam go w ręku i czytałam. Był pisany na grubym papierze w wodne paski fioletowym atramentem i zaczynał się od słów: „Kochana Pani Klaro!“...
— Dobrze, ale co się stało z tym listem?...
— Właśnie, że nie wiem, co się stało! — zawołała moja pani i z wyrazem wielkiej troski na twarzy załamała ręce. — Znikł, panie mecenasie, znikł jak kamień w wodzie. Przeszukałam całą kancelarję, przeszukałam całe biurko w domu, przeszukałam wszystkie kieszenie, wszystkie skrytki, wszystkie zakamarki!... i nic, nic, nic! już od kilku miesięcy szukam go bezustanku i zawsze daremnie. Niema w domu jednego papierka, którego nie trzymałabym przynajmniej dziesięć razy w ręku, mimo to listu jak niema, tak niema. Gdybym była zabobonna, myślałabym, że jakiś zły duch wyjął mi go w tajemniczy sposób z biurka.
Mecenas zaśmiał się i zapalił nowy wałeczek.
— Niema takich duchów — odrzekł — któreby ruszały papiery, natomiast znam takie trapiduchy w mojej kancelarji, co jak mi zapodzieją jaki papier, to go żadną siłą zdobyć napowrót nie mogę. Są to moje pomocnice.
— Przychodziło mi już na myśl, czy przypadkiem — tu moja pani zniżyła głos i spojrzała zukosa na drzwi — czy przypadkiem nie Jadzia albo Misia Zawiszanka...
— Co też pani mówi! — zaprzeczył mecenas. — Skąd, dlaczego, poco?!
— Czy ja wiem?!... Człowiek na różne wpada domysły. Jadzia była wychowanką starej pani Miłowiczowej, nim do mnie przyszła na nauczycielkę... a ta mała Misia, to jakaś zagadkowa dziewczynka, więc... Może właśnie któraś z nich stoi w porozumieniu ze starym Michałem. Wszystko na świecie możliwe. Nie jest wykluczone naprzykład, że stary, pragnąc zagarnąć cały majątek Romana dla siebie, nie chciałby mieć na dobrach Barzeckich żadnych ciężarów. Rozumie pan mecenas?...
— Tak. Tu byłby jakiś punkt zaczepienia. Czy jednak Jadzia albo Misia wiedziały co o tym liście?
— Nie! Nikomu o nim nie mówiłam ani słowa. Dziś dopiero pan mecenas dowiaduje się pierwszy...
— Czy pani kiedy zostawia niezamknięte biurko, albo klucze przy niem?
— Nie, nigdy! Zawsze wszystkie szafy i wysuwki zamykam, i chowam klucze do kieszeni.
— Czy Jadzia lub Misia widują się czasami ze starym Michałem?
— Nie. Wogóle od sześciu co najmniej miesięcy żadna z nich nie opuszczała pensjonatu.
— A on nie był tu kiedy?
— Nie.
— Więc jakże?... Przypuszczenie pani nie jest oparte na żadnych logicznych podstawach. Niech pani jeszcze szuka.
— Szukałam wszędzie.
— Nic nie szkodzi, niech pani jeszcze szuka. List znajdzie pani tam, gdzie się go najmniej spodziewa. Tak bywa najczęściej. A to ważny list! Gdyby mi go pani dała, jużbym umiał po adwokacku zrobić z niego właściwy użytek. Wytoczyłbym panu Michałowi proces i zmusiłbym do spełnienia przyrzeczeń pani Miłowiczowej.
— Sądzi pan mecenas, że ten list naprawdę taki doniosły?
— Bez wątpienia.
Moja pani zatroskała się jeszcze bardziej; oplotła głowę palcami i myślała długo, jakby chciała jeszcze raz odtworzyć w pamięci tę chwilę, w której po raz ostatni miała list w ręku.
Najwyższym wysiłkiem woli przypomniała sobie, że mając w tym dniu nieco więcej czasu porządkowała biurko, przeglądała w księgach szkolnych rachunki, a nawet odczytała jedno ze swych dawnych świadectw szkolnych.
Wszystkie te myśli powtórzyła głośno mecenasowi.
Ten na to odrzekł:
— Niechaj pani wszystkie swoje książki rachunkowe przejrzy kartka za kartką, a z pewnością w jednej z nich znajdzie pani list nieboszczki.
— Aha! — zaśmiał się mecenas — to pewnie Mruczek schował gdzieś list i oddać go nie chce.
Potem zwrócił się do mnie i zapytał żartobliwie:
— No, Mruczek! nie udawaj! Powiedz pani, gdzieś schował list!...
Pani w śmiech. Mecenas jednak, zwracając się do mnie z zapytaniem, tak dmuchnął mi w nos dymem, że zeskoczyłem zagniewany z kanapy i przeniosłem się daleko na fotel.
A teraz ja wam coś powiem, dzieci kochane, powiem wam coś bardzo ciekawego i bardzo zabawnego.
Otóż ja wiem, gdzie ten list się podział. Tak jest, wiem. Pamiętam go przecież dobrze: był żółtawy i miał wodne znaki. Doskonale przypominam sobie jego wielkie litery, trzęsącą się ręką kobiecą kreślone, i pamiętam wybornie, co się z nim stało. Ale narazie nie powiem, bo mi się nie chce. Niech się moja pani jeszcze trochę pomartwi, aby się nauczyła, że wszystkie ważne papiery należy zawsze trzymać w wielkim porządku i nie zapominać, co się z niemi robi.
Otóż, choć wiem, gdzie jest list — na złość nie powiem, i już!