Interesa familijne/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Powrót pana Pawła do domu, jak cała droga, nie był bardzo wesoły. Trzeba się było wyspowiadać przed żoną z uronionych nadziei, a Julja nie miała cierpliwości. Wstyd też było samemu sobie tylu zawodów.
Przejeżdżając mimo dworku Hieronima, postrzegł w ganku pan Paweł, Dziadunia Dymitra, siedzącego na ławeczce, kiwnął głową, bo mu to humor jeszcze gorzej popsuło i ruszył dalej.
Szczęściem żony w domu nie zastał, i od pierwszego ognia na przyjezdnem był wolny, bo Jejmość na żądanie Petry, przez pannę Hiacynthę pilnie poparte, pojechała o milę na przegląd dywizji ułanów, nadzwyczaj ustrojona, resztki także swej piękności wywożąc na pokaz.
Pan Paweł nie poszedł do brata, brat nie przyszedł do niego, a nazajutrz dopiero przybyła Jejmość.
— A cóż Pawełku? spytała — dobrze ci poszło? Bo my tośmy się doskonale bawiły! Do mnie szczególniej przyczepił się jakiś major, ale bardzo miły człowiek, mówi nawet po francusku. Mówże no, co było z tobą?
— Niech ich tam wszyscy djabli wezmą! — odpowiedział z góry pan Paweł.
— A co? źle?
— Najgorzej.
— Ale możeż to być?
— Tak jest, nic nie zrobiłem dla nas. Już pokazuje się, że na tę sukcessję wszyscy zęby ostrzą.
— Czy tak! a no! i my też spodziewam się, w kaszy się zjeść nie damy! — zawołała Jejmość czerwieniejąc.
Panna Hiacyntha dodała:
— Co za chciwość tego złota! — i westchnęła czule, odgarniając suchą ręką przyprawne włosy, które szczelnie zasłaniały skroń pomarszczoną i zwiędłe policzki.
— No! ale gadajże co to jest?
— Ale cała historja! — odrzekł Paweł — chodźmy no do pokoju.
Jejmość weszła zdyszana i rzuciła się na najbliższą kanapę.
— Wiesz, że ztąd pojechałem do ojca, byłem zaproszony do Sobockich na herbatę, otóż i on pewny jestem, już coś z Jasiem machinuje; tachlują, bo kłamią i mówią, że Kasztelanic nie jest tak bogaty jak się wydaje. To nie bez kozery.
— O! łajdaki! patrzajcie! chcieliby wszystko wziąć sami.
— Zdradziectwo czarne! — dodała zawsze coś swego wcisnąć pragnąca panna Hiacyntha.
— To raz, ale to nic jeszcze. — Na drodze do Rohoży spotykam Dziadunia.
— A on tu jest podobno.
— Wiem, i zajechał do Hieronimów.
— Nie łaskaw coś na nas! — z przyciskiem wymówiła pani — ale chwała Bogu że omija, bo to gbur nieznośny... Ostatnią razą śmiał mi powiedzieć, że jestem stara...
— Można rzec stanowczo, — wtrąciła panna Hiacyntha, — że to jest nieokrzesany starzec.
— Aż tu pan Dymitr na mnie.
— Za co?
— A! za Hieronima.
— Z jakiego powodu?
— Zechciałaś! że on ubogi, a ja bogatszy.
— A niech by nie tracił i z tą flądrą się nie żenił! — wykrzyknęła Julja.
— Z osobą bez żadnego wychowania i delikatności, która sama około drobiu chodzi! — szepnęła panna Hiacyntha.
— W Rohoży, z temże do mnie Żmura, że ja z tego posagu Teklinego, co on mi darował — odstąpił chcę mówić — nie dałem połowy Hieronimowi, jako by to on nie zrobił dla mnie, ale dla nas obu.
— A! to już gałgan! — zakrzyknęła Julja porywczo — słyszana to rzecz; a za cóż byś ty się trudził, jeździł? Zyskał to zyskał i kwita; temu trutniowi i szeląga dać nie warto, bo jego kwoczka mu straci, żeby swoje dziatki w kokardy poupinać.
— Musiałem mu wreszcie wystawić, że ja i tak na tych traktatach z Hieronimem wiele straciłem z własnego, więcej niż...
— Co za niewdzięczność ludzi! jaka losu sprzeczność! — wykrzyknęła Hiacyntha.
— Ale przybywam wreszcie do Zrębów. — O! o! tu po pańsku — pałace, bale, illuminacje, tańce, awantury; ale ludzie grzeczni — nawet bardzo grzeczni.
— To chytrość, żeby lepiej oszukać! — odezwała się żona.
— Ponętne sieci chciwości i zdrady! — znów echem wtórowała panna.
— Nie wchodzę w to, ale grzeczni. Nuż tedy do rady, i zaraz pan Piotr wszystko wziął w garść. A ja na boku zostałem. Zwołał Pobiałów. Pobiałowie sobie radzi zgarnąć i zaraz proponują Tomasza, żeby go posłać do Kasztelanica. O! uważaj tylko dobrze!
— Widocznie zmowa!
— Pan Tomasz niby to się wzdryga, niby nie chce, opiera, nie może — ale ja to wszystko widziałem... jak było — udawanie! — udawanie! figle! Tylko niewypadało mi nic mówić, nic — bo ja tam sam, a ich kupa, i przy nich siła, więc, sza — milczę.
— Dalejże co?
— Dalej, filut bo i pan Piotr, udaje kaznodzieję, prawi o duszy, a myśli pewnie o worku... gada trzy po trzy... i oświadcza, że naprzód sam pojedzie do Strumienia i spróbuje sił swoich na Kasztelanicu, a jeżeli go do lepszych sentymentów nie namówi... wówczas wystąpi pan Tomasz. Otóż uważasz... chce widocznie spróbować stary, czy jemu się nie uda co dla siebie, a ma trzy córki ogromne i syna. Zresztą on i tak pan, całą gębą pan.
— Nienasycona żądza złota! — westchnęła Hiacyntha — Co za dusze czarne, państwu chcą przeszkodzić!
— Niech ich tam djabli wezmą! — stuknęła pięścią w stół — myślą, że my już tak głupi i dobroduszni, że się damy lada czem zbyć! O! o! nie! poczekacie ruski miesiąc — będzie potrzeba procesu, no! to proces!
Pan Paweł spojrzał na żonę i pomiarkował, że za daleko zajechał, chcąc zwalić winę swej nieszczęśliwej wyprawy na ludzi.
Gniewne jej usposobienie kazało mu się lękać, by za przybyciem obiecanem pana Piotra, Julja zbyt źle bogatego i wiele znaczącego u ludzi stryja, nie przyjęła; począł się więc cofać powoli.
— Juściż znowu — rzekł — tak dalece — bo widzisz moja duszko... oni nie są tak źli.
— A! ty ich już myślisz bronić, dobra duszo! porzuć to, porzuć — przerwała Julja, — ja ich wszystkich znam; ja wiem co to są bogaci krewni. Mój ojciec Mizner, miał krewnego, prawie że krewnego w Inflantach, bo się nazywał tak jak my, tylko że był baronem. Otóż jeździł raz aż do niego, do tych Inflant — prawda, że nie wiedział w jakim stopniu byli pokrewieństwa — ale co myślisz? wyprawili go z kwitkiem, jeszcze nawet co na podróż stracił ojciec, i tego mu nie wrócili, choć ten Mizner bogaty był jak Kreza (tak nieboszczyka Krezusa nazywała zwykle Julja).
Prawdziwie — dodała w sposób komentarjusza, panna Hiacyntha — ci panowie to są bryły kamieni; rzekłbyś że złoto, które ich szczęście stanowi! natury im swojej zimnej i twardej udziela!!
Wyrzekłszy to poetyczne porównanie spojrzała zwycięzko, ale któż miał jej okazać potrzebne współczucie, gdy wszyscy tak byli zajęci sprawą familijną! Poszło więc i utonęło w zapomnienia fali, szczytne formą i myślą porównanie guwernantki.
— W końcu — rzekł mąż — pan Piotr tak łaskaw, że przyrzekł nas wkrótce z synem odwiedzić; będzie tu w tym tygodniu jadąc do Strumienia. Powiedział mi nawet, że chce syna zaprezentować i polecić familji — to są jego własne słowa. — Już to że grzeczny, to prawda. Synek, chłopiec jak z igły.... Kto to wie!
Spojrzał nieznacznie na Petrę; Panna Hiacyntha uśmiechnęła się, palcem suchym i podobnym do gałązki chrustu pociągając po nosie śpiczastym. Petra udała że nie rozumie, ale roztrzpiotanie jej nagłe dowodziło, że to nie popsuło humoru dziewczęcia.
Julja zamyśliła się, spojrzała w źwierciadło — i kto wie jakie dumy, jakie myśli przeleciały przez głowę dawnej piękności, jeszcze w swoje wdzięki pokładającej wiarę.
— Ale to trzeba wystąpić — odezwała się trochę udobruchana — bo to państwo przywykło licho wie do czego — kaszy im nie dać, ani pierogów.
— Właśnie o to i mnie głowa boli — ale niektóre rzeczy przywiozłem z sobą.
— Prawdziwie, przyznać należy, iż pan jesteś nieporównanej prezencji umysłu — pochwaliła panna Hiacyntha — ale czyś pan nie zapomniał gałki muszkatołowej, pieprzu i musztardy?
— Dlaczego? — spytał pan Paweł.
— Zaraz to panu wytłómaczę — z gestem pełnym pretensji zwracając uwagę na siebie, i sybilijnym poczynając głosem odezwała się guwernantka. Julja przywykła jej wierzyć, obróciła się uważnie i poczęła słuchać.
— Wiem to z pewnością, z największą pewnością — z przyciskiem wymówiła — że wielcy panowie, do których rzędu chce się liczyć pan Piotr, w swej kuchni, dla podbudzenia zmysłu zniszczonego rozpustą, potrzebują nieustannych przypraw mocnych, na których cały ich stół spoczywa.... Pieprze, gałki, musztardy, to ich chleb powszedni.
Pan Paweł oczy wytrzeszczył.
— Oni to łyżkami jedzą! — zawołała Hiacyntha — to rzecz pewna!
— Ale, proszęż pani — rzekł pan Paweł — ja tam kilka dni u nich siedziałem i na baliku jednym byłem, a tego nie uważałem.
— Pan byłeś zaprzątniony, roztargniony, zgryziony; jego usta, iż tak rzekę i podniebienie, dzieliły preokupację ducha — tak! ducha! i nic dziwnego, że w tym stanie byłbyś pan zjadł cokolwiek podobało się im podać, i nicbyś nie wiedział.
Paweł, przypomniawszy sobie jakąś potrawkę z ostrym sosem i truflami, które starannie wypluwał, wiedząc przytem, że starej panny nie przekona, umilkł dając się skonwinkować. Postanowione więc zostało, że dla okazania swej znajomości zwyczajów wielkiego świata, dobrze pana Piotra opieprzyć wypadnie.
Julja tymczasem już się i domem i Petrą troszczyła, żeby się to wszystko jak najlepiej pokazać mogło, i nagle wśród zamyślenia głębokiego, padając na kanapę, parsknęła śmiechem.
Panna Hiacyntha palcem okulbaczyła nos i parsknęła także, niewiedząc jeszcze czego się śmieje.
— A! na myśl mi to przyszło — odezwała się Julja — wszak oni będą pewnie choć na chwilę i u Hieronimów — jak też ta nieznośna kwoczka da sobie radę. Bo to ani wie jak przyjąć, ugościć i da im kluski! cha! cha! oto będzie śliczne przyjęcie! Mrę doprawdy ze śmiechu! a! a jakżebym rada widzieć jej konfuzję!
Guwernantka uśmiechnęła się powtórnie.
— Istotnie — odezwała się — ci ludzie nie stworzeni do społeczności wyższej... mogą być wielce skłopotani... wypadłoby może dać im znać wcześnie.
— O! nie! nie! właśnie że nie! — podchwyciła Julja — sza! cicho! zobaczymy jak się stropią, o! to będzie przedziwne. Co oni im dadzą i jak oni ich na poją i nakarmią. — Zobaczycie że do nas przyślą po talerze i łyżeczki — po wszystko. — Ale że nie dam, to klnę się, dosyć miałam dla nich pobłażania... chcą być nam równi, zobaczymy!
Paweł milczał kwaśny, a dwie kobiety rozpoczęły długą naradę nad firankami, domem od dawna opuszczonym, ubiorem panny Petry, wystawą jej wdzięków i talentów, kuchnią pieprzną i tysiącem szczegółów, bo niestety, zapowiedziane odwiedziny miały przypaść w ciągu tygodnia, a gdy tyle jest do zrobienia, czas tak leci. Wysłano tegoż dnia dwóch posłańców po robione kwiatki, po wstążki, tiule, po przyprawy do potraw i dla Petry. Głowy się tak paliły, że panna Hiacyntha zajęła się zaraz robieniem sobie świeżego stroika, w którym jeszcze dziwniej miała być podobną do tych poczwar, które gotyccy rzeźbiarze rozrzucali na sklepieniach i słupach starych katedr; Julja ściskała gorset, a Petra moczyła rączki żeby były bardzo białe.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.