Interesa familijne/Tom II/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

W Rohoży niedługo zabawił nasz podróżny; spieszył z poselstwem do stryja, ostatek nadziei swoich zawiesiwszy do rozmówienia się z nim. Wmówił łatwo szwagrowi, że Hieronim wcale pokrzywdzony nie był. Dobroduszny i poczciwy Żmura wszystkiemu uwierzył, i poił zapamiętale pana Pawła, usiłując go w ten sposób za chwilową swą żywość i podejrzenie przeprosić. Pawłowi zaś nie tyle jeszcze było pilno do Piotra, ile się obawiał Żmury, któremu śmiało w oczy spojrzeć ostatek niedopalonego wstydu nie dawał. Trzeciego więc dnia zaszła nejtyczanka, wśród opowiadania przy śniadaniu pani Generałowej o kampanji tureckiej, o Generale Dybiczu, i dziwnej śmierci jej męża, napróżno wszyscy usiłowali wstrzymać jeszcze gościa choćby na dzień jeden. Tekla żeby go widzieć, Żmura żeby go poić, Generałowa żeby mu opowiadać, bo domowi wszystko już słyszeli; pan Paweł wyżegnany najserdeczniej i wyprawiony z ogromnemi po staroświecku zapasami, które się nazajutrz popsuć miały, odjechał.
Do Zrębów pana Piotra było mil dziesięć; wyrachował sobie podróżny, że drugiego dnia ku wieczorowi tam stanie. Ale co innego tu było dojechać, a co innego do Rohoży. Nim zajedziemy do Zrębów i bliżej przypatrzym się panu Piotrowi Zawilskiemu, chcielibyśmy żeby czytelnicy nasi przypomnieli sobie cośmy im o nim w statystyce familji Zawilskich powiedzieli; jest to niezbędnie potrzebne do zrozumienia obrazu, który im mamy przedstawić. Pan Piotr, w skutek ożenienia i życia w wyższem towarzystwie, całkiem na innej był stopie. Jako stryja i powszechnie szanowanego ze swego charakteru człowieka, należało go powitać, choć bliskiemu krewnemu, przebrawszy się we frak i o przyzwoitej godzinie. Pan Paweł w dodatku nieoswojony z państwem, jak je nazywał stryjowskiem, bał się go dosyć i okrutnie skrobał w głowę na samą myśl przebycia tam dni kilku. Dom to był nie w rodzaju tych do których przywykł uczęszczać, w nim muzyka, kwiaty, książki składały zabawę; rozmowa nawet chodziła ścieżkami, któremi trudno było za nią zdążyć panu Pawłowi, czuł z góry, że mu tam będzie ciężko i nudno. To też w miarę zbliżania się do Zrębów coraz posępniał podróżny, i nie ledwie miał ochotę się zawrócić. Jemu takie towarzystwo jak Żmury — kielich, hulka, poufała gawędka dobrze tłustością podlana. W potrzebie hołupiec na prędce — w to graj! ale cicha, spokojna zabawa w pięknym salonie, wśród przedmiotów, których wdzięku i wartości pojąć nie mógł, była strasznie trudnem zadaniem.
Zręby stały w pośrodku dóbr państwa Piotrów, nad brzegiem spławnej rzeki, jednej z tych arteryj Wołynia, któremi płynie handel, pieniądze i życie. Była to rezydencja niemal wspaniała, murowany dom piętrowy, ogród nad brzegiem rzeki, pomysłu Miklera; w koło przepyszne budowy gospodarskie, młyny, browary, krupiarnie, owczarnie, murowane, nietylko wygodne ale piękne.
Samo miejsce było prześliczne, zdala można je było wziąć za miasteczko, tak świeciło świeżemi murami, tak pięknie błyszczał nad nim kościołek wdzięczny i kształtny, kapliczka i nowa wspaniała cerkiew na wzgórzu — kilka karczem, różne gospodarskie budynki, porozrzucane umiejętnie ubierały, wielkie dając wyobrażenie o smaku i troskliwości dziedziców. Długą ulicą w końcu której stał ów dwór, dojeżdżało się ku niemu; w prawo i w lewo, po za cienistemi kasztanami i lipami stały porządne domki oficjalistów i rezydentów, uśmiechnięte ogródkami kwiatowemi i tak ukryte w zieleni, jakby z przed oka uciekały umyślnie. Wielka murowana brama, na której leżały dwa w Pełczy wyrobione z piaskowca lwy kolosalne, wiodła na dziedziniec pomarańczowemi drzewami, laurami, i granatami w lecie ostawiony. Wszystko aż do oficyn miało fizjonomję świeżą, czystą i wesołą; tu i owdzie przeglądała wyraźniej myśl upiększenia, dokonana zręcznie i bez przesady.
Ganek jak zwykle podtrzymywały cztery olbrzymie kolumny, stanowiące facjatę pospolitą ale nie rażącą. Po za domem prześliczny ogród, rozrosły i cienisty, na pochyłości ku rzece sadzony, sprowadzał aż ku jej wodom, kilka razy zakręcającym się wśród parku i tworzącym malownicze zakończenie. Po za rzeką widać było w całej swej krasie i przepychu, najpiękniejszy krajobraz Wołynia. Nie opodal od dworu, w jednem miejscu była wysepka szczęśliwie rzucona wśród wody, a do niej prowadził murowany wdzięcznego wzoru mostek, gdzie w pośród topoli, brzoz i złotych wierzb stał wysoki żelazny krzyż i ławka pod nim.
Taki to wszystko razem wzięte miało pozór dostatku i państwa, że pan Paweł, którego szlachecka zamożność drobno się strasznie i licho wydawała przy Zrębach, uczuł nieco zazdrości a wielce zakłopotał jak się tu potrafi znaleźć. Był on parę razy u stryja, ale zawsze nie sam, w towarzystwie, na wielkich balach i zabawach, gdzie łatwo zginąć w tłumie; — teraz musiał się z nim i rodziną spotkać sam na sam, oko w oko.
Wprzódy przebrawszy się w karczmie, gdzie się dowiedział, że wszyscy są w domu, nawet pan Stanisław już z Uniwersytetu na zawsze powrócił — Paweł, śmiało nadrabiając miną, kazał zajechać przed ganek i wszedł a raczej wpadł, udając zupełną pewność siebie, naprzód do kawiarni zamiast do salonu, potem już, gdy mu drzwi pokazano, z większą jeszcze fantazją i śmiałością otworzył drzwi do pokoju, w którym cała rodzina właśnie zgromadzona była za wielkim stołem przy owocach i herbacie.
Śliczny to był widok tego okrągłego stolika, w koło którego, wedle porównania Pisma Świętego, jak oliwki dojrzałe siedziały hoże dzieci przy poważnych rodzicach. Nic tu nie psuło miłego wrażenia, jakie czyniło to gronko rodziny, uśmiechnione szczęściem którego doznawało.
Pokój, którego okna wychodziły na ogród i rzekę, był skromny, ale miły, cały ubrany w kwiaty, pielęgnowane ręką kobiet, zastawiony krosienkami, zarzucony książkami i robotami. Dwa stoły, w dwóch przeciwległych jego końcach, kilkanaście krzeseł, dwie kanapy i dwa wielkie obrazy Suchodolskiego, wyobrażające Jana IIIgo pod Wiedniem i Władysława Jagiełłę pod Grunwaldem, zdobiły go tylko. Przy jednym z tych stołów, w chwili wejścia pana Pawła, siedzieli wszyscy. Na czele podstarzały już ale wspaniałej i narodowego typu twarzy mężczyzna, którego niebieskie oczy, słodyczy pełne, usta kształtne i wyrazem dobroci namaszczone, wszystkie rysy regularne i pogodą jaśniejące, od razu za serce chwytały. Wysoki, silny, rumiany i zdrów, w siwych włosach zawcześnie posrebrzonych, wyglądał jakby się przebrał, tak malinowy rumieniec zdrowia kwitł na jego policzkach, tak rzeźwo błyskało oko niezmarnowanem życiem. Wyraz otwartości, wesela, pokoju, panował tej pięknej twarzy; rzekłbyś stary portret pradziadów, wyjęty z ramy i ożywiony czarodzieja tchnieniem.
Obok równie piękna, bladawej ale marmurowej białości twarzy, pociągłych rysów, z piwnem okiem, spozierającem na świat jakoś tęskno i niespokojnie a łagodnie, siedziała czarno i skromnie ubrana kobieta, patrząc i napatrzeć się niemogąc ulubionych dzieci. Jej postać, wyraz, charakter miały coś idealnego — wszystko w niej wyjawiało namiętną matkę, co nie żyje tylko dziećmi, nie myśli tylko o nich. W spojrzeniu tęsknem, wdzięku pokornego słowa, czytałeś wielką, serdeczną, płonącą pobożność chrześcianki.
Przy nich kwitły trzy córki prześliczne — różowe, uśmiechnione, zręczne, wesolutkie a tak dziwnie dopełniające wdziękiem każdej właściwym obrazu całości, że się zdawało jakby je malarz wydumał, chcąc pokazać jedyną piękność w trzech jej objawach różnych, na wspólnej łodydze wykwitłych.
Staś, cienki, wysmukły blondynek, podobny do panienek, i jak panienka skromny, młody, ale z wybitniejszem piętnem woli na twarzy bardziej męzkiej, to koło zamykał. Zaraz za nim, widocznie już obcy młody człowiek siedział z uszanowaniem nieoswojonego chłopaka, który się boi salonu i nie wie jak w nim usiąść.
Był to ubogi towarzysz uniwersytecki Stasia, Ksawery P..., którego Zawilski przybrał sobie za przyjaciela i przywiózł z sobą na wakacje. Nie było w tem najmniejszego niebezpieczeństwa dla sióstr Stasia, bo pan Ksawery miał pozór młodego niedźwiadka, niezgrabność starego pedanta, i zaprzątniony był sobą jak młodzik, który dźwigając swą przyszłość na ramionach, o niej tylko duma. Poczciwa jego fizjonomja, brzydka była jak maskaron bronzowy, ale się do niej łatwo było przyzwyczaić, bo wyrażała duszę szlachetną. Panny się nim doskonale bawiły, chociaż od nich do swoich greckich książek uciekał, kierując się na hellenistę przebojem, i czytając właśnie djalogi Platona, z których najtrudniejszy w tej chwili głowę mu piłował.
Wśród śmiechu młodzieży nie posłyszano jak zaturkotała bryczka pana Pawła, i postrzeżono go dopiero, gdy sztywny jak norymbergska lalka, nakrochmalony jak stary kołnierzyk parafialnego eleganta, wszedł, nadymając się i pokrywając usilnie strach który go przejmował.
Pan Piotr pierwszy się zerwał, popatrzył chwilę i poznawszy go, zawołał:
— A! to Paweł! jakże się masz? jak się masz, kochany gościu?
Wszyscy się odwrócili, nie bez wyrazu lekkiego zniecierpliwienia, jak gdy wśród najswobodniejszej płynącej potokiem zabawy, wpadnie w nią nowy żywioł, któren towarzystwo przyswoić musi i wcielić, pracując by ten przybysz stał się jego własnością, co nie zawsze łatwo przychodzi. Żal było rozmowy — chłód wionął od pana Pawła, ale grzecznie i serdecznie go przyjęto. Wszyscy starali się jak najprędzej wprowadzić go na swój tor — na drogę, którą myśl ich biegła — ale tu znalazła się przeszkoda. Cały świat pojęć i myśli różnych ich dzielił — był to przychodzień z innego kraju, z innej strefy.
Pan Piotr, który to pierwszy postrzegł, a raczej się tego domyślił, odwiódł zaraz Pawła nieco na stronę od stolika, i stosowniejszą, pospolitą, oklepaną, szlachecką, nie potrzebującą żadnego wysiłku myśli, jął z nim wieść rozmowę.
Gronko dzieci i matka rozbiegli się w ogród, na ganek. Pan Ksawery poszedł do swego Platona, a Staś uczuł potrzebę połączyć się z ojcem i poznać bliżej stryjecznego brata, którego prawie nie widział.
Długo tak mówili nie wiedzieć o czem, bo Paweł nie śmiał ex abrupto poczynać o rzeczy, choć rad był skończyć i wyrwać się co najrychlej od stryja, który mu niezmiernie imponował, powagą swą i wyższością nie mile jakoś upokarzając, przywykłego do dawania sobie tonów w okolicy Horoszek.
Pan Piotr mówił o rzeczach obojętnych i wszelkim zaczepionym przedmiocie, z łatwością jaką mają ludzie do różnego rodzaju towarzystwa przywykli i giętkim obdarzeni umysłem; Staś żywo szeptał, jak chłopak, któremu nie braknie myśli ni słowa, w którym wszystko gra żywo i na wierzch się wyrywa — oba niezmiernie uprzejmi. Po chwili i pani Piotrowa przyszła się do nich przyłączyć, a przy niej rozmowa nie zmieniła toku i wiła się bitym szlakiem ogólników, po których połowa ludzi wygodnie się przechadzać lubi.
Gospodyni miała w tem cel pospieszając w pomoc mężowi — obdarzona wielkiem uczuciem, pragnęła zawsze w obec krewnych mężowskich pokazać się szczerze dla nich przyjazną, bo w istocie taką być chciała, a oziębłością najmniejszą obawiała się przykrość zrobić mężowi.
Pan Paweł, obsypany grzecznościami bez liku, cały tak wieczór przesiedział dosyć zmęczony, uśmiechając się choć nudy go wyciągały na torturach, starając się utrzymać na wysokości rodziny pana Piotra, nie rozumiejąc prawie co w koło niego mówiono, obawiając się strzelić jakiego bąka, pół słówkiem i minami wykręcając od wszelkiego stanowczego wyrokowania.
Szczęściem, udało mu się wyjść z tego obronną ręką, choć niepospolicie znużył się wysiłkiem, i gdy przyszedł do pięknych pokojów, które mu troskliwa Marja wyznaczyć kazała, rzucił się na łóżko jak po najcięższej pańszczyźnie. Dano mu na wieczór Obrazy Chodźki, spytawszy czy ma co czytać; wziął je niby chętnie, żeby okazać że czytuje, ale przyszedłszy do siebie, rzucił o stół, ani myśląc dotknąć, patrząc tylko osowiałym wzrokiem, jakby się pytał: Co u licha w książce być może?
Nazajutrz rano, jak kwiat rosą obmyty, świeży i orzeźwiony spoczynkiem, wszedł do niego stryj, z laską, która mu już towarzyszyła po całem gospodarstwie, i z serdeczną troskliwością począł go dopytywać jak się ma, jak spał, czy mu było wygodnie itp.
Pan Paweł na wszelki nieprzewidziany wypadek zrobił sobie ból głowy, wyrachowawszy, że go ten w wielu rzeczach będzie mógł wymówić, a bał się całego długiego dnia, który miał przed sobą, sądząc, że po szlachecku przyjdzie mu siedzieć ćwieczkiem na kanapie od poranku do nocy. Pan Bóg go skarał za niepotrzebne kłamstwo, bo wpadłszy w dom poczciwych ludzi, troskliwych o każdego, uprzedzających i grzecznych, musiał pokutować cały dzień za głowę swoją, na rosole zamiast barszczu; bez wina, i bez najsmaczniejszych potraw, które mu przed nosem obnoszono mijając go, dla swej choroby, z którą się z rana pochwalił.
Byli sam na sam. — Pan Piotr, który się od razu domyślał, że krewniak nie darmo go odwiedził i coś do niego mieć musiał, umyślnie tak przyszedł, aby swobodniej mógł się wygadać. Rozpoczęła się tedy rozmowa; Paweł nadmienił o Kasztelanicu, powiedział co Samuel polecił Hieronimowej, oddał ukłony od ojca, i prosił o radę. Stary słuchał cierpliwie, ale bez najmniejszego zdziwienia, spuścił tylko oczy i myślał.
— Wiesz kochany panie Pawle — rzekł po chwili milczenia — smutne to są historje; wiedziałem o tem wszystkiem wprost od mego kochanego Samuela, który nie spuszczając się widać na Hieronima, obszernie o tem w tych dniach pisał. Ale cóż tu radzić; mnie więcej trapi sposób życia Kasztelanica, jego rozwiązła i zimna starość — jego niepojęta bezbożność, i ten kał w którym żyje, niż to co utracić możemy... Dla nas tu chodzi o trochę mienia, dla niego o całą przyszłość.
Pan Paweł osłupiał, nic nie mogąc zrozumieć.
— O! to! — pomyślał w duchu — czy kazanie? czy co? a co nam do jego duszy? byle zostawił majątek...
Stary po chwili mówił dalej:
— I ja także, jak mój kochany Samuel, widzę potrzebę żeby się familja zbliżyła do niego, żeby go otoczyła troskliwością, przywiązaniem, dobrą radą, ale w innej myśli. Mnie ta resztka żywota w takiej rozpuście, w tych brzydkich nałogach, oburza i niepokoi...
— Djabeł go wie co on plecie! — mówił ciągle w duchu pan Paweł — to chyba hypokryta i... — ale stryj mu myśl przerwał.
— Potrzeba go wyrwać z tej niewoli, w której gnije, potrzeba go koniecznie oswobodzić — nie dla naszego tylko, ale dla jego własnego dobra.
— Już to co się tycze sposobu życia — rzekł nareszcie odważając się wystąpić Paweł — to mi się zdaje, że kto do dziewięciudziesiąt lat tak przeżył, nie potrafi się już na starość przemienić. Ale szkoda, dla nas zwłaszcza ubogich, tego co słusznie na nas spaśćby powinno, a co nam trutnie i pochlebcy wyrwą.
Pan Piotr uśmiechnął się.
— Wiele widziałem na świecie — rzekł — ale mi się nie zdarzyło nigdy spotkać bogatego krewniaka, na którego spadek wcześnie ostrzą zęby, żeby figla swoim następcom nie wyrządził...
— Toby dla nas ubogich — z przyciskiem powtórnie wymówił Paweł — było bardzo ciężkie.
Pan Piotr zdawał się powoli wchodzić w nieprzepartą myśl bratanka.
— Zapewne — rzekł — i tego szkoda, co mieć możecie, zwłaszcza poczciwy Samuel, który się tak frasuje o los Rotmistrza. Samuel myśli widzę, że trzebaby się nam wszystkim zebrać, poradzić, kogoś wybrać i w pomoc mu wysłać. Bardzoby to dobrze było, ale powiedz mi czy można familję zwoływać? Rozejdzie się to między ludźmi, dojdzie do Kasztelanica, obrazi go i od nas jeszcze bardziej odepchnie; zausznicy wystawią mu to jako chciwość przedwczesną i zohydzą nas w jego oczach. Familja nasza tak rozrzucona, tak różnorodna... to niepodobna!
— Więc niech stryj sam poradzi.
— Nie jestem od tego, żeby nie pomówić o tem z krewnymi, ale ich zwoływać, konsyljum robić takie, to do niczego nie prowadzi. Chciałbym tylko Samuela.
— Pan Samuel nie może wyjechać ze Strumienia, mówił to bratowej.
— A więc pomówimy z Pobiałami.
— Stryj więc uważa — zagadnął ścinając usta Paweł, że i oni... należeć będą...
— A powiedz-że mi jak należeć nie mają? — oburzył się pan Piotr. Jeśli to ma spadać na nas, to i na nich równem prawem. Nie pytam o pisane prawo, ale o to uczucie sprawiedliwości, które jest w sercu każdego człowieka! A gdyby na nas co spadło, odsądziłżebyś od tego, coby ci Bóg dał niezapracowane i daremne — siostrę twoją Teklę?
Pan Paweł się zmięszał.
— Ale to widzi stryj — dorzucił — zapewne, gdy jednak — prawo... bo żyjemy pod prawem!...
Zmarszczył się starzec poważny i ujął go za rękę.
— Mój Pawle — rzekł — bracia i siostry w prawie ludzkiem mogą brać nierówno, bo w tym podziale wchodzi uwaga o społeczeństwo względem którego my mężczyzni mamy najcięższe obowiązki poświęcenia — ale to po rodzicach; a taki spadek, niespodziany dar Boży — możnaż inaczej podzielić jak równo? Dałożby ci spać sumienie?
Niedokończył. Paweł spuścił głowę, zawstydził się i poprawił.
— Ja też wcale nie jestem tej myśli — odrzekł śpiesznie — pytam tylko, by się upewnić, że to co ja czuję, prawo potwierdzić może.
— Prawo jest dla nieprawych — odparł pan Piotr — dla nas dość sumienia. Niech się do niego zwracają, komu Bóg nie wyrył w sercu nieśmiertelnych praw swoich; ci biedni po ludzkie, pisane, nędzne i słabe niech się uciekają; my się bez nich w takich sprawach obejdziemy.
— Wezwać więc potrzeba Pobiałów — dławiąc się, cicho poddał Paweł — chcąc co rychlej rozmowę skończyć.
— To są ludzie zacni, poczciwi i rozumni — z niemi się zetkniemy i coś uradzim, żeby Pana Samuela uspokoić. Dzieci Józefa rady dać nie mogą, bo sami jej biedaki potrzebują; was wszystkich ty przedstawiasz; ja siebie i Samuela, a więc nam tylko Pobiałów brakować będzie. Posłuchaj, dziś piątek, zabawisz u mnie przez sobotę, ja poślę ich prosić na wieczorek, który damy w pasiece w niedzielę, gdzie i tak być mieli. W ten sposób cichuteńko się sprawim. Wszak musisz znać Pobiałów?
— Bardzo mało.
— Dwóch ich tylko, Tomasz i August przyjadą, bo Józef biedaczysko nie rusza się z domu... ale tych dwóch dosyć będzie.
— Nie lepiejże, żebyśmy do nich pojechali? — spytał Paweł, któremu siedzenie w Zrębach nie bardzo się uśmiechało.
— Jak chcesz, ale to coś będzie widoczniej, a na cóż ściągać oczy i wzbudzać gadania? Pierzmy swoje brudy po kryjomu.
— Ja bo w tem nic brudnego nie widzę — zawołał Paweł.
— Ani ja, bobym w taką sprawę ręki nie umoczył — rzekł Piotr z uczuciem godności — ale powiem ci szczerze, zda mi się zawsze, że takie niemal podstępne ubieganie się za nędznym groszem, czegoś nie chwalebne, nie czyste....
Robię to dla Samuela, że mu nie odmawiam; zresztą pocieszam się tem, że jeśli starca od łajdaków i intrygantów, z rąk niepoczciwych wybawię, może go choć późno tknie sumienie i życie odmieni.
— W to trudno uwierzyć.
— Trudno, ale są przykłady; człek ku starości widzi jaśniej nagość życia, marność jego zabiegów i celów, tęsknota go ogarnie niezmierzona, nienasycona, na nią tylko lekarstwem.... Bóg.
Pan Paweł nie był wcale bezbożnik; chodził on i jeździł do kościoła, spowiadał się, pościł czasem i miał pozór katolika; ale nigdy nie uczył potrzeby oświecić się w wierze ani się wiele o to troszczył, jak tam drudzy z nią lub bez niej żyją. Był to człowiek z liczby u nas najpospolitszych, co obojętnością najwięcej grzeszą, nie będąc ani za, ani przeciw religii, a których właśnie nawrócenie najcięższe, bo do przeciwnika wiary, który na czemś przekonanie opiera, przemówić można argumentem, do obojętnego nie trafi niczem. Tu potrzeba łaski.
Zdziwił się Paweł słysząc pobożne wyrazy stryja, i całkiem pojąć ich nie mógł; dla niego praktyka życia była rzeczą zupełnie od religii oddzielną — westchnął jednak dla akompaniamentu i zmilkł.
Pan Piotr wstał.
— A zatem, zatrzymuję cię Pawle — u nas porządek dnia taki: o dwunastej się schodzimy wszyscy, potem o pół do drugiej obiad; po obiedzie wraca każdy do siebie, lub ma do wyboru przechadzkę, konia, billard, książkę, zajęcie jakie sobie obierze.... do herbaty. Od herbaty bowiem są cały wieczór razem do wieczerzy i rozejścia. Zatem wolny jesteś do południa... Chodź po ogrodzie, każ sobie podać konia, zaprządz, co ci się podoba, wszystko na twoje rozkazy, a jeśliby cię nazbyt głowa bolała, dysponuj żeby ci tu obiad przynieśli i nie wychodź. — Teraz spocznij, przyślę ci kilka książek do wyboru.
Po wyjściu pana Piotra, Paweł pozostał chwilę, nieumiejąc sobie zdać sprawy dokładnej z tego co słyszał. Z rozporządzenia dnia dosyć był rad, ale z interwallami nie wiedział co zrobić, bo czytać nie mógł.
— Licho mi nadało tu na trzy dni zostać! — mówił w duchu, — to ciężka przeprawa! czem ci ludzie żyją! Jakby tu dłużej posiedzieć przyszło, przysięgam Bogu żebym zdechł.
O godzinie obiedniej Staś przybiegł po pana Pawła, a ten na wypadek wszelki zawsze jeszcze z bolem głowy wszedł do salonu gdzie go uprzejmie, z użaleniem nad chorobą, przywitała pani Piotrowa, usiłując mu okazać jak pragnęła żeby mu w ich domu co najlepiej i najzdrowiej było; powitały panienki, które z powołania, jak wszystkie polki, będąc lekarkami, starały się namówić jedna na rumianek, druga na ocet, trzecia na wodę. Pan Paweł, którego głowa była zupełnie wolna, ale żołądek dopominał się posiłku po przejażdżce, był w wielkim kłopocie, bo i przy obiedzie poczciwi krewni zbyt go pilnowali, tak że głodny wstał od stołu i doprawdy już poczynał chwytać się za głowę.
Panny rozbiegły się do roboty, do gry. Staś także poszedł do swoich koni, a pani Piotrowa usiadłszy z panem Pawłem — spojrzawszy za córkami, westchnęła i poczęła powoli zwykłe swe żale na ciężkie teraźniejsze dla panien czasy. Słuchając bardzo uważnie, pan Paweł żadnej tu rady dać nie mógł; szczęściem pan Piotr przybył i uprowadził go z sobą dla obejrzenia gospodarstwa, stada i fabryk.
Tak jakoś przeszedł dzień do wieczora. Wieczorem wszyscy przeglądali albumy i ryciny, rysowali, grali, śpiewali, a pan Paweł nie mógł nic z tego zrozumieć i drugi uczeń świeżo z Uniwersytetu chory na Platona, stał także osowiały, myśląc zapewne o jakiem trudniejszem miejscu djalogów. Piątek jakoś się skończył, pozostawała sobota; ale choć coraz potężniej znudzony, Paweł tym kosztem się lepiej oswajał z domem, poznawał jego obyczaje, umiał już sobie dać radę. Poznawszy się na niebezpieczeństwie chwalenia z bolem głowy, nazajutrz zaręczył że jest zdrów, przyznał się że jest głodny i jadł za dwa dni, co bardzo pocieszyło wszystkich, podsuwających mu co było najlepszego i najsmaczniejszego.
W niedzielę miał być jak wiemy wieczorek w pasiece; wszystkie tego rodzaju zabawy biedna matka dla córek obmyśliwała, wabiąc ku nim ochoczą młodzież i ze zbytniej o ich los gorliwości, nieustannie przemyśliwając tylko za kogoby je wydać. Dwadzieścia i dwa lata najstarszej nie wychodziły jej z pamięci; mówiła o nich przez sen (na jawie nigdy).
Wieczorek i podwieczorek dawano dla odmiany w pasiece, która była znacznie odległą od dworu i nad drugim brzegiem rzeki położoną, tak, że do niej najwygodniej wodą było płynąć. Brzeg miał być smolnemi beczkami oświecony aż do miejsca zabawy, które miało sławę jednego z najpiękniejszych w okolicy. Około południa zaczęli się zjeżdżać goście, i pierwszy prawie przybył pan August Pobiała z familją.
Prześliczna wiedeńska kareta, zaprzężona piątką siwoszów w czarnych angielskich szorach, z wielkim smakiem ubrani ludzie w wytwornej a nie bijącej w oczy liberji — przywieźli państwa Augustów.
Pan Paweł znów się bardzo zmięszał, podając rękę podżyłemu mężczyznie, który wyglądał na arcyksięcia austrjackiego, taki był majestatyczny, tak dumnie grzeczny, tak wielki pan mimo niezręcznie przybranej pokory. August, łysy już ale jeszcze piękny mężczyzna, mógł mieć blisko lat pięćdziesięciu, prezentował się wspaniale, ubrany był niezmiernie świeżo i wykwintnie, a ton który przybierał, przypominał uprzedzającą grzeczność wielkich panów, co na niej jak na jedwabnym sznurku z daleka od siebie wszystkich trzymają, zbliżyć się im nie dając i mówiąc co chwila: — Jestem grzeczny bo szanuję siebie, ale znaj kpie żeśmy sobie nierówni.
W rozmowie uśmiechniony nieco, pochlebny, nieustannie przypominający swoje małe mienie i położenie szlacheckie, jakby to wątpliwości podpadało, pan August poniżał się, by się podwyższyć, zaręczał by myślano, że nie mówi prawdy. Pani Augustowa nie miała tego pozoru co mąż; choć strojna, choć wyświeżona, ale wszystko to na niej leżało jakby cudze, jak pożyczone, a francuzczyzna z którą dla męża się odzywała, nie była w najlepszym gatunku. Można ją było porównać do tego co się między herbatami, nazywa u nas brodzką.
Mąż też troskliwy o czystość języka któremu hołdował, podszeptywał jej nieustannie wyrażenia wyszukane, a ona je najdziwaczniej wykręcała. Mała, chuda, dosyć czarna i wcale nieładna a bardzo napuszona, aby się dostroić do tonu męża, w ubiorze swym i mowie była jak w kajdanach. Co to całe życie udawać! całe życie kłamać! kłaść do ludzi twarz nie swoją, brać do nich mowę pożyczaną, łamać głowę by ich oszukać, i nie mieć nawet tej pociechy, żeby się to udawało!
Z niemi przyjechała tylko dziesięcioletnia córeczka i siostra Augusta, panna Domicella. Wspomnieliśmy już i o niej, i o jej tajemniczem, dobrowolnem wyrzeczeniu się zmiany stanu; tu tylko dodamy, że skromnie ubrana, strojna we wdzięk nieopisany, w jakiś łagodny smutek i wesołość smętną, szczególnym pociągała urokiem, gasząc na chwilę świeższe, ale mniej myślą głęboką, mniej geniuszu jakiegoś znamieniem nacechowane panny Piotrówny. Wśród nich wyglądała jak natchniona Korynna, którejby entuzjazm wieszczy przelał się w cichy pietyczny smutek i omglone głęboką myślą marzenie. Z oczu jej, z ust, ze słowa i wejrzenia tryskała myśl promieniami, których ciepło czuli mimowolnie otaczający.
August i jego żona powitali Pawła jako krewnego, nadzwyczaj uprzejmie, może aż nadto grzecznie, ale wcale nie przybliżając się do niego; jednak parafianina naszego, który wszelką oznakę brał za dobrą monetę, grzeczność ta Pobiałów wielce chwyciła za serce.
Zaraz za niemi przyjechał śliczną nejtyczanką, czterema końmi karemi, pan Tomasz Pobiała, ów wędrowiec i miły hulaka, bez którego nie było zabawy, nie było obiadu, tańca, wieczoru ani gry w sąsiedztwie. Tomasz był piękny w swoim rodzaju, jak siostra, ale więcej na nim wiek i namiętności znać było; twarz prześlicznych rysów straciła już świeżość, zwiędła i poczynała nieznacznie ściągać się i marszczyć; oko obwiodło się obwódką ciemniejszą, blask jego przygasł; tylko usta pozostały wdzięcznie i przyjacielsko uśmiechnięte.
Wytworniś, lekki, zgrabny, w ruchach był jeszcze tak młody, jakby ledwie trzydziestu lat dochodził. Zaledwie wpadł, ledwie się przywitał, rzucił kapelusz i rękawiczki — panny go zaraz obstąpiły, Staś go pochwycił, wszyscy obiegli, żeby układał, obmyślał, pomagał do urządzenia wieczornej zabawy. Pan Tomasz ochoczo wziął się do złożenia wielkiej rady z pięknemi panienkami, bo dla nich był zawsze niesłychanie grzeczny, a pani Piotrowa mimowolnie zaczęła myśleć o stopniu pokrewieństwa i zgodności roku 22 z rokiem niewiadomym pana Tomasza, bo już go po trosze z Józią swoją swatała ile razy ku niej się zbliżył, ucho matczyne, serce, oczy, biegły ku nim, by rozeznać, odgadnąć co tam mówili ze sobą; usiłowała wybadać stan ich serc z wejrzeń, ruchów, drżała, modliła się, łączyła i rozpędzała.
O! biedne macierzyństwa, matek niepokoje!
Po Pobiałach sypnęli się inni goście; różno barwny ten tłum co przybywa na zawołanie do otwartego domu, często by wywieźć plotkę zabójczą, myśl zjadliwą, niechęć tylko i gniew za przyjazny uścisk dłoni. Młodzi i starzy, różnego stanu bracia szlachta zajęli salonik w Zrębach, a że wieczór obiecywał się prześliczny, pogodny, baty zaszły i nieczekając nocy a smolne beczki zachowując do oświecenia powrotu — wszyscy ruszyli do pasieki.
Pana Pawła zabrali z sobą Staś i Tomasz — reszta towarzystwa rozsiadła się na dywanami wysłanych łodziach i przy dźwięku umyślnie sprowadzonej muzyki, która powoli poprzedzała płynących, puścili się z biegiem wody.
Widok był zachwycający, bo rzeka wśród wzgórzów, na osłonionych niemi zielonych łąkach płynąca, wiła się srebrnym pasem, i coraz to odsłaniała najprześliczniejsze widoki na dalekie budowy, dworki, kościółki, gaje, stawy i błonia. Im bardziej zbliżali się do pasieki, tem las więcej zaczął zalegać brzegi, aż w końcu opasał je cienistem sklepieniem.
W dali, w głębiach zieleni sunęły się wody czyste, a w nich przeglądały ponachylane brzozy, dęby i osiki. Leśne łąki, czyste jak trawnik parku, migały koło płynących, to znów gąszcze ciemniejsze. Wśród tego tła, kilka łodzi strojnych w kobiety, w kwiaty, otoczonych muzyką rozlewającą się w czystem, spokojnem powietrzu letniego wieczora — tworzyło obraz uroczy.
Niestety! Pan Paweł się na nim nie poznał; on stękał i ziewał w głębi duszy, nie pojmując tego rodzaju przyjemności.
Wśród gaju ukazała się wreszcie pasieka — było to skromne nazwanie ogrodu, który sam pan Piotr założył i przyozdobił, a że przy nim mieściły się ule i chata starego Pawła pasiecznika, ochrzczono prześliczny ten kątek mianem, które się nie dozwalało domyślać wdzięku, jaki się w niem ukrywał.
W istocie, natura tyle tu przygotowała, że trudne było się oprzeć chętce wspomożenia jej nieco; kilka kształtnych wzgórzów zielonych, odwiecznemi pokrytych dębami, strumień pośrodkiem płynący i wpadający do rzeki, piękne drzewa i dalekie widoki na sine przecięcia lasów, w pośród których z zieloną łąką szła rzeka widna w wielkiej odległości — to było przygotowanie. Ale z zielonych łąk porobiono trawniki, pod dębami zasadzono kwiaty i krzewy, rzeczkę przecięły mostki murowane i drewniane, szeroka altana słomą pokryta, sparta na słupach dębowych z kory nieobranych, chata prześlicznie w schodki, galeryjki i okapy szerokie ubrana, obrosła bluszczami i chmielem, stanowiły główne ozdoby.
Wszyscy co tu nie byli jeszcze jednogłośnie wykrzyknęli; zobaczywszy tę cudną ustroń:
— A! jakże tu ładnie!
Pan Paweł nawet podniósł się na łódce, zagapił szukając piękności której nie widział, i o mało czółna nie wywrócił, a w duszy rzekł tylko sobie: — Jeżeli stryjaszek na takie rzeczy traci majątek, niedaleko zajedzie! co to kosztować musiało!
W tem wysiadać poczęto i wszyscy biegiem, wesołym śmiechem rozsypując się po ścieżkach piaskiem wysypanych, po miękkich trawnikach, pospieszali ku altanie, pod którą trzy ładne gosposie miały rozdawać herbatę już przygotowaną.
Słońce zachodzące za lasem, gorącemi promieniami swemi ozłacało gdzie niegdzie ogród pasieki i pejzaż, w tej chwili rozkoszne fantazje Watteau przypominające. Brakło tylko tych Faunów i Hermesów, które francuzki mistrz stawił w tego rodzaju utworach, a natomiast na wzgórzu wznosił się staraniem pani Piotrowej postawiony krzyż dębowy z korą, w górze wieńcem z tarniny opleciony, w dole wijącemi się różami okryty, pod nim była ławka kamienna — z niej widok na rzekę ginącą w oddaleniu. Ten krzyż przypominał wśród wesela i zabawy Boga, przyszłość i ciernie macierzyńskiego żywota.
Nie będziemy opisywali wieczora, który upłynął wśród najweselszej zabawy. W ciągu niej ileż to razy serce Marji uderzyło za córkami, zwijającemi się w tańcu ochoczym, ile razy cicho pomodliła się żeby je Bóg wdziękiem i szczęściem obdarzył!
Młodzież była wesoła, czas prześliczny, humory wyborne, nikt nie mieszał zabawy. — Tomasz dowodził mężczyznami, Józia pannami komenderowała, Marja przewodniczyła odpoczywającym matkom, które z nią po cichu o losie dzieci gwarzyły, Staś swawolił jak świeżo z ławki uniwersyteckiej odwiązany ptaszek, czujący swobodę swoją, a studjujący Platona, pan Ksawery patrzał z panem Pawłem i nie pojmował, żeby się tak można zajmować gorąco tańcem, tak ochoczo trzpiotać, gdy wydanie Bizantyńskie Timajos peri psychas kosmo kai psychios leży przed człowiekiem i słodką wabi go trudnością jak zalotnem okiem, wyzywając wszystkich sił jego umysłu.
Jemu tak spieszno było przejść do Parmenidesa, jak innym do mazura, a Pawłowi do domu.
Pan Paweł chodził poważnie, nudził się uroczyście, ziewał, próbował sobie kogo wyszukać do pary; wybrany został przez grzeczną Józię do figury w mazurze, z okrutnym wystąpił hołupcem, a nie mógł się wszakże w tej gorącej strefie zaklimatować. Był on jak koń którego pierwszy raz do powozu zaprzęgną. Nie mógł nic wprawdzie zarzucić towarzystwu, bo wszyscy okazywali mu grzeczność uprzedzającą, poufałość familijną (wyjąwszy nadętego pana Augusta); pamiętano o nim ciągle, nie uchybiono mu w niczem, ale co krok otarł się o coś czego nie rozumiał, i znajdował ciągle w koło siebie tak inne całe myśli, żądania, uczucia, przyjemności, iż zaczynał wątpić kto z dwojga lepiej i prawdziwiej określił sobie życie — on czy oni.
Jakoś w ustępach zabawy, pan Piotr z nim, Augustem i Tomaszem, którego na chwilę pannom wyrwano, zeszli się i siedli na ławie pod dębem. Tu naturalnie wszczęła się rozmowa o Kasztelanicu; ale krzątania, gwar, muzyka, nie dały jej się rozwinąć, choć pan Paweł szczerze pragnął wszystko co najprędzej skończyć i jak świt ruszyć do domu, pana Tomasza pochwycono do kontredansa, August poszedł na Ecarté, grę dystyngowaną; nie było sposobu nic zrobić, trzeba się było zgodzić z wolą przeznaczenia i oswoić z perspektywą zostania dnia jednego jeszcze z Pobiałami i Piotrem w Zrębach.
Jak skoro zapadł wieczór i słońce znikło, natychmiast na znak dany przez Stasia, w około altany na dębach, na mostkach, zajaśniały tysiączne światła kolorowe.
Lampy zawieszone na drzewach, miały kształty owoców jakichś idealnych i wisiały jak owe złote i rubinowe jabłka w czarnoksięzkim Tysiąca nocy ogrodzie. Krzyż nawet ubrał się w białe światełka i odbijał w wodzie jasny, wielki, potężny, czysty, godłem zwycięztwa nad śmiercią, nad ciałem i cierpieniem.
Cała pasieka gorzała w tysiącach tych świateł misternie porozrzucanych, a gwiaździsta noc letnia przypatrywała się z góry tej uciesze chwilowej, po której wkrótce miały zostać żale, wspomnienia, i dymiące lamp knoty.
Około drugiej dano wieczerzę pod altaną; zaszły baty, usiadła muzyka nieznużona i całe towarzystwo parami poloneza idąc siadło powracać ku Zrębom. Brzegi rzeki osławione były beczkami smolnemi i stosami łuczywa, które doskonale oświecały wody, a nawet bliższe zarośla. Drzewa jak ze złota ulane rysowały się na ciemnem tle swemi pięknemi rodzimemi kształty, których ludzka nie tknęła ręka. Gdy wypłynęli z lasu, ukazał się dwór w Zrębach równie oświetlony i zdala salonik otwarty pełen świec, oczekujący na gości.
Wielu jednak zaraz się rozjechało, wielu uczuło znużonych, zatrzymano ich na noc, i zabawa po skończeniu poloneza, który się zamknął w salonie, w ciszę i spoczynek przeszła.
Siedząc w swoim pokoiku, z książką do nabożeństwa i różańcem w ręku, długo, długo poczciwa matka przypominała swoich córek słowa, ruchy, uśmiechy, liczyła co kto do nich powiedział, jak kto był z niemi, potem modliła się, aż marzenie przerwało modlitwę... Pan Paweł poszedł spać tak rozziewany, że nawet swemu chłopcu, który chciał opowiadać zakulisowe przygotowania tych cudów, nie rzekłszy słowa, ledwie się doniósł do łóżka i jak zabity chrapnął.
Nazajutrz rano dosyć, wszyscy się zebrali w pokoju pana Pawła; pan August w rannym paltociku, Tomasz w węgierce, Piotr w codziennym swoim surducie z nieodstępną towarzyszką laską. August miał popielaty ranny kapelusz, laskę z przepyszną ze słoniowej kości gałką, rękawiczki duńskie i kamasze.
Siedli, a że wszyscy już wiedzieli o czem potrzeba było radzić, pan Piotr rozpoczął wykładem rzeczy, niejako treścią sprawy, która zajmować ich miała.
— Mało znacie wszyscy Kasztelanica, rzekł — choć i ja nie lepiej, ale od Samuela więcej wiem o nim niżeli panowie. Istotnie położenie jego zwrócić powinno uwagę całej familji, nie żebyśmy swobodę jego krępować chcieli, ale że istotnie dla niego samego jest grożące, gdyż i duszy.......
Pan Tomasz przerwał.
— Podobno już tej duszy nie poradzimy.
— Nie miło jest jednak — dodał dowcipnie pan August, który lubił dowcipować — kiedy tak bliskiego krewnego djabli biorą.
— Daj pokój żartom prezesie — (pan August był jakimś prezesem kiedyś) odezwał się pan Piotr. Razem tedy ze wszech miar radzić nam potrzeba. Ci co go otaczają, oprócz Samuela, który tam nic nie znaczy, są to pochlebcy i zausznicy, czyhają nań i podają mu rękę do wszystkiego złego. Biedny Samuel, któremu o los Rotmistrza chodzi i po prostu mówiąc o zagrożony spadek — wzywa nas w posiłek.
— Ale — jestli to istotnie spadek tak wielki? — zapytał August.
Pan Paweł chciał go już zmniejszyć i skrzywił się był nawet, robiąc w tym celu potrzebne preludium miną, gdy mu pan Piotr przerwał.
— O jednem tylko wiemy z pewnością, to jest o tem co ma w ziemi — dwa tysiące dusz wołyńskich, to najmniej półtrzecia miljona, po dzisiejszej cenie; długów ani grosza. Intraty się podobno w kufrze bez procentów kapitalizują; mówią o jakimś zamkniętym szczelnie pokoju, ale to wszystko rzeczy niepewne.
— Choćby tylko te półtrzecia milionka — przerwał pan August, dla nas biednej szlachty (było to upodobane wyrażenie prezesa) smaczna gratka; nieprawda panie Pawle?
— Ale dziadunio by na to powiedział — dodał pan Tomasz[1] sławny buben za horami[2].
— Juściż majątek ziemski nie ulega wątpliwości.
— No! pozwalamy, pozwalamy! Concedo! z intencją dowcipu odparł pan August.
— I ja — szepnął pan Tomasz.
— I ja! — cicho a kwaśno dołożył Paweł, widząc że lepiej wiedzą o wszystkiem niż myślał.
— Położenie Kasztelanica — mówił dalej pan Piotr, jest dziwne; stary kawaler...
— O! o starych kawalerach wara! — wyrzekł poważnie pan Tomasz, ja tu ich reprezentuję; ze mną mieć można do czynienia.
— Bądź spokojny, to nie twoja jeszcze kategorja, on ma lat dziewięćdziesiąt... słaby a truchlejący o życie i zdrowie, wiedzie z zegarkiem w ręku godzinę po godzinie, niańczony przez faworyta swego kamerdynera i... trzeba i to wyznać ze wstydem, przez jakąś tam faworytę...
— Stary fanfaronuje! — dodał August.
— Zabytek to wieku, mości panowie — ciągnął dalej pan Piotr — wieku, w którym wszystkie wady i słabości liczyły się za przymioty, gdzie do dobrego tonu należało wbrew iść prawu bożemu i zwyczajom poczciwym. Koniec końcem, jest tam ów kamerdyner, jakaś faworyta i podobno Jasiek, Józefa syn, który umiał stać się potrzebnym, tylko swój robiąc interes przy Kasztelanicu i o sobie pamiętając, zresztą, niewiele tam mogą wszyscy, bo Kasztelanic jest twardy i uparty, ale z dnia na dzień słabnąć musi, ulega coraz więcej i da się do reszty okiełznać. Pan Samuel, który sam reprezentuje familją, gwałtu woła o pomocnika, poczciwego a zdatnego człowieka, któryby ofiarował się na zniesienie wiele, a na wydźwignienie i Kasztelanica i naszej sprawy z rąk oprawców.
— Dixi! rzekł z westchnieniem kończąc pan Piotr.
Słuchawi — odpowiedział szybko pan August, bojąc się żeby go z ujmą godności, ktoś w radzie nie uprzedził, i widzę bardzo potrzebę posiłków dla pana Samuela, ale dajcież człowieka?
— To kwestja! jak mówi Shakespeare, o sukcesji także — dołożył pan Tomasz. Paweł spojrzał po nich wzrokiem osowiałym.
— Potrzeba człowieka zdatnego, sprytnego i poczciwego, coby się poświęcił dla familji, zatem przywiązanego do niej. To warunki ciężkie, bo się potrzeba całkiem zaprządz, oddać... Naprzód uczynić się pokornym, stać się Kasztelanicowi potrzebnym, trochę mu dogadzać i pochlebiać, by się nie dać wypchnąć intrygantom, nie zrazić oziębłością.
— Djabla sprawa! — rzekł pan Tomasz — nie widzę na to kandydata.
— A ja go w tej chwili dopiero postrzegłem — rzekł pan August wstając.
— No któż? kto? — wszyscy spytali razem.
— A ty Tomaszu!
— Co? ja? — wykrzyknął zmieszany — a! dajcież mi pokój! co sobie myślisz panie bracie? Sprytu daleko mniej niż potrzeba, a cierpliwości ani odrobinę.
— Czego ty z siebie nie zrobisz gdy zechcesz! — kręcąc głową dodał pan August.
Paweł mruczał w sposób potwierdzający, bo nie mógł inaczej, ale był całym rzeczy obrotem zniechęcony okrutnie; bał się żeby Pobiałowie na swoję korzyść nie opieczętowali starego, niedowierzający poczynał się już srożyć.
— Mój Auguście — rzekł powoli Tomasz — ty wiesz że ja lubię swobodę, zabawy, grę, że jestem stary hulaka jednem słowem, a chcesz mnie pchnąć w tę otchłań, dlatego żeby twoje dzieci miały za to jakie pół miliona więcej.
Paweł w tym półmilionie, wyrzeczonym nawiasem, już zoczył rachunek i poczynał po cichu kontrolować nadzieje, czy nie były za wielkie i zbyt przesadzone kosztem reszty rodziny.
— A czemu i nie twoje też dzieci? — odparł brat.
— Bo ich nie mam i mieć nie będę — stanowczo rzekł pan Tomasz — żenić się nie myślę.
— To zmienia rachunek — pomyślał w duchu Paweł.
— Ale my cię ożenim! zawołał August.
— Ani ja, ani ty, ani on, ani my, ani wy, ani oni.
— No! ale przypuszczając poświęcenie zupełnie bezkorzystne, czyż ty i do tego nie jesteś zdolny? — zapytał August.
Pan Piotr milczał, ale nie zdawał się przeciwny.
— Zbyt już pochlebnie o takiem szaławile sądzisz — dodał jakoś smutniej Tomasz — wprawdzie dosyć się nabrykało, czas by coś w życiu zrobić, ale na poczciwość nie czuję się na siłach... zresztą.
— Gdybyś przyjął tę misję — powolnie odezwał się Piotr — ręczę, że cała by ci rodzina była najwdzięczniejszą, bo nad ciebie nie mamy nikogo, poczciwszego i zdolniejszego.
— Ale dajcie mi pokój! to napaść! — zawołał Tomasz.
Paweł nie chcąc być ostatnim i narazić się na wypadek elekcji przyszłemu potentatowi — zawołał także:
— A któż tu jeśli nie pan! ja także nikogo nie widzę! Na honor! to jeden sposób!
— Jeszcze słowo a każę zaprzęgać i uciekać — krzyknął pan Tomasz — dajcież mi święty spokój! — To napaść niepojęta! Zlitujcie się, mnie człowieka swobodnego jak ptak, lubiącego się włóczyć, zaprządz do takiej roboty gdzie się zagryźć i zaziewać można — to nie litość! to barbarzyństwo!
— A no, to dajże zastępcę, wymyśl kogo innego — rzekł razem Piotr i August, a Paweł zbliżył się także z niewyraźnem tych słów powtórzeniem na ustach.
— Gotów jestem razem z wami radzić, myśleć, ale podejmować się!...
— Dawaj zastępcę!
— Pozwólcież się namyśleć... mnie się zdaje, że Jasia wezwać, z Jasiem się rozmówić, on już tam jest.
— Pan Samuel byłby go wskazał, gdyby to się na co zdało — rzekł Piotr — on już zepsuty przez Kasztelanica i o sobie tylko myśleć może!
— To pewna — potwierdził pan Paweł — że na niego nic rachować nie można.
— No, to szukajcie panowie sami innych kandydatów; juściżem ja nie jedynak na świecie.
Zadumali się wszyscy, ale po chwili pan August, usiłujący utrzymać się przy swojem, wyrzekł z powagą:
— Kochany bracie, na honor, ma foi — to nieuchronne; albo zdać się na wolą Bożą i stracić ten spadek, który jednakże jest rzeczą ładną, a ty tę stratę wszystkich na sumieniu mieć będziesz, albo się poświęcić dobrowolnie i ochotnie dla nas; bo jakkolwiekbądź to nie są żarty, to rzecz wielkiej wagi. Nie mamy nikogo jeśli ty nie przyjmiesz.
— To pewno! to pewno! — szeptał Paweł zły ale uśmiechający się. — Tomasz się zamyślił, wziął za kapelusz i wychodząc szybko odezwał:
— Jabym tam nic nie zrobił, a zmarzłbym z tego więzienia i nudów; dajcie mi pokój i po wszystkiem!
Pozostali ciągnęli dalej naradę, a pan August usiłował swój wniosek wymotywować i usiadł jak mówca, rozparłszy się, w ten sposób rzecz prowadząc:
— Widzę, że poczciwy Tomasz gotów się nawet na mnie pogniewać, ale ja nad niego nie widzę nikogo. To człowiek z sercem i z głową, z gotowością do poświęceń największą. Jeśli nam odmówi, zginęliśmy, otwarcie to przepowiadam. Znam Tomasza od dzieciństwa; prawda, że się na świecie roztrzpiotał, ale w nim jest fundament wielki. Jego roztargnienie ma pozór raczej dobrowolnego zadurzania się, niż potrzeby zabawy z temperamentu pochodzącej. — A tyż panie Pawle nie miałbyś nam tam kogo naraić?
— Ja? prawdziwie, nie widzę — z familji naszej znam po trosze prawie wszystkich, ale to nie lada zadanie. Rotmistrz poczciwy, do niczego, o mnie ani myśleć; mój brat Hieronim dobre człeczysko, ale to nie jego rzecz. Jaś sam o sobie myśli, Michał hulaka, Sobocki najniegodniejszy człowiek, pan Samuel sam nie wystarczy, a stryjowi Piotrowi niktby tego nie śmiał zaproponować.
— Mnieby można śmiało zaproponować, ale co innego — odpowiedział pan Piotr — oto pojechać, wziąść starca na ustęp, powiedzieć mu słowa prawdy i usiłować go namówić, dotknąć, oświecić — takie posłannictwo chętniebym przyjął.
— Toby była próba daremna! — rzekł pan August.
— Ale może ją samo sumienie nakazuje.
— Jeśli tak myślicie, czemuż nie? zróbcie[3] dodał August.
— A nie pomogę ja, wówczas siądziemy wszyscy na pana Tomasza, musi nam dopomódz.
Ja go przez Domcię, która ma nad nim wielką władzę i przewagę, skłonię do tego — cicho dodał pan August.
Paweł zamilkł, co miał mówić, smutnie spuścił głowę, pozostał na boku, gęby już nie miał z czem otworzyć — wszystkie jego projekta stopniały jak śnieżek wiosenny.
— A zatem, plan taki! — odezwał się pan Piotr — ja jadę ze słowem prawdy i refleksji do starego; wiem że to nie pomoże i nie wiele na to rachuję, ale obowiązek, do którego się poczuwam spełnię; potem pan Tomasz niech rusza i pracuje.
To rzekłszy pan Piotr zabierał się do wyjścia.
— Zgoda! zgoda! — także biorąc kapelusz zawołał pan August — nie ma co przeciw temu powiedzieć, ani co lepszego wymyśleć, ale to wszystko razem czy się na co przyda? — ciszej po wyjściu pana Piotra zapytał Pawła.
— Nie wiem, odparł cicho i skromnie, w duchu zgryziony i upokorzony, że tu nic nie stanowił i nic nie znaczył, Paweł.
— A jakże się waćpanu dobrodziejowi zdaje? — zapytał pan August...
— O ile wiem i domyślać się mogę, bytność stryja widzi mi się daremną.
— I ja tak myślę! — tajemniczo szepnął po cichu pan August. Tomasz to co innego!
Na tem rozeszła się pierwsza rada familijna, ale w ciągu dnia projekta różne były ciągle na stole, i kilkakroć jeszcze je rozbierano; a że w istocie nad Tomasza nie było nikogo coby się mógł podjąć ciężkiej misji przy Kasztelanicu, wszyscy naglili, żeby ją przyjął. On się silnie opierał, nie chcąc drogiej poświęcić swobody dla niepewnej posługi, a prawdę powiedziawszy nie wiele dbając i nie bardzo potrzebując tego spadku. Ale tak się nań nasadzili August, Piotr, pani Piotrowa, która w tem widziała córek swoich posagi, że ku wieczorowi choć posępny, już się nie sprzeciwiając milczał. Zauważali wszyscy, że oboje z siostrą usunęli się w kącik salonu i długo tam rozmawiali z sobą. — Tomasz był smutny nad swój zwyczaj i zamyślony.
Paweł dożywał ostatniego dnia pobytu w Zrębach, rad że z nich nazajutrz uciecze; ani go wesołość tego wieńca panienek, tej rodziny tak serdecznie połączonej, zgodnej, miłej i wdzięcznej, poruszyć i przywiązać mogła. Skwaszony domowem pożyciem swojem, przywykły do rozrywek innego rodzaju i tonu, chodził wśród tych nowych znajomości sztywny, nudny i znudzony. Próżno go pan Piotr starał się rozbudzić, oswoić, przybliżyć; pracowały nad tem i panny, i Staś i pani Piotrowa — spełzły na niczem poczciwe ich zabiegi.
Niepospolite bo też kwasy zebrały się na dnie, niedawno jeszcze nadziejami przepełnionego serca pana Pawła — wyjeżdżał odmalowawszy sobie wcale inaczej sprawę spadkową, a gdzie zajrzał zbijano go z projektów, spędzano z drogi, począwszy od Sobockiego co go zastraszył, Źmury, który go powitał wymówką tem boleśniejszą że sprawiedliwą, aż do pana Piotra, który nie dając mu przewodniczyć, sam objął kierunek interesu, i panów Augusta i Tomasza, w jego oczach godzących już widocznie na pochwycenie sukcessji z jego krzywdą. Słowem, wszyscy przyczynili się do upokorzenia go, zepchnięcia w kąt i popsucia mu humoru, bo i dziadunio, spotkany na drodze, także go nie pocieszył.
Pożegnał więc wieczorem pana Piotra, jego rodzinę i Pobiałów, w zamiarze ruszenia prościejszą drogą, mijając Rohoże, wprost już do domu. Rozstano się z nim jak powitano, serdecznie, przyjacielsko, i tak go opatrzono na drogę jak w Rohoży. Pani Piotrowa pamiętała tak dalece o chmurnym kuzynku męża, że mu nawet wódki kolońskiej nalała we flaszeczkę od bolu głowy, choć bigos daleko był potrzebniejszy od niej panu Pawłowi. Było też dość bułek, pieczystego, sucharków, bulionu, w bryce podróżnego. Staś i pan Piotr oświadczyli mu na wyjezdnem, że jadąc do Strumienia, do Kasztelanica, odwiedzą pana Pawła i Hieronima, ażeby młody wychodzący na świat krewniak poznał swoją rodzinę, a za co naturalnie Paweł jak najpokorniej dziękując, zawiązał sobie węzełek; ażeby w miasteczku kupić co potrzeba do kuchni i piwnicy, bo odwiedziny te miały wkrótce nastąpić.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak znaku przestankowego.
  2. Głośny bęben za górami.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak znaku przestankowego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.