Interesa familijne/Tom II/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Ażeby się puścić w drogę ku Rohoży, jak zamierzał pan Paweł, potrzeba było bardzo pilnego interesu lub wielkiego przywiązania. Paweł ani jednego ani drugiego nie miał na głowie ni w sercu; postanowił jednak skierować swą podróż do Zrębów, pana Piotra Zawilskiego (jednego ze stryjów swoich) na Rohoży, dla zobaczenia się z siostrą i pomiarkowania ze stanu majątkowego Żmury, o łatwości z jaką mu przyjdzie układać się z nim, jeśliby spadek po Kasztelanicu pewniejszym się okazał. Coraz bowiem silniej rozwijała się w nim ta myśl spekulowania na dziedzictwie po stryju i posiądzenia go w znacznej części, jeżeli nie w całości... Myśl tak podżegana chciwością gdy raz w swe szpony chwyci serce człowieka, nie łatwo mu się z nich wydrzeć; opiera się jej długo zawstydzony, w końcu ulega bezsilny. Tak było z panem Pawłem, którego pierwsze z bratem i siostrą układy pomyślne, do dalszych tego rodzaju zaprawiły próbek.
Miljony kasztelanica ponętnie przed oczyma jego się przesuwały, a wśród marzeń o nich, niekiedy tylko straszna postać Sobockiego z piórem za uchem, ogryzającego paznogcie i gwałtownie dopominającego się swej schedy, dreszczem go przejmowała. Wszyscy mu się zdawali do układów łatwi, prócz tego ubóstwem i rozpustą rozdrażnionego człowieka, który gotów był po trupach iść do pieniędzy, aby je jutro najbrudniej przetrwonić.
W takich najróżnorodniejszych myślach o całej rodzinie swojej, której charaktery, skłonności, potrzeby i usposobienia rozbierał pan Paweł — przebywał on powoli szkaradną ku Rohoży drogę... Wkrótce z gościńca lichego i krętego zmieniła się ona w coś, co w języku nie ma nazwiska. Chyba burzą wyłożone szerokie pasy amerykańskich puszcz dać mogą wyobrażenie o kraju i drodze, jakie w tej chwili przejeżdżał nasz podróżny. Było to coś wspaniałego jak pustynia, mówiącego do duszy wielkiem milczeniem przestrzeni niezaludnionych, dzikiego i smutnego jak śmierć.
Okolica przybrała pozór nieskończonego smętarza, a krzyże w niej bez wsi i siedzib same tylko rozdroży strzegąc, z podrzuconemi u stóp kupami chrustu, oznajmującemi mogiły, jeszcze więcej piętnowały jej fizjognomię żałobną.
Jechać było potrzeba wertepami niesłychanemi lub jednym niemal brodem, który na chwilkę przerwany, znów się ciągnął stajami, milami, przeżynając to błota niezmierzone okiem, to lasy wyniszczone i smętne. Nigdzie wsi, nigdzie chaty, nigdzie karczemki nad drogą, długą jak oczekiwanie; żaden głos nie przerywa ciszy, żadna istota prócz kruka i wiewiórki nie ukaże się podróżnemu. Kraj niezamieszkały, opuszczony, niepłodny, wyklęty, poetyczniejszej wyobraźni przypomniałby był przechadzki Danta z Wirgilim.
Kilka razy błądził pan Paweł, pomimo że znał te drogi, bo łatwo się było puścić inną brodu gałęzią, inną ścieżynką; wreszcie na nocleg przyciągnął późnym wieczorem do jednej karczmy, która jego podróż na dwoje dzieląc, mogła służyć za miejsce wytchnienia w tej utrapionej drodze.
Stała ona przy wsi Samą zwanej, w rozległych błotach i lasach zaszytej, nad wielkiem jeziorem, na piasczystem wybrzeżu. Ztąd jeszcze do Rohoży było takich samych jak z miasteczka mil sześć, ale daleko gorszej i przepaścistszej jeszcze drogi. Sama, ze swemi chatami ciemnemi na piasku rozrzuconemi, z wysokiemi krzyżami, cerkiewką czarną, ogromną karczmą, okolona lasami, oddzielona od ludzi, wydawała się jak osada dzikich i miała coś jej pozoru. Lud nawet tutaj inne miał obyczaje, inny strój, inną fizjognomię — w kobietach uderzały ubiory głów na wysokich łubach opięte, dymem okopcone i czarne, włosy rozczochrane i odzież dziwnie niechlujna; — mężczyzni mieli smutne twarze wygnańców, kołtuny, i jakby im tu ciężar życia gorzej niż gdzieindziej dolegał, spuszczali obrzemienione nim głowy.
Trzeba było tego spokoju i bezpieczeństwa, jakie w naszym kraju panuje, gdzie lud rzadko nadzwyczaj do rozbojów się rzuca, żeby bezpiecznie zanocować wśród takiej osady. Ale od wieków, pomimo ubóstwa wieśniaków żyjących ze sprzedaży wianów, suchej ryby, kół i grzybów — owoców lasu i wody — nikt tu nie słyszał o napadzie, nikt nie poskarżył o kradzież. Nocą, sam jeden mogłeś przebywać te puszcze zaklęte i chyba wilcze jasne oczy nastraszyłyby cię w drodze.
Karczma na uboczu trochę stojąca, niegdyś porządna, ale teraz cała zajęta przez żydów, bo raz w rok ledwie tu kto zajechał, przedstawiała znany bardzo obraz izraelskiego pomieszkania. Nie brakło ani starych żydów, ani młodych bachurów, ani belfera bladego i naucznego, ani brudów i rupieci, które tak malowniczą a tak niewygodną karczmę naszą czynią. Zdziwił się pan Paweł, postrzegłszy w progu sieni na podwórzu siedzącego podróżnego, którego wózek widać było w głębi zajazdu... a przypatrzywszy mu się bacznie, wesoło uderzył się po bokach.
— A! to dziadunio! — zawołał uśmiechając się.
Tak nazwany dziadunio, był to sobie krzepki, czerstwy, okrągłej twarzy, rumianego lica, siwiuteńkich już włosów staruszek, w szaraczkowej kapocie, w takichże spodniach i butach kozłowych do kolan. Miał w ręku kij prosty dębowy, a podpasany był skórzanym pasem z kaletką. Twarz jego miała szczególny, oryginalny wyraz rubasznej odwagi, spokoju i wesela, coś podobnego do starego Demokryta lub do bajecznego Diogenesa, którego postać wieki powoli tworzyły. Nim się przywitają, bo oto już wstaje stary i śmieje się kiwając głową do pana Pawła wołając: — Góra z górą się nie zejdzie... my powiedzmy słówko o dziaduniu.
Był to pan Dymitr Pałucki, niegdyś dworak Księżnej pani Wojewodzicowej Mścisławskiej, stary jak grzyb człowiek, a żwawy i zdrów jak młodzieniec; nie darmo go dziaduniem zwano, bo był rodzonym bratem Zawilskiej Kasztelanowej, Panów Zawilskich matki. Człowiek ten z dzieciństwa miał coś w sobie dziwakowatego, i starość go z tego nie wyleczyła. Chciano z niego zrobić porządnego obywatela, to jest dać mu majątek, urząd, zajęcie, kąt, tytuł — ale się to nigdy do niego nie przyjęło. Służył trochę wojskowo w brygadzie wielko-polskiej, zwano go nawet Panem Namiestnikiem, bo kilka tygodni urząd ten sprawował; ale to było pierwsze i ostatnie jego zobowiązanie się. Postrzegłszy że Pan Hetman wojska używa do spraw sejmikowych, zakręcił nosem i podał się o abszyt. Resztę życia zupełnie niezależny spędził najoryginalniej w świecie. Z większego majątku, który niewiedzieć jak stracił, została mu się sumka nie wielka, ulokowana u Potockich na piątym procencie, z której żył nic u nikogo nie prosząc, a że nadzwyczaj mało dla siebie potrzebował, bo się najprostszemi rzeczami obchodził, jeszcze mu z niej starczyło i na ciche dobre uczynki — które rozdzielał na pozór kapryśnie i najdziwaczniej. Nie mając domu, kąta i stałego przyparzyska nigdzie, mieszkiwał często w miasteczku, w klasztorze, najzwyklej z zakonnikami chór i jutrznie odprawując i kontentując się refektarskiem jadłem, lub u krewnych Zawilskich i Pobiałów.
Lubiono go wszędzie, bo był wesół i niezawadny, nie potrzebował wiele, a że dziwaczył, to mu i dla wieku jego i dla wielkiej a znacznej poczciwości wybaczano. Długi czas przeżywszy w Rusi, nabył zwyczaju powtarzania przysłowiów ludu, z któremi bardzo mu było do twarzy, a miał ich zawsze pełne kieszenie.
Weredyk niepohamowany, palił w oczy każdemu gorzką prawdę, byle się nadarzyła zręczność, a gdy się kto pogniewał, śmiejąc się i ruszając ramionami, kończył zawsze jednem: Koli moje ne w ład, to ja z swoim nazad[1].
Zresztą, nie mogąc nigdzie długo miejsca zagrzać, żeby mu gdzie najlepiej było, po niejakim czasie wyruszał dalej i jechał gdzie go oczy niosły. Do tych nieustannych podróży miał jednego silnego szkapę, wózek zielono malowany i tłomoczek — nic więcej.
Sługi nie potrzebował dowodząc zawsze, że my im, nie oni nam posługują, i mimo wieku doskonale się bez niego obchodził.
— Góra z górą! — zawołał wstając — a wszak to Pan Paweł! I gdzieżeś ty się u licha puścił, chłopcze, za ptasiem mlekiem, śpiewającem drzewem, wodą żywiącą, czy zaklętą księżniczką? a to.... czasu żniw! Dobre pijanici i krapla[2] — rad jestem że cię choć tu spotkałem.
— A! kochanego dziadunia — powtórzył Pan Paweł rozstawując ręce do uścisku. — Ale cóż tu dziadunio robi?
— Zachciałeś — choczby hirsze, aby insze[3], ja się to już tak całe życie włóczę; a ty?
— A ja! — z niejakiem wahaniem, odparł pan Paweł, widocznie zbierając się na niegotową odpowiedź.... ja — jadę do siostry.
— Jać to i bez ciebie wiem — rzekł Pan Dymitr — bo gdzieindziej nie prowadzi ta droga, tylko do Rohoży i do piekła — ale po co? Chleb iż, a prawdu riż[4].
Tu właśnie był sęk, bo o projektach, ile ich było, wcale nie miał ochoty mówić pan Paweł, zmieszał się jak nieprzywykły do matactwa i śmiejąc się odparł powoli:
— Ot, stęskniłem się do nich, a że w domu nie tak bardzo byłem zajęty — wybrałem się.
Dziadunio głową potrząsł i palcem na nosie pogroził panu Pawłowi.
— O, że kłamiesz to kłamiesz duszeńko! — rzekł śmiejąc się także — ale — jak sobi choczesz. Koli moje ne w ład, to ja z swoim nazad. Pytać się więcej nie będę; powiem ci tylko serdeńko, że kiedy kto nie może powiedzieć co myśli, to albo źle myśli i wstyda się, albo niedowierza.... Ale Bóg z tobą. — A jakże tam zdrowie twoje, żonki, dziecka waszego i poczciwego mego Hieronima (Hieronim był ulubieńcem starego, i do niego z całej rodziny najwięcej przywiązał się Dymitr). — Jak zdrowie Hieronima i jego drobiu.... a Antoniostwo czy zawsze koty drą? Siadaj i gadaj, a nie kłam kiedy możesz.
Pan Paweł zarumieniony usiadł obok starego na kłodzie, kazał koniom do karczmy zajść i wesoła rozpoczęła się gawędka.
— A Dziadunio zkąd?
— Oczewiście z Rohoży; z kądże się tędy jedzie? Siedziałem u nich długo — sim lit i pamiati nit[5].
— Co! zapewne ze trzy dni! — rozśmiał się Paweł.
— A gdzie tam! kilka tygodni czy coś — nareszcie sumienie mnie ruszyło, że ich tak długo objadam, wyjechałem hde oczy nesut[6]. Ale to powiem Waszeci, droga zaklęta.....
— E! Dziadunio już do każdej przywykł, bo w jego życiu więcej podobno podróży niż pobytu; nigdzie długo miejsca nie zagrzeje....
— No! to prawda kochanku — tri dni zachodu, a deń prażniku[7], ale to tak całe życie ludzkie mospaneńku; więcej zachodu niż prażników, a i po tych to cię jeszcze głowa boli! No, mówno jak się tam macie? jak się wam powodzi, i o kochanym Hieronimie.
— Wszyscy dzięki Bogu zdrowi, ojciec, matka, moi, i Hieronim także.
— Ale jak tam temu biedakowi się powodzi, bo to coś oni jak to małżeństwo — Ożenysia, ne żurysia, pijde ty rukoju; żonka pijde za borszczom, a ty za mukoju[8]. Niebożęta ubodzy bardzo, a dzieci kupa.
— Prawda! nie wiem czemu to przypisać — obojętniej odrzekł Paweł — równeśmy schedy wzięli, a pan Hieronim dziś o trzech chłopkach, a o czworgu dzieci. I nie wiedzieć jak, boć nie przehulał i pracował; jam sobie prędzej trochę pozwolił, żona mnie też nie bardzo zbogaciła, a dziś on stracił, ja we dwoje prawie przyrobiłem.
Pribud szczastje, rozum bude[9] — odparł stary wzdychając — ty masz, on niema szczęścia — ot cały sekret.... Ale Bóg go może pocieszyć, bo wart.... Ciężkież to życie nie jemu jednemu, wszystkim; ubóstwo nie tak straszne jak się zdaje.... Wowk ne takij łychij, jak strasznyi[10], toż i z ubóstwem, mój Pawle.
— Zastanęż siostrę? — spytał Paweł chcąc rozmowę odwrócić.
— Ba! a gdzieżby się podziała — z Rohoży jedna tylko droga i tę oni nie często przebywają. Siedzą w domu cicho i dość im siebie, a Generałowa bawi ich opowiadaniem, które nawet dzieci na pamięć umieją.
Tak gawędząc do późna z Dziaduniem, weselej niż się spodziewał przebył wieczór pan Paweł; — stary go macał z różnych stron, żeby się coś o celu podróży podejrzanym dowiedzieć.
— Mój Pawełku — rzekł nakoniec, wejrzenie rzucając nań znaczące — a co słychać o Kasztelanicu? Wszak to tam miała być Hieronimowa?
Tem pytaniem z nagła rzuconem tak się zmieszał pan Paweł, że się aż zarumienił; widoczne to na twarzy niedouczonego jeszcze spekulanta stropienie, nie uszło oka starca; ruszył ramionami, szepnął po cichu do siebie, pewnie jakieś przysłowie i począł dalej:
— Nie słyszałeś, czy jeździła, i z czem powróciła? Mnie się coś zdaje — ne bude z toj kozy miasa[11].
Utaić się nie było podobna; zresztą, byłby się stary gdzieindziej dowiedział, i pan Paweł rad nie rad, wiele rzeczy z lekka tylko natrącając, powiedział po trosze jak było.
Stary patrzał na niego jak w tęczę, myślał, zachmurzył się, gdy przyszło do poselstwa pana Samuela, o którem nadmienić wypadło.
Hodyrzekł — wże wse znaju[12], nawet po co ty się telepiesz po brodach do Rohoży. Ne bude z toj kuźni hroszy[13], kochanku... ty już coś spekulujesz!! i myślisz... Za tym Boże, chto koho zmoże[14]. Ale wy wieje was jest, nie znacie Kasztelanica, jak ja go od dzieciństwa znam... wiem ja lepiej od was całe jego życie! Myślicie go ułowić, a on was wszystkich oszuka! Nadijaw sia Did na obid, ta poszow spaty ne iwszy[15]; nie rachujcie na jego skarby, bo się oszukacie.
Pan Paweł stanął osłupiały i zmieszany, stary się rozśmiał:
Kto sije, toj sia nadyje[16] — dodał — jak sobie chcecie, a co mnie do tego? Widzę przez skórę, że są projekta, ale daremne.
— Ale Dziaduniu — przerwał po namyśle pan Paweł — co tu się taić; naturalnie, że każdy z nas chciałby mieć więcej, mnie i Hieronimowi by się zdało — to nic dziwnego!
— A nadewszystko waszeci! nieprawdaż? Oj! oj! Panie Pawle, waści Bóg stworzył na spekulacje, ale to nieciekawy chleb! I nie twojej głowy na to potrzeba. Kołyś ne pyroh, ne pyrożysia[17]. Tobie widzę się marzy wcześnie z siostrą się ułożyć i zbyć ją psim swędem, bratu zatkać gębę byle czem; zresztą familji siako tako, a samemu zgarnąć ile można...
— Ale Dziaduniu! — zaprotestował mocno pomieszany pan Paweł.
— Co to za ale! Czy to ja Waści nie znam? A z Hieronimem o posag Teklusi, jak to było? On ci go zapłacił nieborak, a tyś się z niego sianem wykręcił, nieprawdaż? Koły nie wykinuw, to wypchaw[18], a jemu zawsze krzywda!
Pan Paweł oczy spuścił.
— A! to moje szczęście! — odparł powoli.
— Pamiętajno tylko Waszeć na to, że skupy zbiraje, a czort kałytku szyje[19]. Jest prawda i drugie przysłowie: że skupy ne hłupy[20] ba! ale jest i trzecie; Za tym Boże kto koho zmoże! które raczej grozi niż pociesza; i czwarte: Ot tobi Hapko knysz[21], które święty Piotr powie może nie jednemu na tamtym świecie, jak się będzie dobijał do raju.
— Ale zkądże u Boga — przestraszony zawołał Paweł — o moich myślach, które mi w głowie nie postały, może pan Dymitr tak wiedzieć?
— A! wże Pan[22] — podchwycił stary śmiejąc się — w Wuło! zkąd! ot! żartowałem kiedy chcesz, i po wszystkiem — nie posądzam cię wcale żebyś ty był — brat sobi rad[23].
Paweł z zaperzenia i gniewu niemal przeszedł w zamyślenie, ale pozostał chmurny i niespokojny.
Dziadunio zmienił rozmowę; widać było jednak z jego wzroku i pofałdowanego czoła, że się czegoś namyślał, jakby chciał rozbić mgłę, którą miał przed sobą. Już po wieczerzy pan Paweł, którego to niepokoić z czem się stary Dymitr wygadał, jakby mimowolnie że lepiej nad wszystkich zna przeszłe życie Kasztelanica, usiłował na próżno zwrócić ku temu przedmiotowi obojętną rozmowę, ale na pierwszy wyraz, który mógł do niej prowadzić, Dziadunio z uśmiechem przenikliwym mu przerwał:
— Widzę kochanku, że chciałbyś co wiedzieć o Kasztelanicu? Oj! panie Pawle. Kołyś ne pip, ne ubirajsia w rizy[24] — co tobie porywać się na niego! żaden z was nie da mu rady! za to ręczę. Myślicie jak sobie po nim skórę zabezpieczyć, ale nie wasza to głowa zrobić! Jedź Waść do pana Piotra, poradź się z nim, to uczciwy człowiek i głowa dobra; niech on wezwie co lepszego z naszych, nie mijając Pobiałów, bo i to krew nasza, a Tomasz tęgi chłopiec — dopiero możecie co obmyśleć — choć i tak — Ne skuby poki nie złowisz[25], wątpię żeby z tego co było. Waść sam i Hieronim poczciwy nic nie zrobicie; i Jegomość darmo sobie głowy nie łam spekulacjami! Kasztelanica nie znacie, on by was wszystkich przedał; długoby o tem mówić — i nie wszystko mam ochotę. — W dziesięciu go nie zmożecie ani siłą, ani chytrością, kiedy sobie co postanowi. Ot tak! a teraz spać! — dodał wstając i idąc do swojego wózka.
Chocz ne pyszno, ałe zatyszno[26] — rzekł oglądając się po karczmie — dobranoc Waści! dobranoc.
Życzenie to było próżne, bo panu Pawłowi słowa te nadto pomieszały szyk jego projektów, żeby mógł smaczno zasnąć.
Pan Dymitr układł się spać na swoim wózku, Paweł w sianie, i tak krótką noc letnią przebyli. Nazajutrz rano, po grzanem piwku, stary sam sobie konia założył, drogę przeżegnał, kilką jeszcze przysłowiami Pawła pobłogosławił, i udał się w swoją stronę, zmierzając jak mówił, ku Horoszkom do Hieronima.
Nigdy pan Paweł z tym swoim krewnym bardzo serdecznie nie był, bo go to mocno dojmowało, że Hieronim w jego sercu pierwsze miał miejsce. Nimby przyszła owa zawołana sukcesja po Kasztelanicu, zdałaby się myślał, i sumka Dymitra, którego posądzono, że ją powolną oszczędnością podwoić musiał, i liczono do czterdziestu lub pięćdziesięciu tysięcy: panu Pawłowi rozłakomionemu na grosze już i tego żal było. Przeczuwał, że mu to Hieronim podchwycić może, i powoli jadąc dalej, zbity z rachuby na spadek Kasztelanica, układał sobie projekt prawnego poszukiwania funduszów po Dziaduniu, jako po rodzonym babki bracie, jeśliby je kto przed nim zagarnął.
Tak między dwoma sperandami kołysany, jechał dalej nie w najlepszym humorze nasz podróżny, coraz puściejszym jeśli być może krajem. Pola tylko były częstsze — ale jakie pola! piasek poprzesypywany w zagony, rzadziutkiem zbożem porosły, nad drogą smutne dziewanny, gdzie niegdzie wśród zagonów stara sosna i barć na niej, pamiątka po wykarczowanym lesie, a w dali czarnym pasem dokoła, puszcze i puszcze. Niekiedy wśród tych pól, wpadł wózek w rozjeżdżony dół i ciągnął się brodem pół mili, aż nareszcie w dali, wieczorem ukazało się Rohoże.
Oku znużonemu widokiem pustyni, każda osada wyda się piękną, bo oznajmuje ludzi — tej nie brakło na pewnym wdzięku i charakterze smutno-poważnym.
Dwór wyglądał już zdala ogromnym wieńcem zielonych drzew spleciony, z cerkwią trzy-kopulną, w tym stylu właściwym starym Wołynia i Ukrainy drewnianym budowom tego rodzaju, któren tyle ma wdzięku; — z zabudowaniami szeroko i zamaszysto rozrzuconemi, po których znać było, że tu ani ziemi, ani drzewa nie brakło. Wieś ogromna sunęła się daleko po płaszczyźnie i nikła za drzewami, które ją maiły. Środkiem widać było płynący strumień przez mokrą i kępiastą łąkę, pod dworem zebrany wielki staw trzciną i sitowiem zarosły. Smutne to było jak okolica, która do tego miejsca przygotowywała, ale poważne i wielkich rozmiarów.
Paweł wjechał nareszcie w wioskę i ciągnął się nią do unudzenia; była bowiem niezmiernie długa i rozsiadła się sobie wygodnie, dzieląc na kilka części porzuconemi wśród zabudowań niedogodnemi gruntu szmatami. Chaty były jak w Samej czarne, drewniane, z trąbami na dachach i plecionemi dymnikami, ale porządniejsze i większe. W pośrodku stała karczma, co w potrzebie objąć mogła połowę ludności, z bierwion sosnowych sklecona, wyglądała z frontu na austerją, a w środku była po prostu brudną, jak wszystkie inne.
Nareszcie ukazał się i dwór, ze staroświeckimi jodłami wysadzonym ogrodem — drewniany, długi, niepozorny, a tak w drzewa zasunięty, tak zaciszno stojący, iż wejrzawszy nań, od razu poczuć musiałeś spokój i ciszę, której mieszkający tu używali. Równie stary lamus, oficyna potężna i mnóstwo różnych przybudówek otaczało go, jak dworzanie pana. Dziedziniec wychodzący bokiem na staw tak był obszerny jak wszystko w Rohożach — ale około niego nieznać było starania o upięknienia — czysto tylko i bardzo po prostu. Stado psów różnego wieku, szerści i wzrostu, powitało przyjeżdżającego od bramy wiodąc do ganku, a że gość był rzadkiem zjawiskiem, co żyło wyskoczyło naprzeciw niemu ze wszystkich dworu kryjówek: gospodarz dysponujący robociznę, pani dysponująca wieczerzę, pani Pachniewiczowa z tabakierką w ręku i generałem na ustach, dzieci z biczykami i zabawkami, słudzy każdy z godłem swego zajęcia, jeden z talerzem, drugi z karafką, trzeci ze szczypcami od samowara, czwarty z rondlem, a kuchty i dziewczęta z kurą nie oskubaną i żelazkiem od prasowania. Psy ujadały zajadle wiodąc pana Pawła, a gdy wysiadł oskoczyły go powitaniami razem ze Żmurą, siostrą i dziećmi.
Żmura ex-kapitan od jazdy, służył bowiem w huzarach, był słusznego wzrostu i niedawno jeszcze mógł uchodzić za bardzo pięknego mężczyznę — ciemnej płci, włosów i oczu, ogorzały; w postawie, w ruchu, w głosie rozkazującym wydawał się z przywyknieniem do służby, której ślady zostały w nim na zawsze; dom także dowodził, że miłość porządku wyniósł z wojska, bo nadzwyczajna czystość i ład panowały wszędzie. Włos porzadły na głowie, początki łysiny, zęby po drodze życia pogubione, odjęły mu wiele męzkiego wdzięku, którym mógł dawniej się odznaczać; zostały wszakże przy resztkach młodości siły nią nie zużyte jeszcze, choć po huzarsku szastał niemi. Czarne jego oko nadzwyczaj błyszczące, brew często marszcząca się i ściągająca groźnie na pozór, nos orli z rozdętemi nozdrzami, tłómaczyły żywą w nim jeszcze grę uczucia i gwałtowne poruszenia duszy, co się hamować nie zwykła. Miał on sobie krótko z huzarska zrobioną taratatkę. Spodnie obcisłe i buty gospodarsko-myśliwskie, nie strojno ale czysto i opięto wyglądając. Wszystkim jego zmianom humoru i twarzy towarzyszyło niemiłosierne targanie, zwijanie i układanie wąsów, które ciągle miał w ręku, poprawując je co chwila. Po tych wąsach poznawali domowi co czuł, i jakich był usposobień pan Żmura; żona nawet, posłuszne i łagodne stworzenie, często do niego z prośbą przychodząc, wprzód na jego wąsy, niżeli w oczy mu spozierała. Stan ich był doskonałem źwierciadłem stanu duszy pana Kapitana.
Tekla była istotą łagodną, cichą, powolną, pracowitą, pełną uczucia i całą duszą kobietą. Piękne jeszcze niebieskie jej oczy błyszczały wśród owalu twarzy doskonałego zarysu, nosek i usta kształtne, całość tworzyły wdzięczną, uśmiechnioną łagodnie i miłą. Trochę znużenia, trochę w licu żółtości, przymknienie powiek, lekkie ust zaciśnienie, mówiły o wieku Tekli, której kształtna kibić nic jeszcze ze swej dawnej nie straciła zgrabności.
Wyraz ogólny panujący fizjognomji jej był pełen niewyczerpanej cierpliwości i dobroci.
Wiele też obu tych cnót położenie jej wymagało. Pan Żmura, jedynak, niegdyś pieszczoch losu, niezwykły do ulegania, przekonany, że wszystko przywidzeniom i kaprysom mężczyzny uginać się było powinno — wziął żonę umyślnie ubogą, bo wiedział może, iż inna życia by z nim nie zniosła, tak chwilami bywało ciężkie, tak często buchał z niego gniew bezprzyczynny, tak żelazna wola wywierała się bez względu na wrażenie, jakie czyniła na otaczających. Tekla kochała męża, a Bóg ją obdarzył skarbem wytrwania i łagodności niewyczerpanym; znosiła więc te chwile czarne z poddaniem się i pokorą dziecięcia. Nie próbując go poprawić nawet, usiłowała rozbroić dobrocią, i często się to jej udawało.
Matka rozpadająca się nad dziećmi, gospodyni w domu nie spracowana, pocieszała się pracą i przywiązaniem, gdy ją zbyt wzruszył i zmartwił jaki gniewny wybuch mężowski. Żmura najczęściej po tej burzy sam przepraszał żonę, łajał siebie, zaklinał się że raz ostatni tak poddał passji, ale nazajutrz robił toż samo. Najlepszym jednak dowodem nieszkodliwości tych wybuchów było, że go ludzie mimo popędliwości kochali i większa ich część życie by była dała za pana. Jak żywy do gniewu, tak był szparki do dobrego i nagradzał po królewsku; prawda, że niekiedy karał srodze, ale sprawiedliwie. Drżało co żyło na jego skinienie, lecz uśmiech rozpromieniał wszystkich. Życie Kapitana upływało nadzwyczaj jednostajnie, powolnie, ustronnie, wśród łowów, gospodarki, towarzystwa domowych, czasem rzadkiej rozrywki w karty, do których na szczęście, towarzyszów tu nie miał, bo grałby zapamiętale. Książkę rzadko wziął w rękę, bo i czasu na to nie stawało i ochoty mu brakło; bardzo znudzony bawił się czasem kalendarzem, literaturą nieszkodliwą fabryki Berdyczowskiej.
Obok dwojga Żmurów, stała pani Generałowa Pachniewiczowa, siostra starsza gospodarza, wysoka, sucha, czarna, imponującego oblicza kobieta. Jej twarz opalona, pomarszczona, sfałdowana, oko oprawne w powiekę wypukłą, nos orli jak u brata, broda spiczasta i postawa generalska, nie potrzebowały komentarza o charakterze. Nieco tej gwałtowności, którą się brat odznaczał, miała i ona w udziale, ale u niej lepiej hamowana nie objawiała się nagłemi wybuchami; przerodziła się w upór tylko i chęć panowania. A że upór żelazny większe od gniewu skutki, stalej działając, wywiera, pani Generałowa nad bratem i co było w domu panowała — i za to ją uroczyście nienawidzono. Kwaśna, cierpka, zawsze wszystkiemu nie rada, podejrzliwa, gderliwa, dojadała bez miłosierdzia otaczającym, którzy je znosili jak plagę Egipską — ale że miała swą dobrą stronę czasem i gdy się jej kto zasłużył pokorą, pomagała silnie, byli tacy co umiejąc jej użyć, zdobyli się i na przywiązanie ku niej. Wieleż to charakterów podobnych, ciężkich w pożyciu a w gruncie dobrych, zatruwa życie, choć wzbudza szacunek? Taką właśnie była pani Generałowa, której panowanie w Rohoży byłoby nie do zniesienia, gdyby nie to, że serdecznie kochała dzieci, przywiązana była do rodziców, i wśród gderania, kłótni, wymówek, dąsów, każdemu pomagała na przekor drugim. Ona utrzymywała podczas częstych wycieczek z domu Kapitana, rygor i porządek miedzy ludźmi, władała wielką częścią gospodarstwa kobiecego, które Tekla chętnie na ręce jej zdawała; oprócz tego w nieporozumieniach małżeńskich — do których Tekla nigdy sama powodu nie dała — Generałowa ułatwiała zgodę, wręcz bratu i bratowej mówiąc słowa prawdy, co jej dogadzało, bo mogła pogderać. — Sama w najściślejszej żyła przyjaźni z Teklą, którą kierowała, prostowała, nauczała nieustannie, nudziła bez miary, ale prawdziwie kochała przytem; z bratem, pomimo przywiązania i wdzięczności jakie miała dla niego, czasem przychodziło do okropnych kłótni. Przełamana Generałowa rozpłakała się, to był sygnał przeproszenia. Żmura zobaczywszy łzy, klękał i prosił o przebaczenie, na czem się wszystko regularnie kończyło.
Pani Pachniewiczowa, której mąż niegdy major, potem podpułkownik w ułanach, wreszcie pułkownikiem zabity w kampanii tureckiej, stracił posag cały, — po jego śmierci ze swoją małą pensyjką wdowią przyjechała do brata i u niego osiadła. Niemając dzieci, przybrała sobie braterskie, a w tem odludziu i ciszy, po sto razy opowiadając wypadki swojego życia, pewna była zawsze powolnego ucha towarzystwa, nadużywając w tem niekiedy jego cierpliwości.
Dwoje dzieci, stary kapelan, ksiądz Mosiewicz, niemal ślepy, który oddalonym o mil cztery najszkaradniej drogi od parafji, mszę w kapliczce odprawiał, resztę zaś czasu muzyką się zabawiał i dzieci na klawikorcie uczył — składali ostatek nielicznej gromadki.
Wszystko to ile ich było, wytoczyło się w ganek na powitanie gościa — tu wrzawa ludzi, hałas dzieci, szczekanie psów, śmiech donośny pana Żmury, razem otoczyły pana Pawła, który nie wiedział co z sobą począć, tak nagłe przejście z ciszy pustynnej do gwaru tego odurzyło go na chwilę.
Szczęściem, siostra przybiegła go pierwsza ucałować, Żmura ścisnął jego rękę, pani Generałowa podała mu swoje wychudłe palce do uroczystego przywitania, podług starej metody, a ksiądz Mosiewicz, wypytawszy się kto przyjechał, skłonił się z cichem — upadam do nóg!
Dzieci tymczasem chórem wołały; — Wujaszek! wujaszek! Tylko co Dziadunio wyjechał, a oto i wujaszek. Jak się masz wujaszku!
Wszyscy wtoczyli się wreszcie do pokoju, serdecznie witając i dziękując gościowi; bo Żmura i jego rodzina dla tych dróg szkaradnych i kraju co go od reszty świata oddzielił — niezmiernie rzadko widując ludzi, każdego przyjmował jak zbawcę od nudów i wszystkim był wdzięczen jak za łaskę, za odwiedziny Rohoży.
Na ten raz jednak ujrzał pan Paweł, nie bez niepokoju i zdziwienia pomimo wesołości na twarzy szwagra, jakiś przelotny cień nieukontentowania, na wstępie mu niezwykły... Co temu była za przyczyna, ani się śmiał domyślać; wziął to za chmurkę po burzy domowej, po sporze małżeńskim.
Z pierwszych słów jednak przekonał się zaraz, że Żmura coś osobiście czuł do niego, i zimniejszym okazywał się niż kiedy, z intencją wyraźną.
Rozmowa w początku toczyła się dosyć obojętna; aż gdy o wszystkich i o wszystko wypytywać poczęto, wypadło nadmienić i o Hieronimie, o podróży żony jego do Kasztelanka, o której zresztą już pan Żmura pokazał się wprzód uwiadomiony, ukośnie spojrzał na pana Pawła gospodarz i rzekł:
— Biedny Hieronim, biedny Hieronim!
To użalenie nie w smak poszło Pawłowi.
— Ale mówcież o Kasztelanicu — dodał Żmura — ja tam o wasze tę sukcessję nie wiele dbam, choćby mi się także dla dzieci przydała; ale mi chodzi najbardziej o Hieronima, jemu to najgwałtowniej potrzebne.
Coraz bardziej tem nastającem ubolewaniem nad losem brata, uczuł się dotknięty pan Paweł, a widząc że to są pokryte jakieś wymówki, rzekł z cicha:
— Ale kochany szwagrze, cóżeśmy temu winni, że Hieronim traci i traci?
— Alboż mówiłem żeśmy winni? — zapytał Żmura spoglądając na siostrę.
Generałowa zażyła tabaki, zacinając usta i z lekka potrząsając głową, a Tekla spuściła oczy.
— Mów o Kasztelanicu — rzekł Żmura — to ciekawa historja; cóż tam o nim słychać?
Wszyscy się zsunęli; Paweł począł ostrożnie, ale gdy przyszło do majątku, wziął się na potrzebny fortel i niedowierzanie w wielką jego fortunę okazywać począł.
— Te sukcessje — rzekł — to zwykłe wielkie bańki mydlane; kłopotu może być wiele a korzyści mało; majątek na oko duży, ale kto tam wie dokładniej co na nim jest. Skąpstwo nawet jego, co sobie nie zwykł na nic żałować dowodzi nie najlepszych interesów...
Żmura przerwał gorąco:
— E! to bałamuctwo bracie! Któż ci to tego nagadał? wszyscy wiedzą że to człowiek miljonowy i kapitalista!
— Świeżo przecie i Hieronimowa wróciła od niego z niczem, i Sobocki, którego żony brat tam siedzi, toż samo przedemną utrzymywał, że nie tak bogaty jak ludzie sądzą.
— Sobocki! — pokręcił głową Kapitan — jam nie bardzo tęgi do papieru i rachunku, bo wszelkie sprawy przywykłem szablą i słowem kończyć — ale na Sobockiego spojrzawszy czuję, że to szelma. — On ci to mówił nie bez celu... o! frant!
Pan Paweł uczuł, że się zarumienił.
— Puszczają fusa — dodał Żmura — samiby to sobie przywłaszczyli jakim sposobem, a nas uśpili... nie wierz temu — lisy! lisy!
Nie można już było nie wspomnieć o panu Samuelu i jego żądaniu; zaczął więc Paweł i o tem, przyznając się już, po pierwszem niepowodzeniu w kłamstwie, że do niego jechał po radę.
— Róbcie sobie co chcecie — po namyśle odparł Kapitan — to do mnie nie należy; jam do waszej familji tylko przyczepiony, gdy będzie co brać, to mi dacie, a radzić wam, nie moja rzecz. — Teklusiu, każ podawać samowar i pluńmy na te interesa. A teraz panie Pawle, mów mi co użąłeś i jak u ciebie gospodarstwo idzie?
Wielki ciężar spadł z serca panu Pawłowi; widział bowiem ze wszystkiego, że tu jak zawsze łatwa będzie sprawa ze szwagrem, i zbył się rozmowy przykrej, w której że dosyć nieszczęśliwie pokłamywał, niedorozumiewał, a jeszcze go to kosztowało, bo był nieprzywykły; rad ją był jak najprędzej skończyć.
Pani Pachniewiczowa, którą bolało, że na tak długo od niej oderwaną została uwaga, odchrząknęła, podała tabaczki przybyłemu i poczęła w bardzo oklepany sposób:
— W roku 1815, mój mąż, były generał... miał brać spadek po litewskim Pachniewiczu, bogatym obywatelu w Mińskiem... Otóż powiem Asińdziejowi.
— Nie wziął! — przerwał brat — to już Paweł słyszał.
— Jak to? czyż mu to opowiadałam? — zdziwiona i kwaśno spoglądając na obu spytała Generałowa, z wyrzutem bratu widocznym.
— A! czyż raz, kochana siostro.
— Widzę tedy, że pamięć tracę.
Nadeszła Tekla, poczynając rozporządzać herbatą, którą wnoszono; ale Generałowa nieukontentowana pomściła się na niej, odsuwając ją od pełnienia obowiązków gospodyni.
— Ty, moja kochana Teklusiu, lepiej zapewne jak ja potrafisz brata zabawić, a ja lepiej może urządzę herbatę...
— Samowar kipi! — przerwał brat nieustannie siostrę w ten sposób drażniący.
Odeszła wreszcie pani Pachniewiczowa, kwaśne i gniewne tylko na brata rzucając spojrzenie.
Reszta wieczora zeszła na rozmowie długiej o gospodarstwie, łowach, domu, dzieciach i familji. Żmura, jak to z początku już uważał pan Paweł, choć grzeczny, zimny był, a nawet szczypiący niekiedy. Wejrzenie tylko Tekli zdawało się go wstrzymywać od jakiegoś wybuchu. — Generałowa po kilkakroć rozpoczynała swe opowiadania, o kampanji tureckiej, o pobycie w Tule, o spadku po Pachniewiczach Mińskich, o swej podróży do Odessy i t. d. i t. d. ale jej brat nigdy nic porządnie dokończyć nie dał, przypominając że to już słyszeli. Bawiono się tak do dziesiątej, a powtarzane ziewanie Kapitana, który zwykł był kłaść się o dziewiątej punktualnie jeśli w karty nie grał, rozespanie dzieci przyzwyczajonych do snu wczesnego i głośne „dobranoc“ księdza Mosiewicza, oznajmiły nieco niespokojnemu Pawłowi, że czas pójść naprzeciw, do wyznaczonego pokoju.
Po pożegnaniu, Żmura wziął za czapkę i przygotował się go odprowadzić.
— Tobie późno już, moje serce — odezwała się Tekla — ja bratu pokój jego pokażę.
— Nie — ty idź spać z dziećmi; ja na chwilę z nim pójdę, mamy z sobą do pomówienia.
— To jutroby może! — błagała żona chwytając męża za rękę.
— Lepiej dziś, jutro już będziemy wolni.
Wejrzeniem tylko usiłowała jeszcze uprosić męża, ale daremnie. Pan Paweł niespokojny poszedł z nim, oglądając się na biedną i widocznie niespokojną siostrę.
Takie jest nawyknienie Poleszuków do ognia, że w pokoju pana Pawła, pomimo lata, zastali już w kominie płonącą ogromną olchę. Żmura milczący stanął przy kominie i grzał się machinalnie, nałogowie, zdając się oczekiwać na rozejście ludzi. Gdy sługa się wyniósł, wyjrzał za nim, wyprostował się jak struna i poszedł do pana Pawła z twarzą, która gotowość do rozpoczęcia ważnej rozmowy zwiastowała.
— Wiesz mój Pawle — rzekł — że ja lubię wszystko kończyć po żołniersku; u mnie co w sercu to na języku, jestem gorączka.....
— No? ale cóż możesz mieć do mnie? — z nieśmiałem wejrzeniem i uśmiechem rzekł Paweł, usiłując nie podlewać oliwy do ogniska.
— Miałem cię i mam jeszcze za uczciwego człowieka — ciągnął dalej Żmura — ale mi się musisz wytłómaczyć z tego, co zrobiłeś z Hieronimem.
— Ja? z Hieronimem? a cóżem ja mógł z nim zrobić?
— Posłuchaj naprzód, potem się wytłómaczysz. Wiesz żem ci posag Tekli tak jak darował cały, bom z niego pokwitował, nic prawie nie wziąwszy... Czyś ty myślał że ja to dla ciebie tylko zrobiłem?
— A dla kogoż? — spytał Paweł zacinając się.
— Juściż pozwól, że wybierając z dwóch, uczyniłbym to raczej dla uboższego z was, a jeśli nie, to przynajmniej dla obu. Hieronim ma dzieci czworo, a ty jedno, on swoje stracił, a tyś od niego większą część jego schedy nabył.
Pan Paweł się namarszczył.
— Mój bracie — rzekł — za twoją.... powolność, bardzo ci wdzięczen byłem i jestem, ale czyżeś mi mówił, że to uczyniłeś dla nas obu?
— Zdawało mi się, że tego i mówić nie potrzeba.
— A któż ci zresztą powiedział, żem to sobie sam przywłaszczył?
— A! u stu katów! tego mi nie zaprzeczysz! — gwałtownie zagrzmiał Żmura..... Dziadunio to wie najlepiej; rozmówcie się z nim, on mi to mówił.
— Ale czy Dziadunio wie, jakem ja od Hieronima nabył?
Oczy pana Pawła z wielkiego strachu, zaszły mgłą fałszu — chciwość zagłuszała w nim sumienie; powoli, powoli uznawał niezbędną potrzebę wykłamania się, bo mu się chciało w dodatku za poczciwego uchodzić; czuł jeszcze że nim był być powinien.
— Jakto? jakżeś nabywał? — zapytał Żmura.
— Nabyłem drogo, i niechcąc ani upokarzać Hieronima, ani się z nim przed światem chwalić (choć dziś muszę kiedy mi takie czynisz zarzuty) — potajemnie, nieznacznie wynagrodziłem go umyślnie, wynagrodziłem sumiennie. Ale to wór dziurawy... traci i traci, a jaż temu co winien? — skromnie dokończył Paweł, i spuścił głowę źle udając smutek.
— A! jeśli tak! — przerwał Żmura gorąco — daruj! daruj! niech cię uściskam. Poczciwy jesteś i delikatny.... takich ludzi lubię! Hej! Tomek — zawołał do sługi nadchodzącego — szampana..... wypijemy twoje zdrowie Pawle i przepraszam cię za moje głupie niedowierzanie. Dziadunio wszystkiemu winien; poczciwe człeczysko, ale zgorzkł na starość i wszędzie widzi złe tylko!
Paweł rad, że się tak łatwo wykręcił, uśmiechnął się, przyrzekając w duchu, że nie prędko znowu do Rohoży zawita.
— Czyż ty nie znasz jeszcze Dziadunia — odpowiedział — i Hieronima.... Jeden traci do ostatka, drugi plecie co mu ślina do gęby przyniesie, a w dodatku oba mnie nie lubią; ale to długoby o tem mówić. — O! ja jeden wiem jak mi Hieronima żal — ale na to rady niema; to człowiek zginiony i dzieci pogubi.
— Cóż? pije? w karty gra? hula czy próżnuje? wagabundus, kobieciarz, czy co u licha?
— Właśnie że nic z tego, ale jakiś w tem inkluz, że się go nic nie trzyma. Między nami mówiąc, coś musi być ukrytego.... gdybyś mu miljony dał, to je niewiedzieć jak straci.... wyraźny palec Boży, czy co....
— Szczerze bo mi go żal — westchnął Kapitan — no! pomyślimy o tem potem; daruj mi Pawle i twoje zdrowie!
Szampan wystrzelił głośno i główka Tekli ukazała się z za drzwi uchylonych.
— Oj! kochanie, już butelki!... będzie ci to szkodzić!
— Spać! spać! — zawołał Rotmistrz — dobranoc!
W tem pokazała się i pani Generałowa, straszna jak widmo, z rozpuszczonym siwym włosem i okularami w ręku, rezerwowy korpus Tekli.
— A! co to, to ślicznie!
— E! i pani tu!
— A! i ja tu.... nieboszczyk mój mąż....
— Pił także szampańskie — przerwał Żmura — co jest to jest, a butelkę wysuszym.
— A wiesz, że ci to na noc szkodzi.
— Tylko jednę — prosił Żmura — pod słowem!
— Dosyćby było pół! — odezwała się Generałowa.
Żmura cierpiał, cierpiał, aż nareszcie wstał i podszedł ku drzwiom.
— A! idźcież baby do trzysta djabłów! — krzyknął — bo was powypędzać każę!
Tekla uciekła, Generałowa śmiało wystąpiła do boju, posuwając się w środek izby.
— A! to już tak!
— A kiedy tak, to co? — zapytał brat marszcząc się.
— To pójdę spać — urwała Pachniewiczowa — ale jutro się rozmówimy.
— O! jutro, jak sobie chcesz; tylko mi dziś daj pokój, dobranoc łubko, i drzwi zamykaj!
Kapitan trochę rozjątrzony, posłał zaraz po trzy jeszcze butelki, na złość babom, jak mówił i pili do drugiej wesoło, bo Paweł lubił hulankę, i nie mając już interesu na karku, zręcznie się do czasu wywinąwszy, chętnie placu dotrzymywał szwagrowi.





  1. Kiedy moje nie w smak, to ja z swojem nazad.
  2. Dobra pijakowi i kropelka.
  3. Choćby gorzej byle inaczej.
  4. Chleb jedz, prawdę rznij.
  5. Siedm lat w pamięci niema.
  6. Gdzie oczy poniosą.
  7. Trzy dni przygotowań, a jeden dzień święta.
  8. Ożeń się, nic turbuj się, pójdzie ci ręką; żona pójdzie za kwasem, a ty za mąką.
  9. Przybądź szczęście, rozum będzie.
  10. Wilk nie tak zły, jak straszny.
  11. Z tej kozy mięsa nie będzie.
  12. Dosyć, wszystko wiem.
  13. Nie będzie z tej kuźni pieniędzy.
  14. Za tym Bóg, kto kogo zmógł.
  15. Spodziewał się dziad obiadu, poszedł spać nie jadłszy.
  16. Kto sieje, ten się spodziewa.
  17. Kiedyś nie pirog, nie udawaj piroga.
  18. Nie wyrzucił, ale wypchnął (nie kijem, to pałką).
  19. Skąpy zbiera, djabeł worek szyje.
  20. Skąpy nie głupi.
  21. Ot tobie Hapko knysz.
  22. Już pan.
  23. Brat sobie rad.
  24. Kiedyś nie ksiądz, nie wkładaj sutany.
  25. Nie skab, aż złapiesz.
  26. Nie wspaniale, a wygodnie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.