Interesa familijne/Tom II/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Swobodnie, wesoło i szybko przeleciał wieczór u Hieronimowstwa. Oboje gospodarstwo coraz się bardziej z dobrym panem Piotrem i jego wielkością oswajali. W początku, uszanowanie dla niego nie dozwalało im się zbliżyć poufalej; teraz przywiązanie rosnące w miarę jak go poznawali bliżej, zlewało się z szacunkiem, nie straszył ich już, ale pociągał ku sobie. Dziadunio Dymitr usilnie nad tem zbliżeniem i skutecznie pracował. Stary złośliwie nawet niekiedy poglądał na Stasia i Zosię, zdaje się zgadywał co tam po cichu wykluwało się w młodych sercach i w młodych oczach obojga. Umyślnie jednak nie pokazywał po sobie, że się tego dopatrzył, a raczej odgadł co się święci. Było to bowiem jeszcze tak delikatne uczucie, jak trawka co na wiosnę pierwsze listki puszcza — a lada mrozek, lada szron ją zwarzy. I rosło z niczego jak ta trawka, z szybkością chwil pierwszych wszelkiej istoty i wszelkiego uczucia. Każde pomnażało ją wejrzenie, każde słowo rozrzewniało, każdy dzień dla niej był wiekiem w wypadki obfitym, a wczoraj wiecznością, przebytą razem i rękojmią przyszłości, którą wiekuistą mieć chcieli.
Oni już wieczór myśleli co będzie gdy się rozjechać, rozdzielić i niewidzieć zmuszą losy. W Zofji to uczucie bojaźliwsze i słabsze, niepojęte dla niej samej, napełniając ją strachem, rosło choć się broniła; w Stasiu gwałtowniej już i po męzku się rozwijało, gotując do w alki, wyzywając jej wcześnie. — Staś wiedział co się działo w jego sercu, znał z ludzi, jeśli nie z siebie, czarowny niepokój i uroczą żądzę, która nim raz pierwszy miotała. Jak tylko mógł przysiadł się do Zosi, która niespokojnie pytające wejrzenie rzucała na matkę i rozpoczął rozmowę. Szła trudno, nic w niej nie było, a tyle w niej posieli pamiątek i magnetycznie udzielili sobie myśli, dla ucha otaczających ludzi nieodgadnionych! Trudnoby było powtórzyć tę rozmowę, utkaną z przerwanych słów zimnych na papierze, gorących w ustach i sercu.
Wśród niej ośmieliła się powoli Zosia, rozwiązały się jej usta i skończyli jak brat i siostra uśmiechem serdecznym, słowy poufałemi. Staś kochał już jak szalony, i przysięgał w duszy, że się nie ożeni chyba z Zosią; jej serce rozkosznie było wzruszone, rozkołysane, i łzy nieproszone dobywały się z oczów.
Późno już podano wieczerzę, przy której nielitościwy Dziadunio dobrze się jeszcze nażartował z obiadu państwa Pawłów i ich domu, choć mu nikt przez uczucie przyzwoitości przy bracie pomagać nie chciał. Staś tylko po cichu szepnął Dziaduniowi, że dzień ten pod nazwiskiem dnia pieprzowego zachowa światu w przyszłych pamiętnikach, które w pięćdziesiątym roku życia ma zacząć pisać.
Wieczerza już się skończyła, gdy na znak porozumienia, oczyma dany przez pana Piotra, Dziadunio nagle rozpoczął:
— Ale, ale — rzekł — panie Hieronimie, jest tu prośba do ciebie. — O tobi gadka[1].
— Do mnie? od kogo? — Zaśmiał się pan Hieronim. — A cóż ja dla kogo uczynić mogę?
— Wystaw sobie Waćpan — rzekł Dziadunio serjo — wszak to pan Piotr z waścinej przyczyny ma niepospolity kłopot.
— Z mojej? z naszej? — porwali się razem Hieronimostwo.
— Ale tak jest! posłuchajcie tylko! — zawołał Dziadunio — ludzie jesteście nieświadomi wielu rzeczy, bo żyjecie na wsi. — Ne tylko świtu, szczo w wikni..[2] Myślicie asaństwo tylko o gospodarstwie, o dzieciach, a z waszej przyczyny drugim bieda. Ot! panu Piotrowi nie chce Heroldja potwierdzić szlachectwa, dla braku metryk waszej linii....
— Jakto?
— A tak! wywody powinny obejmywać cały ród, takie jest prawo, a że wy ślamazarnie koło tego chodziliście i zapomnieli o swojem szlachectwie, i jemu nieborakowi wszystko wstrzymano. Ani smerty, ani popustu![3] Trzymają go tak za nogę.
Hieronimostwo osłupieli; jakoś dziwna trochę loika Dymitra pomieścić się im w głowie nie mogła.
— Długo by wam to było tłómaczyć — daj Boże wse znaty, a ne wseho probowaty,[4] — rzekł niby gniewnie, że go nie chcą zrozumieć, Dziadek — ale zmiłujcież się, dostarczcież mu potrzebnych papierów! Nie chciał wam sam dokuczać; ja za niego proszę niechaj się to raz skończy! Albo wiszajte, albo puskajte![5]
— W istocie — rzekł poważnie potwierdzając pan Piotr — bardzo mi o ten interes chodzi; radbym widzieć jego koniec.
— Ale — odpowiedział Hieronim z frasunkiem — ja byłem już zrobił staranie o przyłączenie się, bo brat Paweł o mnie zapomniał; tylko przyznam się stryjowi grosza mi na to nie stało.
— Do czegoż tu grosz! — ofuknął Dziadunio, — pan Piotr i grosza za was nie da, ale trzeba mu was przyłączyć, bo jego w tem interes, nie wasz. — Swoja sermiażka ne tiażka.[6] A macież te papiery?
— Papiery są jeszcze u mnie, bo mi ich Sobocki bez dwóch tysięcy złotych podjąć się nie chciał — rzekł Hieronim.
— To łotr, to mudrahel ten Sobocki! — zawołał Dziadunio — ne ide jemu o najdok ale o skosztunok![7] Pan Piotr jeszcze wam za te papiery koszta powróci, bo powtarzam, że to jemu potrzebne! hę? rozumiecie. Już mnie o to dwa dni prosi, żebym u was wykołatał. A i wam też to nie zaszkodzi; przy cudzym ogniu i wasza pieczeń się upiecze — w hurti i kasza zistsja.[8]
Hieronim spoglądał zdziwiony.
— Takie prawo! — dodał Piotr serjo — istotnie długoby to było tłómaczyć, ale tak jest, tak jest... to nowe urządzenie... wszyscy muszą iść razem... Pawłowie i inni potwierdzeni, a dla waszych papierów będzie i musi być zwłoka, dlatego o nie proszę.
Dziadunio przybrał fizjognomją bardzo serjo i przynaglał burcząc; Hieronimowie spojrzeli po sobie z zadziwieniem i radością.
— A toć to dla mnie największa łaska, — rzekł Hieronim wstając — jam się tak o los dzieci troskał.
— Boś nie wiedział — żywo przerwał Dziadunio — że pan Piotr musi ci ich przyłączyć choćby nie chciał; w tem jego interes. Jeszcze mu łaskę zrobicie temi papierami, bo się nieboraczysko także o to nastękał.
— Aleby to była niesprawiedliwość — przerwał gospodarz — żebyśmy korzystając....
— A! ty nic nie rozumiesz! — ofuknął go Dziadunio — on swoje: Pip w dzwin, a czort w sołomianik![9] Tu chodzi nie o was, ale o pana Piotra! a tobie niewiedzieć jaka niesprawiedliwość się roi. To interes nie twój! Skaczy wraże, jak pan każe[10] i po wsimu!
— W istocie, w istocie — przerwał pan Piotr — dajcie mi tylko papiery, to rzecz dla mnie pilna; wielką mi zrobicie przysługę...
Hieronim spoglądał jeszcze, niedowierzał, ale poważne a nawet surowe i chmurne twarze starych poczciwych kłamców, nie dozwalały mu się domyślać podejścia; w duszy tylko Panu Bogu dziękował, że jego interes tak się zszedł ze stryjowskim.
— Chwała Bogu — rzekł — że się to tak składa! papiery są gotowe.
— I dasz mi je jutro? — spytał pan Piotr.
— A! czemuż nie, z największą wdzięcznością! to dla mnie wielkie szczęście!
— Więcej dla mnie — rzekł pan Piotr unikając podziękowań — a teraz mówmy o czem innem — dodał po chwili namysłu. Co myślisz z dziećmi, panie Hieronimie, z synami zwłaszcza; czas by o nich podumać.
Spojrzeli po sobie rodzice i zarumienili się.
— Szczerze, kochany stryju — rzekł po namyśle ojciec — tu nie ma co obwijać w bawełnę — ja jestem dosyć ubogi, myślę ich do początkowej szkółki oddać do Łucka, i uczyć póki mnie na to stanie.
— Ale cóż to się oni tam nauczą w tym Łucku biednym — odparł pan Piotr — czemu się nie staracie umieścić ich gdzie na funduszu jakim, to by was nic nie kosztowało, a mieliby wychowanie staranniejsze.
Tego wyrazu fundusz nie zrozumiał dobrze ani mąż ani żona; popatrzyli, zamilkli.
— A masz Wpan racją! — zawołał nagle Dziadunio — że też to mnie nigdy na myśl nie przyszło! Wszak to Waćpan, panie Piotrze, jesteś podobno jakiegoś funduszu kuratorem i zawiadowcą w Żytkowie? a ma to być piękny fundusz... na kilku czy kilkunastu (przypominam sobie) chłopców? hę?
Tu druga bajeczka, ułożona wcześnie pomiędzy spiskowymi dla oszczędzenia Hieronimostwu wdzięczności i wywinienia się od zbytnich podziękowań, poczęła wychodzić na jaw, równie niezręcznie ale równie szczęśliwie jak pierwsza. Hieronimostwo oboje nie wiele wiedzieli co się na świecie działo, form jego i praw nie bardzo znali, na wsi zasiedzieli wierzyli dobrodusznie, zwłaszcza gdy dwoje ust tak zacnych ludzi, jak pan Piotr i Dziadunio, poczynały ich upewniać.
— Prawda — odpowiedział pan Piotr — że właśnie mam w mojej dyspozycji dwa miejsca w fundusu Puciatów, z któremi nie wiem co zrobić; wziąłbym chętnie twoich chłopców panie Hieronimie, gdybyś mi ich dał, dla zapełnienia tych miejsc, za które Bogu i ludziom odpowiedzialny jestem.
— A to miejsca dobre — rzekł spiesznie Dziadunio — warunki słyszałem takie że chłopców biorą, wychowują na koszcie funduszu aż do uniwersytetu, utrzymują na stypendjach w czasie nauk uniwersyteckich....
— Posyłają jeszcze za granicę, dla dalszego usposobienia — dodał pan Piotr nie wahając się — jeżeli okażą się zdatni.
Pry hotowoj kołody, dobre ohoń kłasty[11] — dodał Dziadunio — doskonała rzecz.
— Jak to? — spytał zdziwiony pan Hieronim — któż to mógł zrobić taki zakład? kiedy? ja o tem nic nie słyszałem.
— Wielka rzecz! — przerwał Dziadunio — Moja chata z kraju, nyczoho ne znaju.[12] Ale wszyscy o tem wiedzą! To długa historja, a nawet dosyć ciekawa — począł chodząc żywo opowiadać następującą powiastkę:
— Był sobie, będzie temu lat dwieście, niejaki pan Puciata, żonaty, jeśli się nie mylę z księżniczką Giedrojciówną, bo i sam coś tam z kniaziów wychodził. Otóż, trzeba Waści wiedzieć, Bóg im dał czternaścioro dzieci. Tandem tedy pan Puciata, któremu było markotno, że mu się ojcowizna rozdrobi na tyle głów, a dzieci z panów na szlachtę zejdą, nie jeden raz szemrał na zbyteczne błogosławieństwo Boskie... Z zadurnoj hołowy i noham łycho![13] Czasem ze złego słowa wiele niedobrego pójść może. Pewnego razu, niewiem tam z jakiego powodu — ciszej rzekł Dziadunio, oglądając się na siedzącą Zośkę — wyrwało mu się z ust do żony mówiąc: — Dzieci! dzieci! łatwiej o dziecię, niżeli o cielę! Trzeba bowiem wiedzieć, że istotnie w tym zakącie w którym mieszkali państwo Puciatowie, o cielęcinę było nie łatwo, a stary lubił cielęcą pieczeń.
W złą godzinę wymówił jakoś te słowa, bo w tydzień panie i żona i czternaścioro dzieci mu wymarły — Ot, tobi Hapko knysz![14] Na pogrzebie stała wysoka trumna matki, a w koło rzędem czternaście trumienek dzieci, razem z nią idących, z woli Bożej, do grobu! pan Puciata jakoś tego z razu nie wziął bardzo do serca, ożenił się raz, ożenił drugi, ale więcej już nie miał potomstwa, tak że i ta linja familji zeszła na nim. Otóż, w starości, gdy mu dogryzało sumienie, stawszy się bardzo pobożnym i dobroczynnym, umierając zostawił znaczny fundusz na wychowanie czternastu chłopców.
— Aleśmy doprawdy nigdy o tem nie słyszeli! — zawołał pan Hieronim.
— O wielka rzecz! a o czemże wy wiecie: moi poczciwi domatorowie — zaczął Dziadunio — siedzicie jak kury pod strzechą a chcecie wiedzieć o funduszu Puciatów! — zaśmiał się nieznacznie. — Ne tylko świtu szczo w wikni!
Pan Piotr z niemym poklaskiem przyjął tak lekko i łatwo utworzoną na prędce historyjkę funduszu, którego na świecie nie było.
— Otóż tedy — mówił dalej Dziadunio — gdybyście chcieli, toby wam łatwo wziął pan Piotr synów na fundusz Puciatów.
— Jak to, gdybyśmy chcieli? — zawołali państwo Hieronimowie, nieśmiejąc jeszcze oddać się radości która im tak niespodzianie przychodziła — a! toby była dla nas tak wielka łaska i opatrzność Boża!
— A zaraz łaska! zaraz łaska! — podchwycił staruszek. — Otóż żadna laska, pan Piotr właśnie sobie głowę łamie, kogoby tam umieścić; a tu jak raz takich dwóch tęgich chłopaków spotyka! Nie taka to wielka rzecz! Ne tak sia barzdo dije, jak sia barzdo howoryt.[15]
— W istocie, to dla mnie jedyna zręczność! — Ale tam być muszą jakieś trudności, jakieś formy — przerwał pan Hieronim z pewnem niedowierzaniem — boćby się to wszyscy cisnęli...
Radab dusza do raju, ta hrichi ne puskajut,[16] Zapewne! ale nie bardzo kto wie o tym funduszu... to rzecz sekretna, zakryta, utajona — cicho szepnął Dziadunio. — Są tam i warunki różne, ale to wszystko w ręku pana Piotra, a jemu w to graj że waszych chłopców zabierze! Głowę sobie łamał, żeby jakich uczciwych znaleźć dzieciaków.
Oboje rodzice, jakby razem jedną wzruszeni myślą, rzucili się ku panu Piotrowi, chcąc mu upaść do nóg; matka miała łzy w oczach, ojciec drżał cały, ale stryj powstał żywo i uchylił się.
— O! tylko mi proszę nie dziękować — rzekł broniąc się — niema za co! Po wakacjach przyślę i jak swoich zabiorę chłopców. Jam rad żem sobie ich znalazł, bo mi właśnie potrzeba było poczciwych i pilnych, a takiemi dzieci wasze być muszą. Więc chwała Bogu, i bez żadnych próżnych wdzięczności; to Puciatów nie moje, niema za co dziękować.... zmiłujcie się!
Chcieli jednak Hieronimostwo uściskać poczciwego pana Piotra, — ale ten zagadał ich czem innem.
— Jedziemy tedy — rzekł — wszyscy a wszyscy do Strumienia... przypadają właśnie urodziny Kasztelanica i w skutek umowy z całą familją, chcemy w ten dzień dać mu dowód pamięci i zbliżyć się do niego. Będziemy wszyscy u niego; może stary wzruszy się tym dowodem pamięci, może się zmiękczy i rozczuli, może kto z nas lepiej mu do serca przypadnie i potrafi dla niego zastąpić faworytów... Paweł z nami także, a ty panie Hieronimie?
— Ja? — rzekł skłopotany widocznie wieśniak — ja, kochany stryju... a jaż tam po co?
— Ho! a po co my wszyscy? przypomnieć mu się.
— Żona moja była niedawno w Strumieniu; powiem szczerze stryjowi, nie lubię tłumnych zgromadzeń, znaleść się na nich nie umiem; nie jestem do nich stworzony, i — niechce mi się tam jechać!
Hieronim nie mógł się przyznać, że od dawna nie miał porządnego fraka, a najświeższy był jego ślubny, dosyć już śmieszny choć czysto zachowany.
— Jakto? tobyś ty sam jeden nie był na urodzinach? — spytał pan Piotr.
— Nie będę — rzekł poglądając na żonę Hieronim — nie — nie będę! Bogiem a prawdą, brak mi i sukni i przyborów do wizyt, ja tam nie bardzo potrzebny, stryjowi tak ze mną jak bezemnie, a czas dla gospodarzy gorący — zostanę w domu.
Piotr i Dziadunio nie chcieli go przynaglać.
— Więc jak ci się widzi — rzekł stryj — nie namawiam, ale będzie tam cała a cała familja nasza, którąśmy okólnikiem, obesłali, jedne wici za troje... My, Pobiałowie, Paweł, Źmura, ojciec wasz, nawet Soboccy oboje, do nogi ile nas jest, jak na rewję jedziemy.
— A ja sobie zostanę — rzekł po cichu pan Hieronim... — doprawdy, cobym ja tam robił, a w domu bym się opuścił.
— E! jakbym to się i ja został — odezwał się wstając z krzesła Staś dotąd milczący — wszak u Kasztelanica raz już z ojcem byłem.
— Kto? i ty? zostać? gdzie?
— A tutaj! — podchwycił Staś — co ja tam będę robił, kochany ojcze? Mybyśmy tu sobie z Hieronimem gospodarowali, polowali, odpocząłbym w tej ciszy, a powracając ojciec by mnie zabrał.
— No? i zkądże ci ta myśl? — spytał ojciec nie dorozumiewający się niczego.
Dziadunio odwrócił się w kątek i udając że zażywa tabakę i kicha, parsknął ze śmiechu, tak go ucieszyło, że się jego domysły potwierdzały.
— Zkąd mi ta myśl? — odpowiedział Staś zawsze śmiało i wesoło, nie chcąc ani skłamać, ani prawdy całej powiedzieć. — Ot, jakoś mi tu dobrze, cicho! Chciałbym sobie spocząć przy Hieronimie... Lubię tak namiętnie botanikę, lasy tutejsze cudnych ziół w sobie krocie ukrywać muszą.
— Jeden kwiatek, szczególniej! — rzekł w duchu Dziadunio — Durnyj jak worona, a chytryj jak łys[17]. Jakie dzieciątko sprytne!
— Ależ mój Stasieńku, to w istocie dziwna rzecz — rzekł ojciec — że ci się tak nagle zachciało herboryzować po Polesiu; ale i Hieronimostwu dokuczysz długą wizytą, i radbym cię dorosłego drugi raz Kasztelanicowi przedstawić.
— E! co tam po mnie stryjowi! ja jeszcze młokos! będę się nudził, będę się musiał na tej familijnej rewji wyprężać i ziewać, a tu sobie pochodzę ze strzelbą na ramieniu, po lasach, po polach, i spocznę rozkosznie. Doprawdy ojcze!
Ojciec spojrzał na gospodarzy.
Oni oboje tak się zdawali radzi tej myśli i tak pokornie a serdecznie zbliżali się prosić pana Piotra, że nim wymówili słowo, już szczerą ich chęć z oczów wyczytać było można.
— O! kochany stryju — rzekł Hieronim — bylibyśmy ze Stasia kochanego... z pana Stanisława — poprawił się.
— Jeśli się poprawiasz to nie zostanę — rzekł Staś.
— Bylibyśmy tak szczęśliwi.
— Ale to szałaput! dom wam do góry nogami przewróci.
— Nie boim się o to, i nie wielki żal będzie starej klitki — dodał śmiejąc się Hieronim. — Niech stryj to dla nas zrobi.
— A! całem sercem — rzekł pan Piotr — tylko mi go nie popsujcie pieszczotami.
— Pieścić się nie dam — zawołał rozweselony młody chłopak — ale to bujać będę, po polach i lasach.
— Szczęśliwy wiek! szczęśliwy! — cicho westchnął pan Piotr.
Dobre szality, koły prystupaje![18] — szepnął Dziadunio śmiech zdradziecki tamując.
— Niechaj zostanie, niechaj zostanie — rzekł głośno — wieczorami dojdzie sobie na lekcję retoryki do państwa Pawłów, zabawi się z Piotrusią (tak ją zwał, zawsze z wielkiem umartwieniem matki), zagra im na fortepianie...
— Niechaj zostanie! — dodał ojciec całując chłopca w czoło. — U Kasztelanica może być powtórnie, powróciwszy z zagranicy.
— Jeśli Kasztelanic dożyje — szepnął Dymitr. Boh chocz ne skoren, ale łuczen[19].
— Ależ to już jedynasta przeszło! — porywając się zakrzyknął Piotr. — Spać! spać! Oni nie przywykli tak długo wysiadywać.
— No! panowie! dobranoc i w nogi — zawołał Dziadunio — dość i tak im czasu zmarnowaliśmy — Buwajteż zdorowy!
Wszyscy się ruszyli; a Staś szczęśliwy i roztrzpiotany swojem szczęściem, już chciał dać uroczyście dobranoc synowicy swej, gdy obejrzawszy się nie znalazł jej na miejscu. Zosia ledwie dosłyszawszy że Staś zostać miał z niemi, sama niewiedząc czego przelękła się i uciekła.





  1. O tobie mowa.
  2. Nie tyle świata co w oknie.
  3. Ani śmierci ani odpuszczenia.
  4. Daj Boże wszystko znać, nie wszystkiego próbować.
  5. Albo wieszaj, albo puszczaj.
  6. Własna siermiężka nie ciężka.
  7. Nie chodzi mu o znalezienie ale o skosztowanie.
  8. W hurcie i kasza się zje.
  9. Ksiądz w dzwon a djabeł w słomiankę.
  10. Skacz wrogu jak pan każe.
  11. Przy gotowej kłodzie, wygodnie ognia nałożyć.
  12. Moja chata z końca, ja o niczem niewiem.
  13. Zadurzona głowa to i nogom bieda.
  14. Ot tobie Hapko pieróg.
  15. Nie tak się bardzo robi, jak się bardzo mówi.
  16. Radaby dusza do raju, ale grzechy nie puszczają.
  17. Głupi jak wrona, a chytry jak lis.
  18. Dobrze to szaleć, kiedy jest ochota.
  19. Bóg nie skory, ale silny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.