Interesa familijne/Tom II/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Nazajutrz niezmierny był rozruch w dworze u państwa Pawłów, a co panna Hiacyntha miała do czynienia wypowiedzieć trudno; wzięła bowiem na siebie część herkulesową, kuchenną. Julja się na tem zupełnie nie znała; jadła smaczno i wiele, ale zadysponować, wydać, poddać kucharzowi myśl szczęśliwą i nową nie potrafiła. Petra miała to także za coś bardzo parafiańskiego, żeby się kuchnią zajmować — siedziała od rana przed zwierciadełkiem, czesała i opinała włosy, patrzyła się sobie w twarzyczkę, którą niestety nic nie zdobiło oprócz wdzięku młodości, a i ten wdzięk gasiła wyuczona wymuszoność, minka przybrana mutatis mutandis od panny Hiacynthy, chód pożyczany i zupełne wyrzeczenie się swobodnych instynktowych natury natchnień. Julja sobą niemniej jak córka zajęta była — dawna jej piękność zawsze niepokoiła ją jeszcze, ciągle się sobie przypatrując, znajdowała, że trochę tylko utyła ale nie przypuszczała żeby mogła choć odrobinę zbrzydnąć — miała się jeszcze za ową dawną Wenus poleską, za którą tłumami biegała młodzież wołając:
— Juljo! boska Juljo! błagamy cię choć o wejrzenie!
Niekiedy spojrzała na córkę, i w duszy po cichuteńku mówiła: Petra jest przystojna, ale daleko jej do mnie. I przychodziło jej na myśl, żeby Stasia niewinnie wciągnąć oczyma swemi w sieć, która dla Petry zastawioną być miała. Myśl była czysta a cel tak macierzyński!... Nie wiem czy z tego, czy z innego powodu Julja stroiła się niezmiernie, sznurowała do mdłości, i gdyby jeszcze piękną być mogła, pewnie tyle starań byłoby jakiś wypracowało skutek. Niestety! suknie pękały, a kibić owa urocza, giętka, trzcinowa, kibić dziewicza latek osiemnastu nie chciała i nie chciała powrócić!
Rozporządziwszy wszystko w kuchni, wydawszy ze spiżarni moc pieprzu i goryczy wszelkiego rodzaju, w mocnem przekonaniu, że nic pańskiemu podniebieniu nad ten przysmak pożądańszem być nie może i panna Hiacyntha pomyślała o dziewiczych swych wdziękach, strojąc się na najstraszniejsze czupiradło, jakie kiedykolwiek ręce ludzkie ze stworzenia Bożego zrobiły. Bez tych przyborów i strojów była sobie brzydką, starą panną i nic więcej; wyświeżona i ubrana do twarzy (jak mówiła) wyglądała tak śmiesznie, że ją obok chińskich porcelanowych bałwanków postawić było można na półce. Tego dnia jeszcze przesadzała się w wykwintnej toalecie i oblewała wonnościami z ambry i kolońsko-lubarskiej wódki złożonemi; usta zesznurowała tak, że jej buzia zdawała się ciągle wabić... kanarki, a oczy wznosiła w niebo, wzywając zapewne pomsty na tych, co się na niej dotąd poznać nie umieli.
Gdy się to dzieje we dworze, a pan Paweł w brudnym szlafroku, użyty do ścierania pyłów i robienia porządków, krząta się, pocąc i nie mając czasu ogolić brody dziesięciodniowej, w kuchni okropne, przerażające gotują się i smażą — wypadki.
Kucharz państwa Pawłów, o którym tu wzmiankę uczynić musimy z powodu ważnej roli, jaką gra przy tym pamiętnym obiedzie, był to starowina, niegdyś dominikański kopcidym, niezmiernie zarozumiały, z powodu, że raz użyty był jako kuchta przy rondlach, gdy gotowano obiad na przyjęcie Metropolity Cieciszowskiego; miał lat dobrze sześćdziesiąt, a nieszczęśliwy nałóg zakrapiania się wódką. Dyspozycja panny Hiacynthy tak mu w głowie utkwiła, tak go odurzyła, tak zrozpaczyła, że choć jej ciągle po swojemu powtarzał: Ale proszę panienki nie turbować się, ja to wiem wszystko, ja to wiem... już to będzie legularnie; — stracił jednak przytomność zupełnie i potrzebną odwagę. Zaledwie odeszła, podparł się na stolnicy wałkiem, podumał, podniósł do góry dolną wargę zwykle spuszczoną i namyśliwszy się, ruszył — do karczmy. Nie miał on nic innego na celu, jak tylko dodać sobie entuzjazmu, pomysłu, męztwa jednym jakim kieliszkiem; ale w grze i przy kieliszku miara trudna; desperacja ogartywała go coraz większa, pieprzne potrawy coraz dziwacznej piętrzyły się po mózgu i począł pić, ale pić, jak to kucharze umieją, gdy ich napadnie giec kieliszka!
W dworze tedy stroi się kto żyw... Panna Hiacyntha, spokojna że będzie pieprzno, ubiera się i perfumuje — gdy o wpół do dwunastej dają jej znać, że ogień na kuchni wygasł, a kucharza Ignasia (zwano go tak choć był siwy) już pijaniuteńkiego, słaniającego się, nieprzytomnego, prowadzą z karczmy we czterech do kuchni, pod ciupasem.
Gdyby był piorun uderzył w dom, większejby nie narobił trwogi — wszyscy wylecieli jak stali. Petra w spódniczce krochmalonej, Julja w gorsecie tylko, pan Paweł z namydloną brodą, łamiąc ręce — Ignaś był pijany jak sztof: pół do dwunastej biło, a o obiedzie ani słychu — wszystko to z powodu pieprzu, który go do desperacji przywiódł.
Julja w pierwszym nierozważnym zapędzie rozpaczy wpadła na Hiacynthę, że stróżów w tak ważnym dniu Ignasiowi nie dodała, a guwernantka ręką zakrywszy oczy, zwolna osunęła się w ganku i omdlała wołając: — Boże! Ty widzisz, czym na ten cios zasłużyła!
W najpilniejszej chwili, kiedy trzeba było obmyśleć co się z obiadem stanie, Hiacynthę też i ratować i przebłagać musiano, pióra smalić i przepraszać. — Nie żartem bowiem, choć to nie raz pierwszy, słusznie się czując obrażoną, prosiła stanowczo o konie i zabierała się natychmiast opuścić niewdzięcznych.
Okropny powstał zamęt; Julja nie mając już na kogo, wszystko teraz zrzuciła na męża i z ułagodzoną jakoś panną Hiacynthą wpadły na osłupiałego pana Pawła, że on stróża nie postawił, że w karczmie zakazu zapomniał, i o niczem w tak krytycznych chwilach, gdy o godność i sławę domu chodziło, nie pomyślał.
To jednak nie gotowało obiadu — Ignasia oblewano zimną wodą; on klął i łajał — dwunasta się zbliżała! Paweł, przywiedziony do ostateczności, wystąpił z radą, aby kucharki od Hieronimostwa pożyczyć. Nie było w istocie innego ratunku, ale co za upokarzająca konieczność! Hiacyntha i Julja wolałyby były same gotować, gdyby się to z ich godnością zgadzało.
Tonący brzytwy się chwyta: posłano ze wstydem, za który obiecywano sobie Hieronimom odpłacić — po kucharkę, choć Julja przysięgła, że ją to do grobu wepchnie; otrzeźwiono nieco Ignasia; Paweł zawsze nieogolony z wyschłem już na brodzie mydłem poszedł do kuchni, panie uciekły kończyć ubranie, bo chwila stanowcza się zbliżała.
Szatan jakiś uwziął się wszystkie im łamać szyki; ledwie z ganku zeszły, pan Piotr, Staś, Dziadunio, Hieronimowie i młodsza ich córka (bo chłopców z Zofią zostawiła matka żeby się nie naprzykrzyć) weszli w dziedziniec. — Paweł golił się właśnie w kuchni, pozarzynał, pokaleczył, łajał, klął, a do gości nie było komu wyjść.
W salonie — pustki. Za żadne pieniądze ani Julja, ani Hiacyntha, ani Petra nie byłyby się ukazały, dopóki nie doprowadziły strojów swoich do ostatniej szpilki epilogującej.
Goście chodzili sobie tym czasem z kąta w kąt, mając czas przypatrywać się świeżym śladom ścierki i szczotki, widocznym jeszcze na pierworodnym brudzie domu.
Nareszcie w całym blasku niebieskiej sukni, różowych wstążek, łańcuszków, pierścieni i kolczyków, jak Juno majestatyczna, wtoczyła się Julja, zapinając na tłustej rączce ostatnią bransoletę, dla dania sobie pewnego tonu. Za nią weszła Petra, z minką podyktowaną przez matkę i nauczycielkę, kwaśną i pogardliwą, która ją bardzo do złego mopsika czyniła podobną. Za niemi sztywna, koścista, pomarańczowo ubrana, pąsowo pozasznurowywana, biało ponawieszana, zielono popstrzona, Hiacyntha, z flakonikiem ogromnym na palcu.
Pan Piotr, oddajmy mu tę sprawiedliwość, nie rozśmiał się: ale za Stasia nie ręczę — przymrużone, łzawo tkliwe oczy Julji szukały go już, spotkały, strzeliły — i chybiły. Panna Hiacyntha rewidowała tymczasem młodzika od stóp do głów i znalazła go dość dobrze. Petra, która najwięcej do góry w sufit zdawała się poglądać, niechcąc ani na ludzi śmiało, ani w podłogę tchórzliwie utkwić oczów i obserwując ostatki pajęczyn gdzie niegdzie snujących się, jak lekkie obłoczki po burzy — w zwierciedle tylko obejrzała pastwę sobie przeznaczoną. Staś był tak zręczny, ładny, świeży, młody i tyle serca było w jego twarzy, że nawet Petrze podobać się musiał. Usiedli, rozmowa wnet się rozpoczęła, pan Paweł, wchodzący nareszcie w granatowym fraku, już ją znalazł naprowadzoną na smutną katastrofę poranka, którą Julja w ten sposób malowała:
— Nie wystawi sobie stryj Dobrodziej, ile dzisiaj miałam zmartwienia, tak drogich, a rzadkich spodziewając się gości. Ale prawdziwie, żeby tego raz na zawsze uniknąć, co mi tak zgubnie działa na te nieszczęśliwie nerwy moje (westchnienie z głębi duszy) muszę mego męża prosić, żeby tego człowieka, co się stał mojej choroby przyczyną (czuję że to odchoruję) — odprawił. Jest to wprawdzie stary sługa mojej familji, którego kocham — ale dzisiejsze nie do darowania.
— Cóż zrobił? co zrobił? — spytał po cichu pan Piotr.
Dziadunio, jako sąsiad od niejakiego czasu, świadom natury i charakterów ludzi, dodał cicho:
— Pewnie się upił!
Julja udała, że nie słyszała.
— Ten człowiek — dodała — stracił niegdyś jedynego i bardzo ukochanego syna (Ignaś nigdy nie był żonaty) — i po tej stracie została mu rozpacz, która się niekiedy objawia prawie szałem. Dziś właśnie rano zrobił nam scenę — i obiad....
— O! to najmniejsza rzecz — rzekł pan Piotr śmiejąc się — niech się pani tem przynajmniej nie frasuje; myśmy wcale nie wybredni — zjemy cokolwiek bądź.
— Świadkiem mój wczorajszy krupnik i kluski — cicho dodała Hieronimowa.
— Które były przedziwne! — odwracając się ku niej rzekł pan Piotr.
— Ale ja, cobym była chciała okazać mojem przyjęciem — mówiła dalej Julja — ile nam jest drogą pamięć stryja... i jak...
— Gdyby to z obcym, więcejbyś pani mogła się kłopotać, ale między nami, zlituj się pani, czy to się godzi taką drobnostką frasować.
— Jestem prawdziwie w rozpaczy!
Paweł i Hiacyntha co chwilę wychodzili, słudzy nakrywali do stołu, przyniesiono tymczasem śniadanie. Piotr zapewniał, że na jednem śniadaniu nawet chętnie by poprzestał. Ale tak być nie mogło — musiano podać koniecznie ową śmietankę, która stała w lodowni oczekując dnia zwycięstwa.
Tymczasem matka oczyma manewrowała ku Stasiowi, a Petrę nieznacznie też, niby trafunkiem podsuwała ku niemu. Ona ciągle się krzywiąc, jakby ją wcale nie obchodzili otaczający, niekiedy potrząsała głową po żytomiersku, niby dla odgarnienia włosów, ale w istocie dla nadania sobie minki, którą uważała za bardzo modną. Hiacyntha cokolwiek odpocząwszy, puściła się w retorykę, zadziwiającą doborem i kolorytem wyrażeń. Staś który nie mając złego serca, śmieszek był trochę jak każdy młody, dusił się szynką, dławił chlebem, żeby nie parsknąć jej w oczy, tak na ten występ dziwne frazesy dobywały się z ust słodko ściągnionych nauczycielki.
Wybiły po kolei, pierwsza i druga i trzecia, waza mignęła swoją białą czapką pod oknami — niesiono ją w tryumfie, z processją ruszyli się wszyscy do stołu. Gotowała Basia państwa Hieronimów, która spełniała co jej kazano i nie żałowała pieprzu, gotował pijany Ignaś który dosypywał także goryczy — i co się z tych połączonych usiłowań obojga zrobiło — może chyba opowiedzieć kto kosztował.
To pewna, że przy największej usilności, łyżki zupy nikt przełknąć nie potrafił — zdawała się gotowanym w płomieniu żarem. Każdy się zakrztusił, zrobił z tą łyżką co mógł, ale drugiej już nie wziął nawet. Domowi pootwierali usta i chłodzili je. Podali sztukamięsę — toż samo; oskrobana jednak przeszła przez gardło. Cały obiad był w tym rodzaju: zostawała na pociechę i ochłodę śmietanka owa, która z nudów, zamknięta sama jedna w lodowni, zwodniała i osiadła. Hiacyntha dostała bicia serca i wstała od stołu.
Pan Paweł poił tymczasem kielichem szampana powiatowej fabryki, wypił zdrowie pana Piotra. Rozniesiono ptisiowe obwarzaneczki, z jednej strony przysmalone, z drugiej niedopieczone, i wszyscy wstali od stołu prosząc o wodę po pieprzu, który wnętrzności i języki palił. Pan Piotr utrzymywał po cichu, że obiad był gorzki jak rozpacz nieszczęśliwego ojca; Dziadunio klął po prostu, i zaraz na bok wziąwszy Pawła, rzekł mu do ucha:
Kołyś ne pip, ne ubyraj sia w ryzy![1] Co ty oszalał panie Pawle?
— A cóż się stało?
— A tożci ty nas potruł swoim pańskim obiadem. Czy ty myślisz że oni wse szczo chrin taj łoźkoju[2]? Co tobie takiego? — Paweł obiema rękami wziął się za czupryny resztę?
— Ten kucharz...
— A to niechby była gospodyni misę dobrych klusek zwarzyła; Chleb ta woda, nema hołoda[3] a tyś nas poczęstował, że w brzuchu ogień piekielny....
— Panna Hiacyntha zaręczyła nam, że panowie samym niemal pieprzem żyją.
— To wściekła jakaś baba! — splunął Dymitr, i ruszył ramionami.
Dano kawę (szczęściem bez pieprzu), podano za nią, zwyczajem pańskim, według porady guwernantki, likwory dubieńskiej fabryki zamiast chasse — café — i jakoś obiad się powoli zapominał. Przyszły fajki, wino rozchmurzyło czoła. Julja tylko i Petra nie były wesołe bo Stasia ani ukąsić; nie spojrzał, nie przysunął się, nie odpowiedział wzrokiem na wejrzenia.
— To lalka! mówiła w duchu starsza.
— To student! — pogardliwie dumała Petra!
Hiacyntha westchnęła tylko, zręcznie otworzyła fortepian i myślała pochwalić się walcami, których na dnia tego intencję wyuczyła się Petra. Był to Strauss niby, grany jak na złej szejne-katarynce. Staś który grał wcale ładnie, zobaczywszy fortepian, skoczył ku niemu nie myśląc o niczem, żeby się w ten sposób od przecudnej rozmowy wywinąć... siadł, spróbował i począł grać.
Dość było go usłyszeć, żeby już Petra i Hiacyntha o popisach nie myślały. — Petrę zabolała głowa, guwernantce znów wróciły palpitacje; matka spojrzała na niego jak na zbrodniarza i sucho rzekła:
— A jak pan Stanisław gra pięknie!
Piotr naturalnie nic nie odpowiedział, a Staś grał jak szalony. Nigdy może muzyka nie była gorzej przyjęta. Wstał nareszcie i chciał pójść prosić panny żeby grała, ale ta miała tyle taktu, że się nie ośmieliła ze swoim walcem wystąpić.
— Ja tak mało gram! — odpowiedziała.
— Ale pani lubi muzykę — rzekł Staś sam tu zaczynając od pani.
— Ona! — podchwytując zawołała Hiacyntha — ona to genjusz melodji! to harmonji splot! ale na wsi tak trudno się oddać muzyce! wszystkiego braknie.
— Gdyby tylko nut — rzekł Staś — temibym łatwo mógł służyć; mam co miesiąc najświeższe, jeśli pani pozwoli...
Petra spojrzała nieco udobruchana ofiarą i niezgrabnie uśmiechając się, skinęła głową, odrzucając loki po żytomiersku.
— Na wsi — mówiła dalej, usiłując się popisać z wymową Hiacyntha — wszystko otacza zawad tysiące w naszym kraju! — Uwierzy pan, poczta najbliższa o kilka mil odległa.... żyjemy na pustyni! — westchnęła.
Staś niemiał co odpowiedzieć, zmięszany zaciął usta.
— Ale człowiek — odchrząknąwszy mówiła dalej panna — rozrywka do tej uroczystej ciszy i bawi się z naturą, której serce jego echem względnem odpowiada!
Julja, nie tracąc czasu, sypała wejrzeniami, które dodane do pieprzu mogłyby spalić na węgiel nieszczęśliwego, gdyby o lat dwadzieścia mogła je antydatować. Teraz już nie paliły, były bo blade, zimne błyski burzy jesiennej.
Paweł ubawiał stryja, opowiadając mu o gospodarstwie; Dziadunio chodził, popijał wodę, i cicho powtarzał:
Hodi tobi wołe, koły tebe korowa kołe[4].
Zatrzymano jeszcze na herbatę, w którą szczęściem niebyło sposobu nasypać nic gorzkiego, ale staraniem Hiacynthy podano jednakże pieprz przy szynce, którą ona zadyktowała do herbaty. Stary Dziadunio aż się wzdrygnął na widok tej pamiętnej przyprawy, z powodu której dzień ten Staś nazywał dniem pieprzonym.
Na wieczerzę powrócili do Hieronimów, gdzie ich znowu prosty, wieśniaczy, zdrowy i niewymyślny czekał posiłek. Dziadunio cały wieczór się wściekał. Staś pękał ze śmiechu cugle sobie puściwszy, Piotr tylko obu miarkował i poważnie był zamyślony.
My na chwilę jeszcze zajrzmy do salonu Pawłów po odejściu gości. Wszyscy stoją w milczeniu; nareszcie Julja, jak zwykle, pierwsza zabiera głos:
— No! mieliśmy też tych gości!
— Nic tak szczególnego! — dodała Petra.
Julja się uśmiechnęła i pocałowała ją w czoło, prawdę rzekłszy nie było za co.
— O! dowcipnisio ty moja! ale dajmy pokój, na co ich krytykować. Pan Piotr człowiek poważny, grzeczny; syn — chłystek! studencik! tak się wyrwał z tem swojem graniem jakby z czem osobliwem. To tylko dowodzi brak wychowania, a gra nawet niewiedzieć po jakiemu....
Hiacyntha ruszyła ramionami.
— Jest hołdownikiem nowej szkoły.... Słyszałam o niej.... bije z góry w klawisze.... wiem to.... ale psuje fortepian, ucho.... i serce! — dodała z westchnieniem. Nikt tego aforyzmu nie uważał.
— Staś — mówiła Julja — trzpiot, dzieciak! nie jest nawet tak ładny jak mówiono. Juściż nie brzydki, ale....
— Ale zmiłuj się! — przerwał Paweł.
— Pozwólże, ja się przecie na tem znam — prosty sobie, przystojny pastuszek.... żadnej dystynkcji w manierach.
— Nadewszystko nic czułego, nic sympatycznego, nic coby chwytało za serce i przyciągało ku niemu — przemówiła guwernantka.
— Nie wykształcony! — dodała Julja, ruszając ramionami — surowe to, dzikie jakieś! o to nie mąż dla Petry! nie!
Paweł z dobrze otworzoną gębą słuchał.
— E! serce — rzekł — gdyby się tylko starał, dalibyście ją jemu!
— Otóż nie — żywo odparła Julja — myślisz że dla jego bogactwa? Ja dla Petry chcę czegoś więcej.
Hiacyntha dokończyła:
— Tak! serca dla serca, duszy coby uderzyła o duszę, tej zgody uczuć, tej harmonji dźwięków wewnętrznych, co wyżej wszelkiego złota się ceni!
— Gdyby był bogaty jak Kreza, tobym go nie chciała — zawołała Julja stanowczo — dla mojej Peci więcej, o więcej żądam!
Petra chodziła zadumana, ramionami tylko czasem ruszając; gryzła w ustach kwiatek wychwycony z bukietu, a co myślała? Bóg tylko jeden wie, i panna Hiacyntha druga, ja odgadnąć nie umiem.





  1. Kiedyś nie ksiądz to nie bierz sutanny.
  2. Co chrzan to łyżką.
  3. Chleb i woda nie ma głodu.
  4. Biada tobie wole, gdy cię krowa kole.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.