Intruz/XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Intruz |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1899 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Intrus |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Było już między czwartą a piątą zrana. Bóle przedłużały się aż do tej pory, z kilku tylko przerwami od początku. Około trzeciej sen niespodziewanie pochwycił mnie na sofie, na które; siedziałem w przyległym pokoju. Krystyna zbudziła mnie; powiedziała, że Juliana chce mnie widzieć.
W nieprzytomności przebudzenia, z oczyma przyćmionemi jeszcze ze snu, zerwałem się na nogi.
— To ja spałem? Cóż się stało? Juliana...
— Niech się pan nie lęka, nic się nie stało. Bóle uspokoiły się teraz trochę. Przyjdź pan sam zobaczyć, proszę.
Wszedłem i oczy moje pobiegły natychmiast ku Julianie.
Wsparta na poduszkach, bladą była tak prawie, jak płótno jej koszuli, nieomal bez życia. Spotkałem naprzód jej oczy, zwrócone były bowiem ku drzwiom, w oczekiwaniu mego przyjścia. I oczy te wydały mi się szerszemi teraz, głębszemi, bardziej zapadłemi, okrążonemi większym jeszcze kręgiem cienia.
— Widzisz — rzekła głosem zamierającym — wciąż to samo.
I oczy jej nie opuszczały mnie ani na chwilę. Oczy te mówiły, jak oczy księżnej Lizy: „Spodziewałam się, że przyjdziesz mi na pomoc; ale i ty mnie nie chcesz ratować, ty także!“
— Gdzie jest doktór? — spytałem matki, która zdawała się smutną i zaniepokojoną.
Ukazała mi na drzwi. Podszedłem ku mm i wszedłem. Zobaczyłem doktora przy stoliku, na którym ułożone były różnego rodzaju medykamenty, futerał czarny z instrumentami, termometr, bandaże, kompresy, flaszeczki, kilka rurek specyalnego jakiegoś kształtu. Doktór trzymał w ręku rurkę kauczukową, do której dopasowywał sondę i wydawał instrukcye Krystynie, zniżając głos.
— I cóż? — spytałem go nagle — co jest właściwie?
— Nic niepokojącego na teraz.
— A wszystkie te przygotowania?
— To ze względu na przezorność.
— Ale czy to konanie długo jeszcze trwać będzie?
— To koniec już.
— Mów pan szczerze, proszę. Czy przewidujesz pan nieszczęście? Mów pan otwarcie?
— W tej chwili nic nie zapowiada jeszcze poważnego niebezpieczeństwa. Jednakże obawiam się krwotoku i dlatego przedsiębiorę ostrożności. Zatamuję go. Ufaj mi pan i bądź spokojny. Zauważyłem, że obecność pańska wzrusza bardzo żonę. Podczas krótkiego okresu przesilenia ostatecznego, potrzeba jej całych sił, jakie jej pozostały. Trzeba panu koniecznie usunąć się. Przyrzecz mi pan, że będziesz mi posłusznym. Powrócisz, skoro cię zawezwę.
Krzyk straszny doszedł aż do nas.
— Bóle rozpoczynają się znowu — rzekł. — Już nadchodzi koniec. A zatem spokoju!
I zwrócił się ku drzwiom. Ja poszedłem za nim. Zbliżyliśmy się do Juliany. Pochwyciła mnie za ramię a uścisk jej palców bolał, jak ukąszenie. Pozostałoż jej zatem tyle siły jeszcze?
— Odwagi, odwagi! Już niezadługo będzie koniec. Wszystko pójdzie dobrze. Nieprawdaż, doktorze? — bąkałem.
— Tak, tak, niema czasu do stracenia. Pozwól pani, pozwól wyjść ztąd mężowi.
Popatrzała na doktora i na mnie szeroko rozwartemi swemi oczyma. Puściła moje ramię.
— Odwagi! — powtarzałem zdławionym głosem.
Złożyłem pocałunek na wilgotnem jej czole, zlanem potem i zwróciłem się do wyjścia.
— Ach! Tullio! — zawołała za mną.
A krzyk ten rozdzierający znaczył: „Nie zobaczę go już nigdy!“
Mimowolnie zrobiłem ruch taki, jak gdybym powrócić miał do niej.
— Wyjdź pan, wyjdź! — rozkazał lekarz nakazującym gestem.
Posłuchałem. Ktoś zamknął za mną drzwi. Pozostałem przez kilka minut stojąc u drzwi i nasłuchując; ale kolana chwiały się podemną i bicie serca górowało ponad wszelkiemi innemi odgłosami. Rzuciłem się na sofę, wcisnąłem chustkę między zęby i zanurzyłem twarz w poduszki sofy. Ja także cierpiałem bólem fizycznym, który podobny był do amputacyi źle zrobionej i powolnej. Krzyk dochodził mnie bezustannie przez drzwi i za każdym z tych krzyków mówiłem sobie: „To już ostatni chyba“. W przerwach słyszałem szept głosów kobiecych; to pewnie matka moja i akuszerka dodawały jej odwagi.
Teraz doszedł mnie ryk jeszcze bardziej przejmujący nad inne, bardziej nad inne nieludzki. „To niezawodnie już ostatni!“ I zerwałem się na równe nogi, przejęty strachem.
Nie mogłem postąpić ani kroku. Kilka minut upłynęło: czas nieobliczony. Podobne do nagłych a szybkich błyskawic myśli, obrazy pruły mi mózg. „Czy się urodził? I czy ona umarła? Lub czy oboje umarli, matka i dziecko? Nie, nie. Pewnem jest, że ona umarła a on żyje. Ale nie słychać kwilenia. Dlaczego? Krwotok, krew“... Zdawało mi się, że widzę kałużę czerwoną a pośród niej Julianę konającą. Opanowałem przestrach, od którego tężały mi członki i rzuciłem się ku drzwiom. Otwarłem je, wszedłem.
Posłyszałem natychmiast głos doktora, wołającego na mnie szorstko;
— Nie zbliżaj się pan! Nie niepokój jej! Czy chciałbyś ją zabić?
Juliana z pozoru wyglądała na umarłą; bledszą była od poduszek, na których spoczywała jej głowa nieruchomo. Matka moja pochylona była nad nią, chcąc położyć kompres. Wielkie plamy krwi rumieniły łóżko; plamy krwi widoczne były na posadzce. Doktór starannie, ze spokojem i stanowczością przygotowywał płukanie wewnętrzne; brwi jego były zmarszczone, ale ręce nie drżały. Miednica wody gorącej dymiła w jednym kącie pokoju; Krystyna wlewała wodę z dzbanka do drugiej miednicy, gdzie trzymała zanurzony termometr. Inna kobieta wynosiła do drugiego pokoju pakę waty; w powietrzu unosił się wyziew amoniaku i octu.
Najmniejsze szczegóły tej sceny, objęte jednym rzutem oka, wyryły się we mnie w sposób niezmazany.
— Do piędziesięciu stopni — rzekł doktór, zwracając się do Krystyny. — Tylko uważnie!
Ponieważ nie słyszałem kwilenia, obejrzałem się dokoła. Brakło tu kogoś w tym pokoju.
— A dziecko? — spytałem cały drżący.
— Jest tam, w drugim pokoju — odpowiedział doktór. — Idź je pan zobaczyć i pozostań tam.
Ukazałem mu Julianę z gestem rozpaczy.
— Nie obawiaj się pan niczego. Krystyno, dawaj wodę.
Wszedłem do drugiego pokoju. Słuch mój pochwycił kwilenie nadzwyczaj słabe, zaledwie dosłyszalne. Na podkładzie z waty zobaczyłem drobne ciałko czerwonawe, miejscami fioletowe, które akuszerka nacierała zeschłemi rękoma na grzbiecie i przy osadzie nóg.
— Przyjdźże pan, przyjdź zobaczyć — wołała akuszerka, nie zaprzestając nacierania. — Chodź pan zobaczyć tego pięknego chłopca. Nie oddychał wcale, ale teraz minęło już wszelkie niebezpieczeństwo. Przypatrz się pan, co za, śliczny chłopiec!
Odwróciła dziecko, położyła go na wznak i pokazała mi jego płeć.
— Patrz pan!
Podniosła dziecko i pohuśtała go w powietrzu. Kwilenie stało się nieco silniejszem.
Mnie w oczach poczęło migotać dziwnie, tak żem nic mógł widzieć nic dobrze; cała istota moja była tak dziwnie stępiałą, że utraciłem świadomość dokładną wszystkich tych rzeczy rzeczywistych i brutalnych.
— Patrz pani — powtórzyła raz jeszcze akuszer ka, składając dziecko kwilące na wacie.
Teraz już głos jego stał się silny. Oddychał, żył! Pochyliłem się nad ten drobnem ciałkiem drżącem. które czuć było widłakiem; pochyliłem się, żeby mu się lepiej przepatrzeć, zbadać, rozpoznać podobieństwo haniebne. Ale drobna twarzyczka nabrzękła, jeszcze cokolwiek sina, o wypukłych gałkach ocznych, o ustach nabrzmiałych, podbródku cofniętym, ta twarz bezkształtna nie wyglądała niemal na twarz ludzką i przejęła mnie tylko obrzydzeniem.
— W chwili urodzenia — wybąknąłem — nie oddychał wcale...
— Nie, proszę pana. Coś w rodzaju apopleksyi...
— Jakże to?
— Sznur miał okręcony dokoła szyi...
Mówiła, nie przerywając sobie roboty około dziecka. A ja patrzyłem na te ręce zeschłe, które mu ocaliły życie i które teraz z delikatną zręcznością owijały sznur pępkowy w kawałek płótna nasyconego tłuszczem.
— Julio, daj mi pieluszkę...
I owijając dziecko, dodała:
— O niego przynajmniej niema się już co obawiać. Niech go Bóg błogosławi!
I ręce jej wprawne ujęły mięką główkę, kształtując ją. Dziecko kwiliło coraz to silniej; płakało z pewnego rodzaju wściekłością, poruszając wszystkiemi członkami: zachowywało wciąż powierzchowność apoplektyczną, czerwoność brudnego fioletu, pozór rzeczy obrzydliwej. Kwiliło coraz, coraz to silniej, jak gdyby chciało mi dać dowód, że żyje, jak gdyby chciało mnie rozjątrzyć jeszcze bardziej.
Żyło, żyło. Ale matka?
Nagle wszedłem do przyległego pokoju, bezprzytomny.
— Tullio!
Był to głos Juliany, tak słaby, jak głos konający.