Józef Balsamo/Tom I/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Oto co się zdarzyło na drodze podczas rozmowy podróżnego z uczonym.
Gdy konie lejcowe powaliły się od pioruna, a dyszlowe cofnęły się gwałtownie, kobieta w kabrjolecie zemdlała. Długą chwilę leżała bez czucia, ponieważ jednak strach tylko był powodem jej omdlenia, powoli przyszła do siebie.
— Boże! — zawołała — czyż nikt mi nie pospieszy z pomocą? — czy sama jestem zupełnie?...
— Pani! — odezwał się głos nieśmiały — jeżeli pozwolisz, ja tu jestem na twoje usługi.
Na dźwięk tego głosu młoda kobieta wyprostowała się, i wychyliwszy głowę z poza firanek, znalazła się nawprost młodzieńca, stojącego na stopniach powozu.
— Czy to pan mówiłeś? — zapytała.
— Ja, pani — odrzekł młodzieniec.
— Pan mi ofiarowałeś swoją pomoc?
— Ja, pani.
— Co się to stało, powiedz mi pan?
— Piorun uderzył i zerwał lejce przednich koni, które uciekły, unosząc pocztyljona.
Kobieta obejrzała się niespokojnie.
— A ten... który z kozła powoził, gdzie jest?
— Wszedł w tej chwili do powozu.
— I nic mu się nie stało?
— Nic a nic.
— Jesteś pan pewny tego?...
— Jak najpewniejszy.
— Chwała Bogu!...
Młoda kobieta uspokoiła się i po chwili zapytała:
— A pan gdzie się znajdował, że tak w porę przybył mi z pomocą?
— Zaskoczony burzą, schowałem się w jaskini, która jest zejściem do kopalni, gdy naraz ujrzałem pędzący powóz. Sądziłem, że konie go ponoszą, przekonałem się jednak, iż trzyma je ręka silna i wprawna... Naraz nowy straszliwy huk piorunu obezwładnił mnie zupełnie. To, co opowiadam, wydaje mi sennem widziadłem.
— Nie jesteś pan zatem pewny, czy ten kto powoził z kozła jest obecnie wewnątrz powozu?
— Ależ pani, — ocknąwszy się z osłupienia, widziałem doskonale jak tam wchodził.
— Sprawdź pan to z łaski swojej raz jeszcze, proszę pana...
— W jaki sposób mam to uczynić?...
— Nasłuchując. Jeżeli jest w powozie, to będzie słychać dwa głosy...
Młodzieniec skoczył na stopień, nachylił się do pudła karety i słuchał.
— Może pani być zupełnie spokojna — rzekł powracając.
Kobieta skłoniła głowę i wpadła w zadumę; młody człowiek patrzył na nią uważnie.
A miał na co patrzyć. Była to bowiem śliczna dwudziesto-czteroletnia brunetka, o płci ciemnej, matowej. Cudne niebieskie oczy, wzniesione w górę, błyszczały jak gwiazdy, a włosy czarne, niepudrowane, wbrew ówczesnej modzie, spadały na szyję o odcieniach opalu.
Naraz powzięła zamiar jakiś.
— Gdzie się teraz znajdujemy? — zapytała.
— Na drodze ze Strasburga do Paryża, o dwie mile od Pierrefitte.
— Co to jest Pierrefitte?
— Małe miasteczko.
— A za Pierrefitte co będzie?
— Bar-le-Duc.
— Czy to także miasto?
— Tak pani.
— Ludne?...
— Ma cztery, czy pięć tysięcy mieszkańców.
— Czy niema stąd jakiej bliższej drogi do Bar-le-Duc?
— Niema, a przynajmniej ja o niej nie wiem.
— Peccato! — rzekła zcicha, cofając się do kabrjoletu.
Młodzieniec poczekał jeszcze chwilę, a widząc że jest niepotrzebny, chciał się oddalić. Poruszenie to wyrwało kobietę z zadumy.
— Panie! — zatrzymaj się — zawołała.
— Jestem na usługi, — rzekł zbliżając się.
— Jedno chcę jeszcze zadać panu pytanie!
— Słucham.
— Z tyłu powozu był koń uwiązany.
— Nie ma go już tam, proszę pani; człowiek, który wszedł do powozu, przywiązał go z boku.
— Jest to koń niezmiernie cenny, pragnę się przekonać czy zdrów i cały; jak mogę go zobaczyć?
— Chętnie przyprowadzę go pani.
— O! uczyń to pan, proszę, będę panu nieskończenie wdzięczna.
Młodzieniec zbliżył się do konia, który zarżał, podnosząc głowę.
— Nie bój się pan!... — odezwała się kobieta, łagodny jest jak baranek.
Później głos trochę zniżając:
— Dżerid! Dżerid! — zawołała.
Młodzieniec zaczął odwiązywać zwierzę, które poczuwszy rękę niewprawną, szarpnęło się i uwolniwszy się ruchem gwałtownym, odskoczyło o dwadzieścia kroków od powozu.
— Dżerid! — zawołała kobieta głosem pieszczotliwym, — Dżerid, zbliż się tutaj!
Arabczyk wstrząsnął pięknym łbem, wciągnął powietrze gwałtownie i w lansadach, jakby w takt muzyki, zbliżył się do kabrjoletu.
Kobieta wychyliła się do połowy.
— Chodź tu, Dżerid, chodź — powiedziała.
Posłuszne zwierzę wyciągnęło łeb.
Młoda kobieta jedną rączką pochwyciła za grzywę konia, a opierając się drugą o kabrjolet, wskoczyła na siodło z lekkością widma z ballady niemieckiej.
Młodzieniec chciał rzucić się ku niej; lecz ruchem rozkazującym wstrzymała go na miejscu.
— Słuchaj pan — rzekła — choć młody jesteś, a raczej właśnie dlatego żeś młody, nie obce ci być powinno poczucie ludzkości. Nie przeszkadzaj mi. Uciekam od ukochanego, bo przedewszystkiem jestem rzymianką i katoliczką.
Gdybym z nim dłużej jeszcze przestawała, człowiek ten zgubiłby moją duszę. To ateusz, czarnoksiężnik, którego Bóg ostrzega głosem piorunów. Oby usłuchał przestrogi! Powiedz mu, coś słyszał odemnie i bądź błogosławiony za udzieloną mi pomoc. Żegnam!...
Po tych słowach lekka jak mgła puściła galopem Dżerida.
Widząc ją znikającą, młodzieniec wydał okrzyk zdziwienia.
Ten to okrzyk obudził czujność podróżnego.