Józef Balsamo/Tom I/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III
LORENZA FELICIANI

Oto co się zdarzyło na drodze podczas rozmowy podróżnego z uczonym.
Gdy konie lejcowe powaliły się od pioruna, a dyszlowe cofnęły się gwałtownie, kobieta w kabrjolecie zemdlała. Długą chwilę leżała bez czucia, ponieważ jednak strach tylko był powodem jej omdlenia, powoli przyszła do siebie.
— Boże! — zawołała — czyż nikt mi nie pospieszy z pomocą? — czy sama jestem zupełnie?...
— Pani! — odezwał się głos nieśmiały — jeżeli pozwolisz, ja tu jestem na twoje usługi.
Na dźwięk tego głosu młoda kobieta wyprostowała się, i wychyliwszy głowę z poza firanek, znalazła się nawprost młodzieńca, stojącego na stopniach powozu.
— Czy to pan mówiłeś? — zapytała.
— Ja, pani — odrzekł młodzieniec.
— Pan mi ofiarowałeś swoją pomoc?
— Ja, pani.
— Co się to stało, powiedz mi pan?
— Piorun uderzył i zerwał lejce przednich koni, które uciekły, unosząc pocztyljona.
Kobieta obejrzała się niespokojnie.
— A ten... który z kozła powoził, gdzie jest?
— Wszedł w tej chwili do powozu.
— I nic mu się nie stało?
— Nic a nic.
— Jesteś pan pewny tego?...
— Jak najpewniejszy.
— Chwała Bogu!...
Młoda kobieta uspokoiła się i po chwili zapytała:
— A pan gdzie się znajdował, że tak w porę przybył mi z pomocą?
— Zaskoczony burzą, schowałem się w jaskini, która jest zejściem do kopalni, gdy naraz ujrzałem pędzący powóz. Sądziłem, że konie go ponoszą, przekonałem się jednak, iż trzyma je ręka silna i wprawna... Naraz nowy straszliwy huk piorunu obezwładnił mnie zupełnie. To, co opowiadam, wydaje mi sennem widziadłem.
— Nie jesteś pan zatem pewny, czy ten kto powoził z kozła jest obecnie wewnątrz powozu?
— Ależ pani, — ocknąwszy się z osłupienia, widziałem doskonale jak tam wchodził.
— Sprawdź pan to z łaski swojej raz jeszcze, proszę pana...
— W jaki sposób mam to uczynić?...
— Nasłuchując. Jeżeli jest w powozie, to będzie słychać dwa głosy...
Młodzieniec skoczył na stopień, nachylił się do pudła karety i słuchał.
— Może pani być zupełnie spokojna — rzekł powracając.
Kobieta skłoniła głowę i wpadła w zadumę; młody człowiek patrzył na nią uważnie.
A miał na co patrzyć. Była to bowiem śliczna dwudziesto-czteroletnia brunetka, o płci ciemnej, matowej. Cudne niebieskie oczy, wzniesione w górę, błyszczały jak gwiazdy, a włosy czarne, niepudrowane, wbrew ówczesnej modzie, spadały na szyję o odcieniach opalu.
Naraz powzięła zamiar jakiś.
— Gdzie się teraz znajdujemy? — zapytała.
— Na drodze ze Strasburga do Paryża, o dwie mile od Pierrefitte.
— Co to jest Pierrefitte?
— Małe miasteczko.
— A za Pierrefitte co będzie?
— Bar-le-Duc.
— Czy to także miasto?
— Tak pani.
— Ludne?...
— Ma cztery, czy pięć tysięcy mieszkańców.
— Czy niema stąd jakiej bliższej drogi do Bar-le-Duc?
— Niema, a przynajmniej ja o niej nie wiem.
Peccato! — rzekła zcicha, cofając się do kabrjoletu.
Młodzieniec poczekał jeszcze chwilę, a widząc że jest niepotrzebny, chciał się oddalić. Poruszenie to wyrwało kobietę z zadumy.
— Panie! — zatrzymaj się — zawołała.
— Jestem na usługi, — rzekł zbliżając się.
— Jedno chcę jeszcze zadać panu pytanie!
— Słucham.
— Z tyłu powozu był koń uwiązany.
— Nie ma go już tam, proszę pani; człowiek, który wszedł do powozu, przywiązał go z boku.
— Jest to koń niezmiernie cenny, pragnę się przekonać czy zdrów i cały; jak mogę go zobaczyć?
— Chętnie przyprowadzę go pani.
— O! uczyń to pan, proszę, będę panu nieskończenie wdzięczna.
Młodzieniec zbliżył się do konia, który zarżał, podnosząc głowę.
— Nie bój się pan!... — odezwała się kobieta, łagodny jest jak baranek.
Później głos trochę zniżając:
— Dżerid! Dżerid! — zawołała.
Młodzieniec zaczął odwiązywać zwierzę, które poczuwszy rękę niewprawną, szarpnęło się i uwolniwszy się ruchem gwałtownym, odskoczyło o dwadzieścia kroków od powozu.
— Dżerid! — zawołała kobieta głosem pieszczotliwym, — Dżerid, zbliż się tutaj!
Arabczyk wstrząsnął pięknym łbem, wciągnął powietrze gwałtownie i w lansadach, jakby w takt muzyki, zbliżył się do kabrjoletu.
Kobieta wychyliła się do połowy.
— Chodź tu, Dżerid, chodź — powiedziała.
Posłuszne zwierzę wyciągnęło łeb.
Młoda kobieta jedną rączką pochwyciła za grzywę konia, a opierając się drugą o kabrjolet, wskoczyła na siodło z lekkością widma z ballady niemieckiej.
Młodzieniec chciał rzucić się ku niej; lecz ruchem rozkazującym wstrzymała go na miejscu.
— Słuchaj pan — rzekła — choć młody jesteś, a raczej właśnie dlatego żeś młody, nie obce ci być powinno poczucie ludzkości. Nie przeszkadzaj mi. Uciekam od ukochanego, bo przedewszystkiem jestem rzymianką i katoliczką.
Gdybym z nim dłużej jeszcze przestawała, człowiek ten zgubiłby moją duszę. To ateusz, czarnoksiężnik, którego Bóg ostrzega głosem piorunów. Oby usłuchał przestrogi! Powiedz mu, coś słyszał odemnie i bądź błogosławiony za udzieloną mi pomoc. Żegnam!...
Po tych słowach lekka jak mgła puściła galopem Dżerida.
Widząc ją znikającą, młodzieniec wydał okrzyk zdziwienia.
Ten to okrzyk obudził czujność podróżnego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.