Józef Balsamo/Tom I/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV
GILBERT

Podróżny wyszedł spiesznie z karety, zamykając starannie drzwi za sobą i spojrzał bystro dokoła.
Najpierw spostrzegł młodzieńca, który stał zmieszany i przestraszony. Światło błyskawicy pozwoliło mu zobaczyć go dokładnie.
Był to chłopiec lat szesnastu do siedmnastu, mały, chudy, nerwowy, oczy jego czarne były ładne, choć brakowało im słodyczy; nos miał cienki, orli, usta drobne; policzki wydatne oznaczały powściągliwość i chytrość, gdy jednocześnie broda, wystająca i zaokrąglona, znamionowała stanowczość.
— Czyś to ty krzyczał przed chwilą?... — zapytał podróżny.
— Tak panie, to ja — odpowiedział chłopiec.
— A dlaczego?
— Bo... bo... i — zamilkł.
— Bo co? — powtórzył podróżny.
— Bo, proszę pana... w tym kabrjolecie siedziała jakaś dama.
— Tak jest.
— Był także koń, uwiązany do resorów powozu...
— Tak; ale gdzież on, u djabła?
— Dama z kabrjoletu odjechała na nim.
Podróżny nie krzyknął, ani nie wymówił słowa; skoczył do kabrjoletu, odsłonił firanki i przy świetle błyskawicy ujrzał puste wnętrze.
— Na krew Chrystusa! — ryknął wściekle i opuścił ręce.
— Dopędzać Dżerida na jednym z tych koni — wyrzekł — znaczyłoby wysłać w pogoń żółwia za gazellą... Dowiem się jednak, dokąd się udała, jeżeli tylko...
Wyjął spiesznie z kieszeni pugilares, w którego przegródce znajdował się pukiel czarnych włosów, zawiniętych w papier.
Na widok włosów tych, twarz podróżnego wypogodziła się i uspokoiła.
— Odnajdę ją — rzekł, przeciągając ręką po czole spoconem — odnajdę z pewnością. Czy kazała mi co powiedzieć?
— Kazała powiedzieć, iż nie z nienawiści pana porzuca, lecz że jest dobrą chrześcijanką... pan zaś...
Młodzieniec się zawahał.
— Ja zaś? — powtórzył podróżny.
— Nie wiem, jak to wyrazić? — powiedziała, że pan jesteś ateuszem, niedowiarkiem, któremu Bóg tej nocy ostatnie zesłał ostrzeżenie, powiedziała, że błaga pana, abyś tej przestrogi usłuchał.
— I to wszystko, co ci powiedziała?
— Wszystko.
— Dosyć, mówmy o czem innem.
Przy tych słowach ostatnia chmura zeszła z czoła nieznajomego.
Młodzieniec patrzył na tę twarz, odbijającą sprzeczne uczucia, patrzył z ciekawością, dowodząc, że i on umiał obserwować.
— A teraz — wyrzekł podróżny — powiedz mi, młody przyjacielu, jak się nazywasz?
— Gilbert, proszę pana!
— Gilbert? tylko Gilbert? — ależ to tylko imię chrzestne?
— Jest to moje nazwisko rodzinne.
— Widocznie, kochany Gilbercie, Opatrzność postawiła cię na mej drodze. Prowadź mnie więc do końca. Wskaż mi schronienie jakie na noc dzisiejszą.
— Niedaleko jest skała, pod którą ukryłem się przed burzą.
— Ba, wolałbym coś w rodzaju domu — z dobrą kolacją i wygodnem łóżkiem.
— O to będzie trochę trudniej.
— Czyż tak daleko stąd do jakiej wioski?
— Najbliższa, Pierrefitte, leży o półtorej mili.
— Półtorej mili? toż my w noc tak ciemną i burzliwą nie zajedziemy i we dwie godziny. Pomyśl, przyjacielu, czy nie ma bliżej czego lepszego?
— Jest tu o trzysta kroków zamek Taverney.
— To jedźmy do zamku!... czemuż odrazu o tem nie powiedziałeś?
— Jakto? — podchwycił chłopiec zdziwiony — przecież zamek Taverney nie jest zajazdem?
— Czy w nim kto mieszka?
— A mieszka.
— Któż taki?
— Baron de Taverney.
— Któż to ten pan baron?
— To ojciec panny Andrei.
— Bardzo mi przyjemnie dowiedzieć się o tem, — rzekł podróżny z uśmiechem — ale ja pytam co to za człowiek ten baron?
— Stary, sześćdziesięcioletni magnat, który, jak mówią, był kiedyś bardzo bogatym.
— A teraz zbiedniał?... — Zwykła historja. Prowadź nas, przyjacielu, do pana barona de Taveney.
— Do barona de Taverney? — zawołał chłopiec przestraszony.
— Czyżbyś mi odmówił tej przysługi?
— Nie panie; ale... ale on was nie przyjmie.
— Co?... nie przyjmie szlachcica, zabłąkanego podczas burzy? To chyba niedźwiedź z niego, a nie baron.
— Tak, niby...
— Nic nie szkodzi, spróbuję!
— Ja panu nie radzę — podchwycił Gilbert.
— No, przecie mnie ten baron nie pożre!
— Ale zamknie panu drzwi przed nosem.
— To je wyłamiemy — bylebyś wskazał nam drogę...
— Nie odmawiam.
— Więc ruszajmy...
Podróżny wyjął małą latarkę z kabrjoletu.
Gilbert pewny był, że dla zapalenia jej nieznajomy wejdzie do powozu i że wtedy będzie mógł przez okienko drzwiczek zobaczyć, co się tam wewnątrz znajduje.
Lecz nieznajomy nie zbliżył się nawet do karety, latarkę zaś podał Gilbertowi.
— Co mam z tem zrobić?
— Będziesz nam przyświecał, a ja poprowadzę konie.
— Ależ w latarce niema światła!
— Zaraz ją zapalimy.
— Zapewne masz pan ogień w powozie.
— I w kieszeni także — odpowiedział podróżny.
— Ciężko to chyba będzie zatlić hubkę podczas deszczu.
Podróżny uśmiechnął się.
— Otwórz latarkę — rzekł.
Gilbert usłuchał.
— Osłoń mi ręce kapeluszem.
Gilbert znów usłuchał, patrząc ciekawie na przygotowania. Nie znał bowiem innego sposobu rozniecania ognia jak za pomocą krzesiwa.
Podróżny wydobył z kieszeni srebrny futeralik, wyjął zapałkę, otworzył drugą stronę futeralika, zagłębił zapałkę w masę, jaka się tam znajdowała, i drewienko zapaliło się z trzaskiem.
Na ten widok Gilbert zadrżał.
Uśmiech zjawił się znów na wargach nieznajomego, wobec tego zdziwienia, bardzo naturalnego w epoce, gdzie zaledwie kilku chemików znało fosfor i trzymało tę wiadomość w tajemnicy, zachowując ją do osobistych doświadczeń. Podróżny zapalił świecę i, zamknąwszy futeralik, schował go do kieszeni.
Młodzieniec pożerał oczami tę nowość; dużoby bardzo oddał, za posiadanie takiego cudownego skarbu.
— Teraz, gdy mamy światło, będziesz nas prowadził?...
— Służę panu — odpowiedział Gilbert.
Młodzieniec poszedł naprzód, towarzysz zaś jego ujął konie za cugle i skłonił do ruszenia z miejsca.
Nieznajomy pierwszy przerwał milczenie.
— Widzę, że znasz dobrze barona de Taverney, mój przyjacielu!... powiedział.
— Rzecz bardzo prosta, bo jestem u niego od dzieciństwa.
— Może to twój krewny?
— Nie, panie.
— Więc opiekun?
— I to nie.
— A zatem twój pan?
Na słowo „pan“ młodzieniec zadrżał i krew zabarwiła twarz jego, zazwyczaj bladą.
— Ja nie jestem służącym — odparł.
— Musisz przecie być czemśkolwiek — zauważył podróżny.
— Jestem synem dawnego dzierżawcy barona; matka moja wykarmiła pannę Andreę.
— A!... rozumiem: wychowałeś się w tym domu, jako brat mleczny młodej panienki, bo przypuszczam, że córka barona jest młoda?
— Ma lat szesnaście.
Gilbert zamilczał o tem, jak był w tym domu traktowany.
Podróżny zauważył to, skierował zatem rozmowę na inny przedmiot.
— Skądże znalazłeś się na drodze w taką burzę? — zapytał.
— Nie byłem na drodze, ale w jaskini przy drodze.
— Coś tam robił?
— Czytałem.
— Czytałeś?
— Tak.
— A co czytałeś?
Umową społeczną Jana Jakóba Rousseau.
Nieznajomy z podziwem spojrzał na niego.
— Zapewne wziąłeś tę książkę z bibljoteki barona?
— Nie, panie, kupiłem ją sobie.
— Gdzie? czy w Bar-le-Duc?
— Kupiłem ją u kolportera; dużo ich chodzi po wsiach od niejakiego czasu i z dobremi dziełami.
— Kto ci powiedział, że „Umowa społeczna“ jest dobrą książką?
— Sam to poznałem, czytając.
— Czytałeś więc i złe książki, kiedy umiesz odnaleźć różnicę.
— O! czytałem.
— A co nazywasz złemi książkami?
— Nazywam złemi takie, jak: le Sola, Tanzai i Neadarme i wiele innych w tym rodzaju.
— Skądżeś, u djabła, wyciągnął te dzieła?
— Z bibljoteki barona.
— A skąd baron może brać te nowości, mieszkając w takiem ustroniu?
— Przysyłają mu je z Paryża.
— Ale jakim sposobem taki biedak, jak powiadasz, może wydawać pieniądze, na takie niedorzeczności?
— On nie kupuje, dają mu je darmo.
— Dają mu? któż taki?
— Jeden z bogatych jego przyjaciół.
— Czy wiesz, jak się nazywa ten magnat?
Książę Richelieu.
— Jakto! stary marszałek?
— Tak, marszałek, ten sam.
— Spodziewam się, że baron nie rozkłada tych książek przed panną Andreą.
— Owszem, pełno ich po wszystkich kątach.
— Czy panna Andrea także jest takiego jak ty zdania o tych książkach? — zapytał podróżny, uśmiechając się złośliwie.
— Panna Andrea nie czyta ich — odpowiedział sucho Gilbert.
Podróżny zamilkł na chwilę. Znać było, że natura chłopca niepospolita, mieszanina złego i dobrego, wstydliwości i zuchwalstwa, zajmowała go pomimo woli.
— Dlaczego czytałeś te książki, wiedząc, że nie są dobre? — ciągnął dalej ten, którego stary mędrzec nazywał Acharatem.
— Nie znałem ich wartości, gdym brał je do ręki.
— A oceniłeś je z łatwością?
— Z łatwością...
— I pomimo to czytałeś dalej?
— Czytałem do końca.
— W jakim celu?
— Uczyły mnie rzeczy nieznanych.
— A Umowa społeczna?
— Uczy mnie tego, co odgadywałem.
— Czegóż?
— Że wszyscy ludzie są braćmi, że społeczeństwa źle są zorganizowane i że się kiedyś wszyscy zrównamy.
— A tak! — westchnął podróżny.
Nastała chwilowa cisza. Podróżny prowadził konie, Gilbert niósł latarnię.
— Pragniesz bardzo się uczyć, mój przyjacielu? — zapytał.
— To moje jedyne życzenie.
— A czego chciałbyś się uczyć?
— Wszystkiego — odpowiedział chłopiec.
— Dlaczego chcesz się uczyć?
— Aby się wynieść wyżej.
— Do jakiej wysokości?
Gilbert zawahał się. Widocznie cel miał upatrzony, lecz nie chciał wypowiedzieć tej tajemnicy.
— Dokąd tylko człowiek może dosięgnąć — dodał po chwili.
— A czy chociaż nauczyłeś się czego?
— Nic do tego czasu. — Jak mogłem się uczyć, będąc biednym i mieszkając w Taverney?
— Jakto! nie posiadasz nawet początków matematyki?
— Nie.
— Ani fizyki? ani chemji?
— Nie. Umiem tylko czytać i pisać; lecz wszystko będę umiał.
— Kiedy?
— Niedługo.
— Jakim sposobem?
— Nie wiem; lecz będę umiał.
— Szczególne dziecko! — rzekł zcicha podróżny.
— A później... — mówił Gilbert do siebie.
— Co późnej?...
— A tak!
— Co — a tak?...
— Nic.
Podróżny i przewodnik jego szli już przeszło kwadrans. Deszcz ustał zupełnie, a ziemia wydawała ostry zapach, jak zwykle na wiosnę po burzy gwałtownej.
Gilbert rozmyślał głęboko.
— Proszę pana — odezwał się nagle — czy pan wie, co to jest burza?
— Wiem, naturalnie.
— Pan?
— Tak, ja.
— Pan wie co to burza? A skąd się biorą pioruny?
Podróżny uśmiechnął się.
— Jest to zetknięcie się dwojakiej elektryczności, z chmury i z ziemi.
Gilbert westchnął.
— Nie rozumiem — rzekł.
Może podróżny byłby to zrozumiałej wytłumaczył chciwemu wiedzy młodzieńcowi, lecz na nieszczęście pomiędzy liśćmi zabłysło światło.
— A! odezwał się nieznajomy — co to jest?
— To Taverney.
— Więc już przybyliśmy?
— To brama wjazdowa.
— Otwórz ją.
— Brama z Taverney, proszę pana, nie otwiera się zwyczajnie.
— Więc to forteca, to twoje Taveney?
No, zastukaj!
Gilbert zbliżył się nieśmiało do bramy i zastukał raz jeden.
— O! — rzekł podróżny — nie usłyszą cię wcale — stukaj mocniej!
Rzeczywiście nic nie wskazywało, ażeby wezwanie Gilberta odniosło skutek. Cisza panowała grobowa.
— Nie bój się niczego, odpowiedzialność biorę na siebie.
Gilbert już się nie wahał dłużej i walił z całych sił, że na milę wokoło dźwięk się rozlegał.
— Na honor! jeżeli twój baron nie usłyszy, to chyba jest głuchy jak pień — wyrzekł nieznajomy.
— O! już Mahon zaszczekał — odpowiedział chłopiec.
— Zapewne z grzeczności dla przyjaciela, księcia Richelieu, pies tak się nazywa?
— Nie rozumiem.
— Mahon, to ostatnia zdobycz marszałka.
Gilbert znów westchnął.
— Niestety! ja nic nie wiem, jak panu to już mówiłem.
Dwa te westchnienia zwiastowały podróżnemu cały szereg ukrytych cierpień i pragnień tłumionych.
Nareszcie dał się słyszeć odgłos kroków.
— Aha!... — rzekł nieznajomy.
— To starowina La Brie — oznajmił Gilbert.
Brama się rozwarła, lecz La Brie, zaskoczony znienacka widokiem nieznajomego i oryginalnej landary, chciał zamknąć ją coprędzej.
— Wybacz, przyjacielu!... — odezwał się nieznajomy — my tu właśnie przybyliśmy i nie można zatrzaskiwać nam drzwi przed nosem.
— Muszę jednak uprzedzić pana barona o tej niespodziewanej wizycie...
— Nie trudź się, wierzaj mi, zgadzam się nawet na kwaśne przyjęcie, ale, jeżeli zechcą mnie wypędzić, zaręczam, że nie uda im się to prędzej, aż się ogrzeję, osuszę i posilę. Słyszałem, że macie dobre wino, ty o tem musisz coś wiedzieć.
La Brie, zamiast odpowiedzi, spróbował oporu, ale podróżny ani myślał ustąpić. Wprowadził konie i powóz, poczem dopiero Gilbert zamknął bramę. La Brie, widząc się pokonanym, postanowił sam oznajmić przegraną i biorąc stare nogi za pas, pobiegł w stronę domu, wrzeszcząc z całych sił:
— Nicolino! Nicolino!
— Kto jest ta Nicolina? — zapytał nieznajomy, idąc jak najspokojniej w stronę zamku.
— Nicolina? — powtórzył Gilbert z lekkim drżeniem.
— Tak, Nicolina, której woła ten totumfacki.
— To pokojówka panny Andrei.
Na krzyk La Brie, światło zamigotało pod drzewami i ukazał się śliczny buziak młodej dziewczyny.
— Czego chcesz odemnie, La Brie, co znaczy ten hałas? — zapytała.
— Prędko, Nicolino, prędko; idź powiedź panu baronowi, iż jakiś obcy, zaskoczony burzą prosi o gościnność.
Nicolina nie dała sobie tego powtarzać, pomknęła lekko w stronę pałacu i znikła z oczu obecnych.
La Brie, uspokoiwszy się, że baron został już uwiadomiony, przystanął dla nabrania tchu.
Niezadługo poselstwo odniosło skutek, bo z ganku, z pomiędzy akacyj, odezwał się głos ostry i rozkazujący:
— Któż to jest? Co to za jeden? Jak się do kogo przychodzi, to przynajmniej wypada podać nazwisko.
— Czy to baron? — zapytał La Brie’ego sprawca całego zamieszania.
— Tak, panie — odpowiedział biedny człeczyna, przejęty trwogą; czy pan słyszy, czego chce?
— Żąda mego nazwiska... nieprawdaż?
— Tak. A ja zapomniałem zapytać pana.
— Oznajmij barona Józefa Balsamo — odrzekł podróżny. To może rozbroi twego pana.
La Brie, ośmielony, oznajmił to swemu panu.
— Dobrze, dobrze — odburknął głos gniewny — niech wejdzie, kiedy już jest... Proszę iść tędy...
Nieznajomy poszedł szybkim krokiem, dochodząc jednak do ganku, obejrzał się, czy Gilbert idzie za nim.
Gilberta nie było.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.