Józef Balsamo/Tom IV/Rozdział XLIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Gilbert, z obawy ażeby nie być ściganym, nie poszedł gościńcem; biegł z zarośli w zarośla, aż dotarł do lasu, w którym się zatrzymał. Droga ta zabrała mu prawie trzy kwadranse czasu. Obejrzał się dokoła; był sam zupełnie.
To go uspokoiło.
Spróbował pójść w kierunku, który, jak sobie wyobrażał, mógł go zaprowadzić do Paryża.
Lecz konie, prowadzone z wioski Roquencourt przez ludzi w pomarańczowej liberji, tak go przeraziły, że pozbył się pokusy udania się głównym traktem i napowrót w las się przerzucił.
— Pozostańmy w cieniu kasztanów — rzekł do siebie, — jeżeli gonić za mną będą, to zapewne tylko na trakcie. Wieczorem, od drzewa do drzewa, od polanki do polanki, przemknę się do Paryża. Mówią, że Paryż jest wielki, a ja mały jestem, łatwiej tam zniknę im z oczu.
Tem milej było mu pomyśleć o tem, bo pogoda była przepyszna, las ciemny, a ziemia miękkim mchem porosła. Palące promienie słońca, które zaczynało kryć się poza wzgórkami Marly, zwarzyły trawy i zioła, wydające z siebie rozkoszną woń wiosenną, złożoną ze zmieszanych zapachów kwiatów i ziół.
Była to chwila, gdy słodka cisza spływa z coraz to ciemniejszego nieba, chwila, w której kwiaty, zwijając kielichy swoje, zamykają w nich uśpione owady. Złociste muszki, brzęcząc, wracają do starych dębów, których szczeliny służą im za schronienie, ptactwo zacicha i kryje się w gałęziach, słychać tylko szelest ich skrzydełek, a jedyny odgłos jaki rozlega się jeszcze, to ostre pukanie dzięcioła, albo słodkie świegotanie szczygłów.
Lasy nie były obce Gilbertowi, rozumiał ich szmery i ciszę. Nie zastanawiając się dłużej, nie poddając się dziecinnym obawom,, rzucił się na świeże wrzosy, przyprószone rdzawymi, zeszłorocznymi liśćmi. Co więcej, zamiast niepokoju, doznawał bezgranicznej rozkoszy. Pełną piersią oddychał świeżem i wonnem powietrzem, raz jeszcze odniósłszy triumf, jako prawdziwy stoik, nad sidłami, zastawionemi słabej naturze ludzkiej.
Cóż go to obchodzić mogło, że nie ma chleba, pieniędzy, ani schronienia?
Nie byłże panem ukochanej wolności — czyż nie mógł najzupełniej rozporządzać sobą?
Rozłożył się u stóp olbrzymiego kasztana, pomiędzy dwoma omszałemi korzeniami i, wpatrując się w łagodne lazury niebios, zasnął.
Zbudził go śpiew ptaków, zaledwie dnieć zaczynało. Podparłszy się na zbolałym od twardego pnia łokciu, wpatrzył się w sinawe mroki, przesłaniające las wokół polanki, pośród której, sperlonemi od rosy ścieżkami przesuwały się płochliwe króliki, położywszy długie uszy na grzbiecie; ciekawe rogacze, tętniąc stalowemi racicami, stawały nagle pośród drzew, aby przypatrzyć się nieznanemu przedmiotowi leżącemu na ziemi, poczem rzucały się do ucieczki.
Gilbert, podniósłszy się, poczuł dotkliwy głód, w przeddzień bowiem, jak sobie przypominamy, nie chciał obiadować z Zamorem, tak, że od śniadania, spożytego w Wersalu, na poddaszu, nic dotąd nie miał w ustach.
Znalazłszy się w ciemnym borze, on, nieustraszony kłusownik lasów szampańskich i lotaryńskich sądził, że się znajduje w gęstwinach Taverney lub zaroślach Pierrefitte, że zbudził się o brzasku, po nocy spędzonej na czatach na zwierzynę, dla sprawienia przyjemności Andrei.
Lecz wtedy miał zawsze przy sobie kilka przepiórek, zaskoczonych znienacka, lub bażanta na gałęzi ubitego, gdy tym razem ujrzał pod ręką tylko kapelusz, podróżą uszkodzony i do reszty zniszczony wilgocią poranka.
Więc to nie był sen, jak zrazu sądził po przebudzeniu. Wersal i Luciennes były rzeczywistością, począwszy od triumfalnego wjazdu do pierwszego, a skończywszy na dzikiej z drugiego ucieczce.
Zresztą do zupełnego wytrzeźwienia dopomógł mu wzrastający głód, coraz ostrzej szarpiący wnętrzności.
Machinalnie zaczął szukać około siebie soczystych jeżyn, dzikich tarek i chrupiących korzonków leśnych, których smak jakkolwiek cierpki, niemniej przyjemnym jest dla drwali, wychodzących rankiem z narzędziami na ramieniu, na poszukiwanie ich, przed udaniem się na karczunek.
Niestety, pora roku była na to za wczesna i widział wokoło siebie tylko wiązy, jesiony, kasztany i stare żołędzie, rozsiane w piasku.
— Pójdę prosto do Paryża — powiedział do siebie Gilbert. — Najwyżej dwie godziny drogi mi pozostaje. Co znaczą dwie godziny cierpienia, gdy się ma tę pewność, że więcej się cierpieć nie będzie! W Paryżu dosyć jest miejsca dla wszystkich, a zobaczywszy uczciwego i pracowitego chłopca, pierwszy rzemieślnik, którego spotkam, nie odmówi mi chleba za moją pracę.
W Paryżu przez dzień znaleźć można posiłek, a czegóż mi więcej potrzeba? Nic, byle tylko każdy dzień następny podwyższał mnie, podnosił i przybliżał do celu, którego chcę dosięgnąć.
Gilbert przyspieszył kroku; pragnął się dostać na gościniec, lecz stracił możność odnajdywania drogi. W Taverney i w lasach okolicznych wiedział, gdzie jest wschód i zachód, każdy promień słoneczny był mu wskazówką czasu i drogi, W nocy, każda gwiazda, jakkolwiek nieznana z nazwiska, była mu przewodniczką.
Lecz w tym świecie, zupełnie dla niego nowym, nie znał ani rzeczy, ani ludzi, i pośród jednych i drugich — szukać musiał poomacku drogi dla siebie.
— Na szczęście — rzekł do siebie Gilbert — Widziałem tu drogowskazy.
I wszedł na polanę, gdzie je widział.
Słupów było tam trzy: jeden prowadził do Morais-Jaune, drugi do Champ de l’Alouette, a trzeci do Trou-Salé.
Nic się z tego nie dowiedział; biegł przez trzy godziny, nie mogąc wydostać się z lasu, błądząc od Koła Królewskiego do Polanki Książęcej.
Pot oblewał mu czoło, dwadzieścia razy zrzucał ubranie, byleby wdrapać się na olbrzymi kasztan, lecz, dosięgnąwszy wierzchołka, Wersal tylko zawsze widział, to z lewej, to z prawej strony; Wersal, do którego fatalność zdawała się go zwracać nieustannie.
Napół oszalały z wściekłości, nie śmiąc wejść na gościniec, w przekonaniu, że całe Luciennes jest za nim w pogoni, Gilbert, trzymając się nieustannie środka lasu, minął tym sposobem Viroflay, później Chaville, a następnie Sévres.
Pół do szóstej wybiło na zamku w Meudon, gdy się dostał do klasztoru Kapucynów, położonego pomiędzy fabryką i Bellevue; stamtąd wszedłszy na wierzch krzyża, ujrzał Sekwanę i dymy pierwszych domów miasteczka.
Lecz ponad Sekwaną, wzdłuż miasteczka, ciągnął się gościniec wersalski, którego unikać był winien.
Przez chwilę nie czuł zmęczenia ani głodu. Na horyzoncie dojrzał masę domów majaczących we mgle porannej. Sądząc, że to Paryż, puścił się ku tej stronie i nie stanął, dopóki nie poczuł, że mu tchu zabrakło.
— Znajdował się właśnie w środku lasku meudońskiego, pomiędzy Fleury i Plessis-Piguet.
— Ha! — powiedział, patrząc dokoła siebie — trzeba się pozbyć fałszywego wstydu. Niepodobna, abym nie spotkał jakiegoś robotnika, idącego do pracy z bochenkiem chleba pod pachą. Powiem mu: „Wszyscy ludzie są braćmi i wspomagać się powinni wzajemnie. Masz więcej chleba, niż ci potrzeba, nietylko na śniadanie, lecz na dzień cały, gdy ja umieram z głodu“.
Odda mi z pewnością połowę.
Głód większym jeszcze filozofem go czynił, prowadził więc dalej swe rozumowanie.
— W rzeczy samej — mówił — czyż wszystko co jest na ziemi, nie jest wspólną własnością ludzi? Wszak niebo użyźniające ziemię i ziemia wydająca owoce — wszystkim jest nadana przez Boga, który jest źródłem wszechrzeczy?
Jeżeli brat mój posiada nadmiar chleba, a części jego mi odmówi, wtedy, ha!... naśladować będę prawo zwierzęce, to źródło zdrowego rozsądku i sprawiedliwości, wypływającej z popędów wrodzonych i odbiorę mu go przemocą. Jeżeli tylko brat mój nie powie mi: „Część ta, której żądasz ode mnie, należy do żony mojej i dzieci“, albo: „Jestem silniejszy, zatem nie oddam ci tego chleba“.
Gilbert czuł się w usposobieniu wilka, będącego naczczo, a znalazł się właśnie w miejscu niezarosłem, mającem pośrodku rudawe jezioro, otoczone trzciną i gęstą trawą u brzegów pokryte. Na porosłej zielenią pochyłości nad wodą, śmiały się turkusowemi barwy do słońca kępy błękitnych niezabudek.
Tło tego obrazu stanowił szpaler wielkich bzów, pomiędzy którymi ciemne krzaki olszyny stanowiły jaskrawy kontrast ze srebrzystymi pniami.
Sześć alej dawało przystęp do tej polany: dwie z nich zdawały się dosięgać wschodzącego słońca, które złociło wierzchołki dalekich drzew, gdy cztery inne znowu, rozstrzelone, jak promienie gwiazdy, tonęły w sinawej głębi lasów.
Miejsce to pełne zieleni, zdawało się być najrozkoszniejszem ze wszystkich, jakie dotąd przebywał.
Gilbert wszedł tam przez jedną z ciemnych alej.
Objąwszy wzrokiem widok, który opisaliśmy, zwrócił oczy na otaczające go bliżej przedmioty i w cieniu wielkiego rowu na wywróconym pniu drzewa ujrzał człowieka w siwej peruce, o łagodnem obliczu, w ubraniu z szarego płótna i w długiej pikowej kamizelce. Na kształtnych i silnych nogach miał on szare bawełniane pończochy; pokryte pyłem trzewiki ze sprzączkami szkliły się na końcach chłodną rosą poranka.
Obok niego leżało otwarte zielone pudełko, napełnione świeżo zebranemi roślinami.
Miądzy kolanami trzymał jałowcową laskę z błyszczącą skówką, na końcu której przytwierdzona była stalowa łopatka.
Gilbert na pierwszy rzut oka dostrzegł te szczegóły; lecz najpierw zwrócił jego uwagę chleb, który starzec, łamiąc po kawałku, spokojnie spożywał, po bratersku dzieląc się z drobnem leśnem ptactwem. Upatrując zdaleka tak pożądaną zdobycz, spadały ptaszki na każdą okruszynę, skoro tylko im rzucono, a potem z radosnym świegotem odlatywały z nią w gęstwinę.
Starzec, wodząc za niemi przyjaznem wejrzeniem, wyjmował z kraciastej chusteczki po jednej wiśni i przeplatał niemi kęsy spożywanego chleba.
— Dobra gratka dla mnie! — powiedział sobie Gilbert i rozchyliwszy gałęzie stanął przed samotnikiem, wyrwanym z zamyślenia tem niespodzianem zjawiskiem.
Lecz na widok łagodnej i spokojnej jego twarzy zatrzymał się, zdejmując kapelusz.
Starzec zobaczywszy, że nie jest sam, spojrzał na swoje ubranie i na skrzynkę.
Szybko pierwsze zapiął i zamknął drugą.