Józef Balsamo/Tom IX/Rozdział CX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CX
STRÓJ ROUSSEAU

Po odejściu pana de Coigny, Rousseau padł na fotel wyczerpany.
— Ach! jak mię ci ludzie męczą, prześladują!
Teresa usłyszała te słowa.
— Boże! co to za próżny człowiek!
— Kto?... ja?
— Naturalnie, jesteś próżny i obłudny.
— Ja?
— Ty! ty! zachwycony jesteś tem zaproszeniem, a udajesz obojętność. Ty, szkarado!
— Znów ci się coś przyśniło — rzekł Rousseau, wyznał jednak w duchu, że Teresa dobrze odgadła.
— Może to mały zaszczyt dla takiego gryzipiórka, jak ty, iść na królewskie salony!
Filozof odezwał się zirytowanym głosem.
— Głupia jesteś, jeśli myślisz, że dla takiego człowieka, jak Rousseau obcowanie z królami jest zaszczytem. Dlaczego ten właśnie człowiek jest na tronie? Przez kaprys natury, który mu kazał być synem królowej; ja jestem sobą, przez swój talent i pracę.
— Szkoda — odrzekła ironicznie Teresa, iż pan de Sartines nie podsłuchuje twej tyrady, znalazłoby się dla ciebie miejsce w Bicetre lub Charenton.
— Pan de Sartines jest tyranem, z rozkazu jeszcze wyższego tyrana, i gdyby mię zaczął prześladować...
— Cobyś zrobił?
— Prawda — odrzekł, wzdychając filozof — moi wrogowie cieszyliby się z tego.
— Dlaczego masz tylu nieprzyjaciół?... Bo jesteś niegodziwcem, obrażającym wszystkich. Voltaire nie ma wrogów.
— To prawda — odparł Rousseau z anielską cierpliwością.
— O! bo Voltaire jest oprócz swej uczoności, wielkim panem, jest przyjacielem serdecznym króla pruskiego, ma swe konie, powozy, pałac w Ferney... wszak otrzymał to za swe osobiste zasługi; podobno na dworze umie się znaleźć, jak należy, nie udaje obojętności i wzgardy, jak ty.
— Oj głupia kobieto! ja wzgardy nie udaję, ja rzeczywiście gardzę temi darmozjadami, cały ten ich zbytek i przepych, wiesz skąd pochodzi? z kradzieży!
— Co?!
— A no tak, okradli mnie, ciebie i innych. Złoto, którem ozdabiają swe ubrania, winno być podzielone między tych, którym brak chleba. To też ze wstydem jadę do Trianon.
— Nie mówię bynajmniej, że naród jest szczęśliwy, hm.. jednak co król, to król.
— Jestem mu posłuszny, nie ma prawa nic nadto wymagać ode mnie.
— Jesteś posłuszny, lecz z bojaźni. Bo jesteś tchórzem!
— Nie boję się nikogo i niczego.
— Tak?... powtórz więc królowi to, coś mi tu deklamował przed chwilą.
— Uczynię to, jeśli będę miał okazję.
— Ty?
— Ja? czyż cofam się kiedy?
— Ba! boisz się zabrać kość kotu, ze strachu, aby cię nie podrapał... o! znam ja cię bratku; zaraz usiądziesz przed lustrem, zaczniesz się pomadować, fryzować, golić. Zabierzesz szkiełka, których nie odejmiesz od oczu przez cały wieczór; nie głupiś pokazać ludziom swoich małych głupkowatych oczu! Włożymy jedwabne pończochy, ubranie czekoladowego koloru ze świecącemi guzikami, nową perukę, wynajmiesz elegancki powóz i pan filozof pozwoli się podziwiać pięknym damom. Jutro wrócisz rozkochany, będziesz pisał czułe wiersze. O! znam ja cię dobrze!
— Mylisz się — odezwał się Rousseau — mówię ci, że idę tam z musu. Iść muszę, bo nie chcę wywoływać skandalu. Co do mych przygotowań, nie mam zamiaru stroić się dla nich.
— Zatem nie ubierzesz się? — spytała Teresa z ironją.
— Nie.
— Nie włożysz nowej peruki?
— Powtarzam ci raz jeszcze, pójdę tam, jak stoję, niech im się zdaje, że idę do teatru, kpię sobie z nich.
— Popraw przynajmniej brodę.
— Nie zmienię nic w toalecie.
Teresa parsknęła śmiechem, filozof wymknął się do drugiego pokoju. Lecz Teresa nie dała za wygrane. Wyjęła z szafy ubranie, buciki, świeżą bieliznę i rozłożyła to wszystko przed mężem na krzesłach.
— No, ubieraj się prędko, już późno.
— Tereso, nie męcz mnie, w ubraniu, które teraz noszę, odwiedzam mych przyjaciół, król nie jest lepszym od nich.
— Gadanie, gadanie. No, Jakóbie, nie rób głupstw, tu leży brzytwa, golarz zaraz przyjdzie.
— Dziękuję ci, moja droga, niczego mi nie trzeba, daj mi tylko buciki, w pantoflach wyjść nie mogę.
— Miałżeby ten stary niezłomną wolę? — pomyślała Teresa.
Męczyła go jeszcze, lecz Rousseau znał do brze tego djabła i wiedział, że, gdy tylko ulegnie, dopiero będzie się miał zpyszna. Z przykrością patrzył na eleganckie ubranie, ale nic nie pomogło, obstawał przy swojem. Teresa czekała tylko, kiedy swoim zwyczajem podejdzie do lustra, bo filozof lubił czystość i porządek do przesady i nie wyszedł nigdy, nie obejrzawszy się dokładnie na wszystkie strony. Tym razem miał się na baczności. Nareszcie czas było udać się w drogę. Skorzystał z zamyślenia się pani Teresy, obciągnął na sobie ubranie, wziął czystą chustkę do nosa i wyszedł. Żona wybiegła za nim.
— Bądźże rozsądnym, człowieku, wróć i ubierz się po ludzku, okropnie wyglądasz!...
— Dowidzenia!... — odpowiedział Rousseau.
— Jakóbie, wyglądasz jak opryszek!...
— Nie ruszaj moich papierów!
Teresa była w rozpaczy.
Rousseau na dole poprawił jeszcze płócienny żabot, otrzepał ubranie, wyszedł na ulicę i wsiadł w omnibus, kursujący z Paryża do Wersalu i Trianon.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.