Józef Balsamo/Tom IX/Rozdział CXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IX Cały tekst |
Indeks stron |
Jan-Jakób jechał w towarzystwie księdza włościanina i jakiegoś szwajcara. Do Trianon przybył około wpół do szóstej.
Wszyscy byli już zgromadzeni, czekano tylko na króla. Autor był im zupełnie obojętny. Wiedziano, iż będzie dyrygował operą, ale co mógł obchodzić wielkich panów jakiś tam Rousseau, czy Marmontel?
Oficer czekał na progu, a spostrzegłszy filozofa, pobiegł powiadomić o tem pana de Coigny. Ten przywitał gościa nadzwyczaj uprzejmie, ale spojrzawszy na jego ubiór, mimo woli wydał okrzyk zdumienia. Rousseau był blady, ubrany strasznie, a brodę miał tak długą, iż chyba Wersal nigdy podobnej nie widział. Filozof zmieszał się, trzeba jednak było wejść do salonu. Słabo mu się zrobiło gdy spojrzał w głąb.
Koronki, złoto, drogie kamienie, kwiaty i szarfy niebieskie, wszystko to wraz ze wspaniałem urządzeniem sali, wyrażało efekt nadzwyczajny. Przepyszna woń perfum zakręciła mu w głowie, a tu ze wszech stron ciekawe oczy przyglądały się przez lornetki zgarbionemu starcowi. Raził on rzeczywiście w tem otoczeniu okropnie. Pan de Coigny poprowadził go do orkiestry; biedny filozof odetchnął. Delfinowa, w uroczym kostjumie Coletty, oczekiwała na scenie swego Colin’a. Pan de Coigny poszedł zmienić kostjum.
Naraz wszedł król ze świtą. Zdawał się być w dobrem usposobieniu, usiadł na zwykłem miejscu; po prawej ręce umieścił się delfin po lewej, książę Prowancji.
Ludwik XV dał znak, aby dwór zajął miejsca.
— Czy zaraz rozpoczną? — spytał wesoło.
— Pasterki i pasterze nie są jeszcze gotowi, czekamy na nich — odparła Marja-Antonina.
— Przecież dziś dopiero próba; mogliby wystąpić w strojach zwyczajnych.
— Nie, królu, chciałam widzieć już wszystko w porządku.
— Niech i tak będzie, przejdziemy się trochę.
Ludwik XV wstał, a za nim dwór cały poszedł obejrzeć zbliska estradę, gabinety boczne i kulisy. Król bardzo był niespokojny: pani Dubarry coś się spóźniała.
Rousseau ze ściśnieniem serca spoglądał na pustą salę. Jakże się czuł samotnym!
Spodziewał się czego innego zupełnie. Myślał, że wejściem swem wywrze wrażenie, bał się pytań natarczywych, a tu pustka, nikt nawet nie spojrzy na niego.
Kontent był ze swego nędznego ubrania w eleganckim kostjumie byłby daleko jeszcze śmieszniejszym.
Zbliżył się doń oficer jakiś.
— Czy to pan Rousseau? — zapytał.
— Tak jest — odpowiedział Jan Jakób.
— Następczyni tronu chce mówić z panem, — dokończył oficer.
Filozof powstał, bardzo wzruszony.
Marja-Antonina czekała z nutami w ręku.
Rousseau skłonił się uniżenie, wytłumaczywszy to sobie tem, iż kłania się kobiecie, nie przyszłej królowej Francji.
Delfinową, z wrodzonym taktem i uprzejmością, rozmawiała z odludkiem i pytała go o sposób wykonania arji.
Rousseau z zapałem rozwijał teorję deklamacji i śpiewu, gdy nadszedł król z kilku dworzanami. Stał w foyer i ze zdumieniem przysłuchiwał się lekcji, udzielanej dostojnej pani. Delfinową zbliżyła się do monarchy, mówiąc:
— Pozwoli Wasza Królewska Mość, iż mu przedstawię naszego autora.
— Naszego autora? — powtórzył król, szukając czegoś w pamięci.
Rousseau stał, jak na rozżarzonych węglach.
Inkwizytorskiem spojrzeniem badał Ludwik XV nieogoloną brodę, zmiętoszony żabot, źle uczesaną perukę największego pisarza Francji.
Delfinowa mocno żałowała biedaka.
— Pan Jan-Jakób Rousseau, królu — rzekła — autor cudnej opery, którą grać mamy.
Ludwik XV podniósł głowę.
— A! to pan! witam — rzekł zimno.
Rousseau pytał się siebie w duchu, jak należy witać króla Francji, nie chcąc być impertynentem.
Podczas, gdy tak rozmyślał, król zadał mu jakieś pytanie. Zmieszany „wolny człowiek“ zapomniał o piorunach, jakie ciskał zwykle na królów, tyranów ludzkości, był zmieszany jak nigdy, imponowała mu ta postać, ten ubiór wspaniały, ten głos doniosły, a jak stal zimny.
— Panie Rousseau — mówił monarcha — nie spuszczając wzroku z peruki starca, śliczne rzeczy komponujesz, miłe chwile przepędziłem, słuchając twej muzyki.
I Ludwik XV zaczął śpiewać okropnym głosem:
„Gdyby namowy płochych galantów
Trafiały do mego serca,
Mógłbym nasycić się miłostkami
I bez ślubnego kobierca“.
— To zachwycające — rzekł, skończywszy.
Rousseau skłonił się uniżenie.
— Nie wiem, czy dobrze wykonam moją rolę, — rzekła delfinowa.
Król był tak zachwycony swym śpiewem, że nie zauważył nawet odezwania się następczyni tronu i rozpoczął inną piosenkę.
„W chateczce mojej ubogiej
Zawsze te same cierpienia,
Czy wiatr nią miota, czy słońce grzeje,
Nie mam i chwili wytchnienia“.
Król śpiewał dalej:
„Coletto, pasterko moja,
Wejdź proszę do mojej chatki,
Bo tylko obecność twoja
Nagrodzi jej niedostatki“.
Filozofowi krew uderzyła do głowy.
— Czy to prawda, panie Rousseau, iż chodzisz czasami w kostjumie armeńczyka?
Jan-Jakób z czerwonego zrobił się fioletowym; język mu skołowaciał; król zaś, nie czekając na odpowiedź, fałszował dalej:
„Miłość, to kapryśne dziecię,
Co chwila żąda odmiany,
Nie ufaj jej śmiertelniku,
Bo będziesz rozczarowany“.
— Zdaje mi się, że pan mieszkasz na ulicy de Plâtrière, rzucił król znowu.
Rousseau odpowiedział skinieniem głowy, żadna siła nie zmusiłaby go do wyjąkania choćby sylaby.
Ludwik XV piszczał już, nie śpiewał.
„ Miłość, to kapryśne dziecię i t. d.
Rousseau oniemiał. Ludwik XV nie miał litości, z jakąś dziką radością patrzył na niego i śpiewał.
„Kochajmy się, tańcujmy wesoło
Pośród zieleni wokoło“
przy akompanjamencie orkiestry, której tony, wraz z rozpaczliwemi fałszami króla, tworzyły straszną dysharmonję.
Delfinowa oddaliła się od buduaru, Rousseau pozostał sam i wyszedł na korytarz, mając zamiar wydostać się stamtąd na salę; w środku drogi spotkał się z jakąś parą.
Młoda jakaś kobieta, a raczej istota nadziemska, owinięta w tiule i koronki, szła pod ramię z młodym mężczyzną.
Kobieta, obsypana brylantami, strojna w pióra, błyszczała zdala, jak gwiazda. Towarzysz jej, zgrabny, szczupły młodzieniec, przepasany niebieską szarfą, śmiał się na cały głos, a dopomagała mu czarodziejka.
Rousseau w tej cudnej, uroczej istocie poznał panią Dubarry i mimowoli, jak wszyscy, oczarowany został.
Towarzyszył jej hrabia d’Artois.
Hrabina, spostrzegłszy wpatrzonego w nią filozofa — zawołała:
— Boże wielki!
— Co się stało? — zapytał hrabia, przypatrując się niepozornej figurze starca.
— Ależ to pan Rousseau! — krzyknęła pani Dubarry.
— Rousseau z Genewy? — spytał hrabia tonem ucznia na wakacjach.
— Tak, ten sam, hrabio.
— Jakże się pan miewa panie filozofie? — zawołał hrabia — śliczne rzeczy pan komponuje.
— Panie... wyjąkał Rousseau.
— Muzyka cudna, urocza! odpowiadająca w zupełności umysłowi i sercu jej twórcy — dodała Dubarry.
Tym razem filozof spojrzał w oczy hrabinie.
— Pani... — odrzekł szorstko.
— Hrabino, przerwał d’Artois, ja będę grał Colin’a, a ciebie zapraszam na Colettę.
— Z całego serca przystaję, tylko nie wiem, czy potrafię zadowolnić mistrza.
Rousseau poświęciłby życie w tej chwili, aby móc tej metresie odpowiedzieć po swojemu. Ale cóż, głos, ton, pochlebstwo, piękność zamknęły mu usta.
Chciał uciec.
— Panie Rousseau — rzekł d’Artois, zagrodziwszy mu przejście — naucz mnie pan roli Colin’a.
— Ja bo nie śmiem prosić o wskazówki do mej roli Coletty — dodała skromnie czarodziejka, podbijając do reszty filozofa.
— Pan Rousseau mnie nienawidzi — szepnęła towarzyszowi.
— Cóż znowu! któżby nienawidził panią? — wykrzyknął książę, — któżby to potrafił?
— Tak jest jednakże, niestety!..
— Pan Rousseau jest za uczciwym i za genjalnym, aby mógł nienawidzieć tak zachwycającą kobietę.
Rousseau westchnął i wymknął się wąskiem przejściem, pod ścianą, nie miał jednakże dzisiaj szczęścia, natrafił znów na dwóch mężczyzn; pierwszy był młody, drugi mógł mieć lat około pięćdziesięciu.
Usłyszeli oni śmiech hrabiego d’Artois i jego wołanie:
— Ach! panie Rousseau, uciekasz przed hrabiną Dubarry! cha! cha! cha! gdy to opowiem, nikt mi nie będzie chciał wierzyć, doprawdy!
— Rousseau? — szepnęli dwaj panowie.
— Zatrzymaj go! bracie i ty panie de la Vauguyon, proszę, zatrzymaj go!...
— A tom się dostał! — pomyślał z rozpaczą filozof.
Jednym z panów był hrabia Prowancji, drugim — nauczyciel dzieci królewskich.
Hrabia Prowancji zatrzymał filozofa.
— Dobry wieczór — rzekł zwykłym swym szorstkim tonem.
Rousseau skłonił się, zupełnie tracąc głowę.
— A! bardzo mi przyjemnie spotkać pana, odezwał się książę.
— Znów komplementy! Toż to idjoci, ci wielcy panowie — pomyślał filozof.
— Czytałem pańskie tłumaczenie Tacyta.
— Aha — pomyślał Rousseau — to widocznie jakiś uczony.
— Niełatwa to rzecz tłumaczyć Tacyta.
— Napisałem to w przedmowie.
— Pamiętam, pamiętam tę sławną przedmowę, zaznaczyłeś pan w niej, że nietęgo znasz łacinę.
— Przyznaję.
— Pocóż więc było brać się do nieswoich rzeczy, panie Rousseau?
— Traktowałem to jako ćwiczenie stylu.
— Zupełnie źle przetłumaczyłeś niektóre ustępy, panie Rousseau, np.: imperatoria brevitate przełożyłeś na: mowa poważna i krótka.
Rousseau wytężył pamięć.
— Tak jest, tak — rzekł młody książę z miną zupełnie pewną siebie — tak pan to przetłumaczyłeś w tym paragrafie, gdzie Tacyt opowiada jak Pizon przemawiał do żołnierzy...
— Więc cóż?
— Więc to, mój panie, iż „imperatoria brevitate” oznacza myśl zupełnie inną, znaczy: „ze zwięzłością dowódcy.” Czy nie tak, panie de Vauguyon?
— Naturalnie, że tak — odrzekł guwerner.
— Zaraz, jeszcze coś sobie przypomnę z tego tłumaczenia, jeszcze coś, co zwróciło moją uwagę.
Rousseau zbladł.
— Mam już, ten oto paragraf... no ten, co to się zaczyna od słów: „At insuperiore Germania“... ten, gdzie Tacyt mówi: „Cito sermone.”
— Pamiętam doskonale.
— Przetłumaczyłeś pan to słowami: „mówiąc dobrze.”
— Myślałem...
— Cito sermone znaczy: mówić prędko, to jest z łatwością.
— Ja napisałem: „mówiąc dobrze“?
— Tak, dalej Tacyt mówi: Delata voluptas, dissimulata luxuria cunctaque, ad imperii decorem composita.
— Przetłumaczyłem to na:
„Odkładając zbytek i rozkosze na inne czasy, zachwycił świat swem staraniem o przywrócenie chwały państwu.”
— Zupełnie źle, mój panie Rousseau. — Tacyt chciał powiedzieć, iż cesarz Otton, zmniejszając swe wydatki, redukując zbytki, wszystko obracał na dobro państwa. Słyszysz pan?.. Wszystko. Wszak prawda, panie Vauguyon?
— Naturalnie — potwierdził guwerner.
Rousseau otarł pot z czoła.
— Ale jesteś pan świetnym filozofem, to twój wydział, panie Rousseau, tylko pański „Emil” jest dziełem niebezpiecznem.
— Dlaczego?
— Dla ogromnej ilości idei dziwacznych, które mogą być źle zrozumiane przez mieszczan i lud.
— W chwili, w której dany człowiek zostanie ojcem, zrozumie to moje dzieło, czy będzie magnatem, czy najbiedniejszym z biedaków Być ojcem...
— A ta, panie Rousseau — przerwał niegodziwy książę, — ta pańska „Spowiedź”, toż to prawdziwie ucieszna książka. Ile też, panie filozofie, miałeś naprawdę dzieci?...
Rousseau zachwiał się i spojrzał na swego kata wściekłym wzrokiem, co sprawiło księciu widoczną przyjemność. Roześmiał się ironicznie i odszedł wraz ze swym wychowawcą.
Rousseau pozostał sam i zwolna zaczął przychodzić do siebie, jakby ze snu przykrego zbudzony; usłyszał pierwsze tony orkiestry. Udał się więc do sali i siadł na swem miejscu.
Warjat jestem, podły łotr, skończony głupiec, myślał w duchu, szkoda, że nie powiedziałem temu smarkaczowi:
— To brzydko, aby taki młody książę znęcał się nad starcem.
W tej chwili Marja-Antonina i pan de Coigny rozpoczęli duet. Po męczarniach dla filozofa, nastąpiły tortury dla muzyka, po cierpieniach serca, przyszły katusze słuchu.