Józef Balsamo/Tom X/Rozdział CXXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom X
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CXXIX
WALKA

Zatrzymał się z sercem wezbranem boleścią, jeżeli nie oburzeniem.
Scena która się rozegrała między nim a Althotasem, scena, ukazująca mu całą nicość rzeczy ludzkich, uciszyła wszystek gniew w jego duszy. Był w usposobieniu owego filozofa, który recytował cały alfabet grecki, nim poszedł za głosem czarnych duchów złości i gniewu, doradców Achillesa.
Po chwili zimnej i niemej rozwagi przed kanapą, na której spoczywała włoszka, westchnął głęboko i smutny, ale zdecydowany, jasno zdający sobie sprawę z położenia w jakiem się znalazł — rzekł:
— Lorenza mnie nienawidzi, Lorenza zagroziła mi zdradą i dotrzymała przyrzeczenia; moja tajemnica nie należy już do mnie, złożyłem ją w jej ręce, a ona mnie zdradziła; podobny jestem do lisa, który, z żelaza w jakie został pochwycony, wyrwał tylko kość swej nogi, ale skórę i mięso pozostawił także myśliwy śmiało powiedzieć sobie może: „Mam cię! żywego czy zabitego zawsze cię poznam!“
— Nieszczęście to straszne — ciągnął dalej — nieszczęście to, którego Althotas pojąć nawet nie może i o którem dlatego mu nie powiedziałem; nieszczęście to, które niweczy wszystkie moje nadzieje powodzenia w tym kraju i co z tego wypływa w całym świecie, bo Francja jest duszą świata... I to zawdzięczam tej istocie uśpionej, temu pięknemu posągowi o słodkim uśmiechu. Temu to aniołowi złowrogiemu zawdzięczam dziś hańbę i ruinę, a jutro niewolę, wygnanie i śmierć może.
Otóż — ciągnął dalej — złe przeważyło dobre i Lorenza stała się dla mnie szkodliwą.
O! wężu, o wdzięcznych kształtach, śmiercią grożący, wężu, o piersi alabastrowej, jad kryjącej, śpij! śpij! bo musisz umrzeć z chwilą w której się zbudzisz!“
I z ponurym uśmiechem zbliżył się zwolna do młodej kobiety, która zwracała za nim oczy tkliwie zamglone, niby słonecznik, zwracający się ku pierwszym promieniom wschodzącego słońca.
— Al! a jednak — mówił z westchnieniem — trzeba będzie zamknąć na wieki te śliczne oczy, tak słodko patrzące w tej chwili, a rzucające błyskawice, jeżeli miłość z nich nie przemawia.
Lorenza uśmiechnęła się słodko, pokazując dwa rzędy białych, jak perły, ząbków.
— Zabijając tę, co mnie nienawidzi, zabiję jednakże i tę co mnie kocha tak gorąco! — mówił Balsamo, załamując ręce rozpaczliwie.
I ścisnęło mu się serce głęboką boleścią, dziwnie zmieszaną z jakiemś nieokreślonem pożądaniem.
Nie, nie — szeptał — napróżno przysiągłem sobie; napróżno groziłem, nie, ja nie byłbym w stanie jej zabić; nie, ona będzie żyła, ale nie obudzi się ze snu tego już nigdy; będzie żyła tem życiem sztucznem, które będzie szczęściem dla niej, kiedy rzeczywiste jest rozpaczą. Ach! gdybym jej mógł dać szczęście? Cóż znaczy wszystko inne?... Będzie miała jedną, jedyną, krainę, tę, którą ja jej stworzę, krainę miłości, krainę, w której żyje w tej chwili.
I objął ją czułem spojrzeniem, spojrzeniem, pełnem miłości i dotknął delikatnie ręką jej czoła!
W tej chwili Lorenza, która czytała w myślach Balsama, niby w otwartej księdze, westchnęła głęboko, uniosła się wpół i z wdzięczną powolnością wyciągnęła ku niemu białe ramiona. Uczuł słodki jej wonny oddech na swoich ustach.
— O! nie, nie — zawołał Balsamo, pociągając ręką po czole rozpalonem i oczach olśnionych; — o nie! takie życie upajające prowadzi do szału; czuję, że nie mógłbym opierać się dłużej temu szatanowi kusicielowi, czuję, że przy tej syrenie, czarodziejce, moja sława, potęga, nieśmiertelność, wszystko byłoby stracone. Nie, nie, trzeba ją przebudzić, ocucić, trzeba! Poruszony, rozgorączkowany, odepchnął żywo Lorenzę, która, puściwszy go, jak lekki obłoczek, jak cień, jak płateczek śniegu, obsunęła się na sofę.
Najbardziej wyrafinowana Kokietka nie byłaby w stanie przybrać bardziej czarującej i upajającej pozy.
Balsamo miał tyle siły, że cofnął się jeszcze parę kroków w tył, ale odwrócił się jak Orfeusz, i jak Orfeusz został zgubiony!
— O! jeśli ją zbudzę, myślał, znowu się walka rozpocznie; jeśli ją przebudzę, zabije siebie, albo mnie, albo zmusi, abym ją zabił. Widzę przepaść przede mną!
— Przeznaczenie tej kobiety jasno jest wytknięte, zdaje mi się, że je czytam wypisane ognistemi zgłoskami: Miłość!... Śmierć!... Lorenzo! Lorenzo! twojem przeznaczeniem jest kochać i umrzeć. Lorenzo! ja twoją miłość, twoje życie trzymam w rękach!
Czarodziejka, za całą odpowiedź podniosła się, podeszła do Balsama, padła u nóg jego i patrząc mu w oczy nawpół sennym, rozmarzonym wzrokiem, ujęła go za rękę i przyłożyła do swego serca.
— Tak! śmierć, szepnęła wilgotnemi i pąsowemi, jak korale w głębinach morskich, usteczkami, śmierć ale i miłość!
Balsamo zrobił jeszcze dwa kroki wtył i przechylił głowę zasłaniając oczy rękami.
Lorenza, dysząca, czołgała się za nim na kolanach.
— Śmierć! powtarzała głosem upajającym, śmierć ale i miłość, miłość, miłość!
Balsamo nie mógł się opierać dłużej, ogarnął go jakby obłok płomieni.
— O! to już nad moje siły! walczyłem tak długo, jak człowiek walczyć jest w stanie; szatanie czy aniele mojej przyszłości, bądźże szczęśliwym; ambicji i egoizmowi poświęcałem dość długo wszystkie szlachetne namiętności, jakie wrzały we mnie. Ale dość już tego, nie mam prawa powstawać dłużej przeciw jedynemu uczuciu ludzkiemu, jakie tkwi w głębi mego serca. Kocham tę kobietę, kocham ją szalenie i ta miłość miałaby się stać dla niej miłością złowrogą? Miałażby ta miłość śmierć jej spowodować; o! jakiż ja nikczemny! podły! okrutny! jak ja nie umiem godzić nawet mych pragnień! Boże mój, a gdy mi przyjdzie stanąć przed Tobą, Najwyższym Sędzią, cóż ci powiem, ja — zdrajca, ja — fałszywy prorok, co ci powiem, gdy mi się przyjdzie obnażyć ze sztucznych szat fałszu i hipokryzji? Jakże strasznie i ciężko mi będzie, gdy nie będę miał ani jednego szlachetnego uczynku, ani jednej chwili szczęśliwej, których wspomnienie byłoby mi pociechą i osłodą wśród wiecznych mąk i cierpień!...
— O! Lorenzo! wiem dobrze, że oddając ci się, zatracam przyszłość moją, wiem, że mój anioł objawiciel uleci w niebiosa z chwilą, kiedy kobieta zstąpi w me ramiona! Ale chcesz tego, Lorenzo, chcesz?...
— Ukochany mój! — wyszeptała.
— Przyjmujesz więc takie życie, zamiast rzeczywistego?
— Błagam o nie na kolanach, zaklinam, żebrzą, to życie, to miłość, to szczęście nadziemskie.
— Ale czy ci wystarczy, że zostaniesz moją żoną? bo ja cię kocham szalenie... gorąco!...
— Wiem, bo czytam to w twem sercu.
— I nigdy mnie nie oskarżysz, ani przed ludźmi ani przed Bogiem, że skorzystałem z chwili, że cię podszedłem?
— Nigdy a nigdy! Przeciwnie przed Bogiem i ludźmi dziękować ci będę, że dałeś mi szczęście i miłość, bo miłość, to jedyne dobro, jedyna perła, jedyny skarb tego świata.
— Czy nigdy, biedna gołąbko, nie pożałujesz twych skrzydeł, unoszących cię w niebiosa? Bo wiedz o tem, że nie wzniesiesz się już, niestety, w nadziemskie strefy, aby szukać dla mnie u Jehowy promyczka światła, które składał niegdyś na czole proroków swoich. Kiedy będę potrzebował spojrzeć w przyszłość, kiedy będę chciał dowiedzieć się o tem, co się stać ma dopiero, kiedy będę chciał ludziom głosić słowa prawdy, głos twój już mi, niestety, nie odpowie, twe oko jasnowidzące już mi nie posłuży. Miałem w tobie zarazem i kobietę ukochaną i genjusz opiekuńczy, pomocny... Teraz mieć będę kobietę tylko i jeszcze...
— Wątpisz! wątpisz! — zawołała Lorenza, widzę, że zwątpienie niby czarna noc, zalega twoje serce.
— Czy zawsze będziesz mnie kochać, Lorenzo?
— Zawsze a zawsze!
Balsamo przeciągnął ręką po czole.
— Więc niechajże tak będzie, zresztą... I pozostał przez chwilę milczący, jakby w myślach swych pogrążony.
— Zresztą, czyż jej koniecznie potrzebuję, ciągnął dalej, czyż ona jedna na świecie? Nie, nie, ona mnie uczyni szczęśliwym a inna może mnie uczynić w dalszym ciągu bogatym i potężnym. Andrea także jest napełniona duchem Bożym, tak samo jest jasnowidząca; Andrea jest również młodą i czystą dziewicą, a chociaż jej nie kocham, gdy ją uśpię, jest mi tak samo powolną i posłuszną, jak ty Lorenzo; mam w Andrei ofiarę, gotową do zastąpienia ciebie, a nie będzie mi ona niczem więcej, jak tylko zwyczajnem medjum doktora, nadającem się do eksperymentów; jej duch ulata również daleko, może dalej od twego, w krainy nieznane, nadziemskie. Andreo, przyjmuję cię do mego królestwa, a ty Lorenzo, Lorenzo! chodź w me objęcia, zachowam cię jako mą kochankę. Z Andreą będę potężny, z Lorenzą szczęśliwy. Dopiero teraz, od tej chwili, życie moje jest zupełnem i równam się z bogami we wszystkiem, wyjąwszy nieśmiertelności.
I podnosząc Lorenzę, porwał ją w objęcia i przyciskał do wzruszonej piersi, a ona przytuliła się doń tak silnie, jak silnie zwoje bluszczu dąb obwijają.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.