Józef Balsamo/Tom X/Rozdział CXXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom X Cały tekst |
Indeks stron |
Wiemy w jakiem usposobieniu Balsamo wszedł do pokoju, gdzie była Lorenza.
Miał już ją budzić, aby zarzucić tysiącem wymówek, które głucha złość mu podszeptywała i zdecydowany był ukarać ją, zemścić się, gdy potrójne stukanie w sufit oznajmiło, że Althotas czekał na jego przyjście i chciał z nim pomówić.
Jednakże Balsamo wstrzymywał się jeszcze. Czy myślał, że mu się tylko zdawało, że sygnał był tylko przypadkowym, dość że nie szedł.
Ale niecierpliwy starzec znów zapukał, tak, że Balsamo obawiając się, aby sam nie zszedł, jak to się czasem zdarzało, lub aby Lorenza nie została zbudzona prądem przeciwnym i nie dowiedziała się nowych rzeczy, niemniej niebezpiecznych, jak jego tajemnice polityczne, na nowo, że się tak wyrazimy, naładował fluidem swe medjum i wtedy dopiero udał się do Althotasa.
A czas był już wielki, bo winda była na połowię drogi od sufitu. Althotas opuścił już fotel ruchomy i widać go było skulonego na tej części maszynerji, która się opuszczała i podnosiła do góry.
I on już ujrzał Balsama, wychodzącego z pokoju Lorenzy.
Starzec, w postawie skurczonej, wyglądał strasznie i ohydnie zarazem.
Twarz jego, zazwyczaj trupio-blada, płonęła jak ogień ze złości, ręce wyschłe, kościste, z wystającymi stawami, jak u szkieletu, trzęsły się i klekotały; oczy zapadnięte żarzyły się w dołach, a w języku, niezrozumiałym nawet dla swego ucznia, miotał straszliwe przekleństwa.
Gdy wstał z fotelu, aby w ruch wprawić maszynerję, zdawało się że resztka życia, jaka w nim tliła, ześrodkowała się w długich, wychudłych ramionach.
Trzeba było jakiejś niezwykłej przyczyny aby ten starzec przeżyty opuścił pracownię i tę machinę, swój fotel ruchomy, która mu oszczędzała trudu i zniżył się do jakiejbądź czynności powszedniego życia. Jakaś silna podnieta musiała go wyrwać ze stanu martwoty i przywrócić na chwilę do rzeczywistości.
Balsamo, zaskoczony narazie, naprzód zdziwił się, potem się zaniepokoił.
— A!... — zawołał Althotas, — jesteś nikczemniku, tak to się opuszcza swego mistrza!...
Balsamo przywołał na pomoc całą swą cierpliwość, jak zwykle, gdy mówił ze starcem.
— Ależ — odparł łagodnie — zdaje mi się, mój przyjacielu, że dopiero co mnie zawołałeś.
— Ja twym przyjacielem, ja, nikczemna ludzka istoto; przemawiasz, jak widzę, językiem tobie podobnych. Ja przyjacielem twoim?... zapewne!... Ja więcej jestem niż przyjaciel, ja ojciec, ojciec, który cię wyżywił, wychował, wykształcił, wzbogacił. Ale ty przyjacielem dla mnie?... o nie!... boś mnie opuścił, bo mnie głodzisz, bo mnie zabijasz!...
— Ależ, mistrzu, żółć ci się uleje, krew wzburzy. choroby się nabawisz.
— Choroby?... to zabawne!... Czyż to ja byłem kiedy chory, chyba wtedy, gdy mimowoli, przez wzgląd na ciebie, wziąłem udział w marnościach ludzkiego istnienia!... Ja chory?... czyś zapomniał, że ja nawet innych uzdrawiać mogę!
— Do rzeczy, mistrzu — odparł zimno Balsamo — otóż jestem i nie traćmy czasu napróżno.
— Tak, tak, masz rację, że mi to przypominasz, każesz mi oszczędzać czasu — mnie!... dla którego ten materjał, ograniczony dla każdego śmiertelnika, ani początku, ani końca miećby nie powinien; tak, czas mój bieży, czas mój uchodzi, czas mój, jak innym, minuta za minutą, upływa do wieczności, a przecie ten czas powinien być dla mnie wiecznością.
— Do rzeczy, mistrzu — powtórzył znów Balsamo z niezachwianym spokojem, ściągając windę na podłogę; następnie usiadł obok niego i wprawił w ruch sprężynę, która ich podniosła do górnych pokoi..
— Czegóż więc sobie życzysz?... Mów. Powiadasz, że cię głodzę?... a czyż sam nie poddałeś się właśnie czterdziestodniowej djecie zupełnej?...
— Tak, tak, dzieło odrodzenia rozpoczęte od trzydziestu dwóch dni.
— A więc, powiedz mi, na co się uskarżasz. Przecież widzę parę karafek z wodą deszczową, którą jedynie pijesz.
— No tak, ale czy myślisz, że jestem jedwabnikiem, abym sam był w stanie dokonać tego wielkiego dzieła przeobrażenia i odmłodzenia się?... Czy wyobrażasz sobie, że przy swej bezsilności, mogę sam stworzyć eliksir wiecznego życia?... Czy sądzisz, że wyczerpany i znużony, będę miał dość przytomności umysłu, jeśli mi nie dopomożesz?... Wiesz dobrze, nieszczęsny, że aby dopełnić mozolnego dzieła, potrzebuję pomocy przyjaciela.
— Ależ jestem, jestem mistrzu; więc czegóż chcesz, powiedz — powtarzał Balsamo, sadzając starca, prawie wbrew jego woli, na fotelu, jakby miał do czynienia z maleńkiem dzieckiem, — czegóż więc żądasz, powiedz; nie brakuje ci wody dystylowanej, ponieważ, jak mówiłem, widzę jej trzy pełne karafki; wiesz, że to woda, zbierana w maju; a tu znów biszkopty jęczmienne; przyrządziłem sam białe krople, które przepisałeś.
— Tak, tak, ale eliksir, eliksir jeszcze nie gotowy; nie pamiętasz, nie myślisz o tem, ojciec twój wierniejszym był od ciebie: gdy kończyłem ostatnią pięćdziesiątkę, przyrządziłem eliksir. Zatrzymałem się na górze Ararat; pewien poganin dostarczył mi — na wagę złota — chrześcijańskie dziecko, karmione jeszcze przez matkę; wypuściłem z niego krew, według przepisu: wziąłem trzy ostatnie krople krwi arterjalnej i w godzinę mój eliksir, któremu tylko tej krwi brakowało, był gotów. Odrodzenie moje wtedy cudownie się udało; stare włosy i zęby wypadły zaraz podczas konwulsji, które nastąpiły po przyjęciu tego błogosławionego płynu, ale zęby źle odrastały, wiem o tem, a to dlatego, że biorąc eliksir, zaniedbałem wprowadzać go do gardła zapomocą złotej rurki. Włosy jednak i paznokcie odrosły znakomicie. Byłem tak odmłodzony jakbym miał znów piętnaście lat.
Ale otóż znów dożyłem starości i jeżeli eliksir nów nie będzie gotów, jeśli wkrótce nie znajdzie się w tej buteleczce, jeśli nie dołożę wszelkich starań do tego dzieła, zasoby nauki i wiedzy, zbierane przez cały wiek, przepadną wraz ze mną, i ta wielka, uroczysta, wzniosła tajemnica, którą posiadam, będzie stracona dla ludzkości, która we mnie i przeze mnie dosięga bóstwa.... O!... gdyby mi się miało nie powieść, o!... gdybym się miał pomylić i zawieść, Acharacie, to ty, tylko ty będziesz temu winien. Pamiętaj więc, strzeż się, bo mój gniew będzie straszny!... straszpy!...
Gdy starzec kończył te słowa, pochwyciły go jakby konwulsje, po których nastąpił silny atak kaszlu.
Balsamo otoczył go natychmiast najtroskliwszą opieką i staraniami.
Starzec wkrótce przyszedł do siebie, bladość jednak jego przechodziła w siność, a lekki atak ten, tak wyczerpał jego siły, iż zdawało się, jakby lada chwila życie już zeń miało ulecieć.
— No, mistrzu, powiedz więc, co chcesz ode mnie — odezwał się Balsamo.
— Czego chcę? — powtórzył Althotas, patrząc nieruchomo na Balsama.
— Tak...
— To, czego chcę... jest...
— Mów, mistrzu, słucham cię i zadośćuczynię twemu życzeniu, jeśli tylko rzecz, której zażądasz, będzie możliwą.
— Możliwą... możliwą... — powtórzył pogardliwie — wszystko jest możliwe, chyba wiesz o tem dobrze.
— Tak, zapewne, pod wpływem czasu i wiedzy.
— Wiedzę mam; a czas... jestem właśnie na drodze do zapanowania nad nim. Doza była skuteczna; białe krople usunęły ostatki natury zgrzybiałej. Młodzieńczość, podobna do soków, krążących w roślinach podczas maja, porusza się pod starą skórą i wypycha stary, spróchniały rdzeń. Zauważ, Acharacie, jak pomyślne są objawy, głos mi osłabł, wzrok w trzech czwartych zanikł; chwilami czuję, jak umysł mam zaćmiony; na przejście z zimna do ciepła jestem nieczuły. Pozostaje mi już tylko uzupełnić mój eliksir, abym w dzień ukończenia drugiej pięćdziesiątki mógł bez wahania ze stuletniego starca przeobrazić się w dwudziestoletniego młodzieńca. Mam już wszystkie materjały do eliksiru, rurka przełykowa też gotowa — brak mi tylko tych ostatnich trzech kropli krwi, o których ci mówiłem.
Balsamo nie mógł powstrzymać oznaki wstrętu.
— Więc dobrze — mówił dalej Althotas — odstępuję już od mego żądania niemowlęcia, skoro wolisz zamykać się po całych dniach ze swą kochanką, niż mi wyszukać i dostarczyć niemowlęcia.
— Wiesz dobrze, mistrzu, że Lorenza nie jest wcale moją kochanką.
— Ho! ho! ho! mnie to chcesz mówić i sądzisz, że ci się tak uda, jak z głupim motłochem; ja miałbym uwierzyć, że jest niewinna, żyjąc przy tobie!
— Przysięgam ci, mistrzu, że Lorenza jest dziewicą, przysięgam ci, że miłość, żądze, rozkosze ziemskie, wszystko poświęciłem dla mych celów duchowych; bo i ja także przedsięwziąłem dzieło odrodzenia, tylko zamiast je stosować do siebie samego, stosuję je do całej ludzkości!
— Warjat, biedny warjat! — zawołał Althotas — jak widzę, myśli o przewrotach i rewolucjach mrówek, kiedy ja mówię mu o wiecznem życiu, wiecznej młodości.
— Okupionej ceną strasznej zbrodni; i jeszcze gdyby to...
— Wątpisz, ty jeszcze możesz wątpić nieszczęsny?
— Nie, nie, ale ostatecznie do rzeczy: jeśli odstępujesz od owego niemowlęcia, czegóż więc ci potrzeba?
— Potrzeba mi pierwszego lepszego stworzenia dziewiczego, jakie ci wpadnie w ręce: kobiety, czy mężczyzny, wszystko mi jedno; jednakże wolałbym kobietę. Doszedłem do tego przekonania z powodu powinowactwa płci; wynaleź mi więc to, a śpiesz się, bo mamy tylko tydzień czasu.
— Dobrze, mój mistrzu, zobaczę... poszukam.
Nową błyskawicą, straszniejszą od pierwszej, zabłysły oczy starca.
— Zobaczysz! poszukasz!... taka to twoja odpowiedź. Mogłem się tego zresztą spodziewać, nie wiem, jak mnie to może dziwić nawet. Od kiedyż to, nędzny robaku, stworzenie przemawia tak do swego stwórcy? A! widzisz mnie bezsilnego, niemocą wielką złożonego, widzisz mnie odwołującego się do twych starań i pomocy i jesteś może na tyle głupim, że sądzisz, iż już całkiem jestem na twej łasce?... Odpowiedz stanowczo: tak, czy nie, Acharacie, bez wahania i kłamstwa w oczach; bo ja widzę i czytam w twem sercu, bo cię sądzę i zemsta moja nie przestanie cię ścigać.
— Mistrzu — odpowiedział Balsamo — strzeż się, gniew ci szkodzi.
— Odpowiadaj! odpowiadaj na pytanie.
— Nie umiem odpowiedzieć co innego, tylko prawdę; zobaczę, czy będę ci mógł dostarczyć tego, czego żądasz, bez narażenia nas obydwóch na niebezpieczeństwo nawet na zgubą. Postaram się o człowieka, który nam może sprzeda istotę, jakiej żądasz, ale zbrodni nie wezmę na swe sumienie. Oto odpowiedź, jaką ci dać mogę.
— Bardzo delikatna nawet — odrzekł Althotas z gorzkim uśmiechem.
— Tak — mistrzu mój — potwierdził Balsamo.
Althotas zrobił wysiłek, powstał na równe nogi, oparł się obu rękami na poręczach fotelu, a wyprostowany i straszny, zawołał groźnie:
— Tak czy nie?
— Tak, mistrzu, jeśli znajdę; nie, jeżeli nie zdobędę.
— A więc narazisz mnie na śmierć nędzniku; oszczędzisz trzech kropli krwi istoty poziomej i nędznej, a pogrążysz w przepaść na wieki stworzenie tak doskonałe, jakiem ja jestem. Słuchaj, Acharat, ja już nic od ciebie nie żądam i nic ci nie rozkazuję; będę tylko czekał; ale jeśli mnie opuścisz, sam sobie dopomogę. Zrozumiałeś? Możesz sobie odejść teraz.
Balsamo nic nie odpowiedział na te pogróżki, ale przysposobił starcowi wszystko, czego mógł potrzebować; postawił mu pod ręką napój i pokarm ze starannością najwierniejszego sługi, z poświęceniem się synowskiem, potem pochłonięty myślami, zupełnie innemi, niż te, które trapiły Althotasa, spuścił windę, aby się dostać do siebie, nie zwracając uwagi, iż starzec nie spuszczał zeń ironicznego oka; śledził każdą myśl jego, każde uderzenie. Stary Althotas, niby zły duch, uśmiechał się też jeszcze wtedy, gdy Balsamo znalazł się z powrotem obok uśpionej Lorenzy.