Józki, Jaśki i Franki/Rozdział dwudziesty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Józki, Jaśki i Franki
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY.
Na polance. — Palant, wąż i warcaby. — Bajki o Smoku.

Między laskiem kolonijnym a dużym lasem ciągnie się polanka. Jeśli pogoda niepewna, albo czasu już niema na spacer w głąb lasu, wychodzi się na polankę i każdy robi co chce.
Część chłopców gra w palanta. — Jedni tracą metę w palancie, drudzy zarabiają. Tu są matki, bachory, półmetki, ściery, wykupy, dogrywki; tu krzywe nie idą; tu są tacy, co świecę jedną ręką łapią, a inni wołają:
— Nie łap, sparzysz się.
Tu piłki giną, pękają, — tu ktoś głupi się wkręci, przez niego metę się traci; inny przeszkadza, umyślnie się nadstawi, żeby metę odebrać. — A ci, co metę wzięli, do góry czapki rzucają na wiwat...
Gdzieś na ustroniu wyścigi, berek kucany albo drewniany, a wreszcie — latawiec.
Wiatr silny, latawiec dobrze pójdzie w górę, — latawiec wielki, z płótna na ramce z deseczek, z ogonem na trzy łokcie chyba.
— Pójdzie, — nie pójdzie, — pójdzie, — o idzie, — o spada.
— Niedobry wiater.
Wiatr dobry, tylko latawiec nie ma wagi w ogonie. Cztery płócienne czapki przywiązuje się do ogona, żeby miał wagę.
— Teraz pójdzie. — O, idzie. — O, jak idzie równiutko. — Pociągaj za sznurek. — Nie ciągnij.
— O, jaki malutki. — A jaki ogonek. — A czapek już wcale nie widać...
— Chciałbym być taki wysoki, jak ten latawiec.
— Może jeszcze urośniesz, poczekaj...
Tam znów węża robią chłopcy: biorą się za ręce, dwudziestu, trzydziestu, — najsilniejsi prowadzą, zakręcają, rozwijają węża; im kto bliżej końca, tem mu trudniej nadążyć, aż cały ogon — z dziesięciu chłopaków, — urwie się z rozmachem i poprzewraca.
Tu i owdzie rozłożyli się na trawie, grają w warcaby i młynek, a przezorniejsi z góry wymawiają:
— Bije się w tył czy nie bije? Z chuchami gramy czy bez chuchów? Tylko wymawiam: podpowiadać ani oszukiwać nie wolno.
Z początku brano książki na polankę, ale raz Achcyk zgubił książkę, gdzie było od samego początku o dzikich ludziach, a potem o pogrzebie szczura, a dalej już zapomniał co było, bo dalej nie czytał jeszcze. — Wydano więc zakaz brania książek do lasu. Ale Achcyk znalazł książkę i jeszcze cudzą czapkę znalazł w procencie, i Wiktor Mały wziął zabawki i książki pod swoją opiekę, więc znów wolno je brać na polankę.
Jakubowski czyta o kuropatwach, o weselu zięby, o jeżu.
— Jeż żywi się pędrakami.
— Widzisz: tobą się żywi, bo ty pędrak.
— Przestań, cicho bądź, nie przeszkadzaj.
Ale najgorzej, jak który przy bajkach przeszkadza...
W Michałówce najpiękniejsze bajki opowiadał Najmajster, w Wilhelmówce — Kaza. Nie znaczy to by i inni nie umieli opowiadać; ale albo nie tak ciekawie, albo nie tyle, albo nie takie długie.
— Więc słuchajcie.
Zaczyna słuchać zwykle niewielu; ale coraz to ktoś przystanie, potem przyklęknie, potem usiądzie, — i powiększa się grono słuchaczy.
— Nie pchajcie się, bo mówić nie można.
Czasem zbliży się ktoś w połowie bajki, ale zna początek lub się domyśli; albo nie może się już połapać i zasmucony odchodzi; albo na następną czeka, nudzi się tymczasem i słuchać innym nie daje.
Czasem biegnie ktoś z ważną nowiną, widzi, że bajka, milknie i szybko odchodzi.
— „Więc królewna idzie... idzie... idzie przez las, ale tak jej się chce pić, że już nie wiem. Ale patrzy, a tu rzeczka, taki strumyk przepływa. A to naumyślnie tak zrobił ten czarnoksiężnik, co wtedy z djabłem grał w kości“.
— O patrzcie, jaki robaczek.
— Gdzie robaczek?
— Cicho tam z tym robaczkiem znowu. Nie chcecie słuchać, to sobie idźcie.
„Więc królewna nic nie wiedziała i napiła się wody i odrazu zrobiła się cała czarna. Ale nic. Idzie... idzie. Ale patrzy na ręce: czarne, — patrzy na nogi: także czarne, — zupełnie jak z atramentu...“
— Te, przestaniesz się piaskiem sypać?
— To ty dlaczego mi w ucho słomę kładziesz?
— Żebyś myślał, że ci mucha chodzi po uchu i żebyś się podrapał.
— To ja także, żebyś się drapał.
— Przestańcież tam.
I znów w najciekawszem miejscu, gdzie rycerz z nadludzkim wysiłkiem odczarował już królewnę do szyi, bo głowa jest najtrudniejsza, — znów ktoś dziurawy listek znajdzie, albo zdechłego chrabąszcza, albo zauważy kurzajkę na ręce sąsiada. I znów:
— Przestańcież tam, — idźcie sobie.
Ten i ów w kark nawet dostanie, gdy mocno już zniecierpliwi słuchaczy.
„A królewna z lwem wsiadła do ostatniej karety i jadą. — Jak goście w pałacu zobaczyli, że królewna z lwem siedzi w karecie, okropnie się przestraszyli“.
Bajka dobiega do końca, który głosi:
„I ja tam byłem, miód i wino piłem; po brodzie kapało, a w gębie nic nie zostało“...
— Dwie dziurki w nosie i skończyło się, — mówi ktoś, wygrzebując się z trudem, kulejąc, bo sobie nogę odsiedział.
A pozostali, nienasyceni, proszą:
— Powiedz jeszcze. Jak jesteś zmęczony, to powiedz jaką krótką.
— O Śnieżce znacie?
— Ja znam, ale nie szkodzi.
— To się nie „o Śnieżce“ nazywa, a o Czarnobrewce.
— Kiedyś taki mądry, to sam opowiadaj.
Najgorzej opowiadać bajkę, jeśli ją zna ktoś jeszcze. Ty mówisz: „smok miał dziewięć głów“, — a on: „nieprawda, bo dwanaście“.
— Nieprawda, bo dziewięć, bo tak pan opowiadał w Psarach...
Ty mówisz, że włożyli królewnę do srebrnej skrzyni, a on: „a widzisz, że nie, bo do złotej“.
— Właśnie, że do srebrnej, tylko ze złotem okuciem. Możeś ty słyszał inaczej.
I niecierpliwią się już słuchacze:
— Jak znasz, to idź sobie i nie słuchaj.
Ale ten nie chce odejść, bo nie może przecie pozwolić, żeby bliźnich w błąd wprowadzano...
Najlepiej opowiadać zupełnie nową bajkę.
— Położyli królewnę do trumny.
— Pewnie ze szczerego złota? — domyśla się który.
Jeśli mu się powie, że ze srebra, nie kłóci się i wierzy.
I płynie bajka po bajce, — o królewnie, co wyszła za mąż za raka, o księdzu i o chłopie, o djable, o zbójach, o głupim, o kiju samobiju, o smoku.
Najciekawsze są bajki o smokach, a najładniejszą bajkę o smoku zna Kaza; opowiadała ją pani, która mieszka razem z rodzicami Kazy, — bajka ta w książce dwadzieścia kart miała. — Bo też to i smok: „słyszy na sto mil, a węch ma na tysiąc mil, a siłę ma taką, że mógłby świat rozrzucić, i nawet się tygrysa nie boi“.
— Ola Boga, — woła któryś, niby że się przeląkł.
— Idź, widzisz, jaki ty jesteś.
Bo Kaza może się obrazić, że kpią z jego bajki i nie chcieć dalej opowiadać. — A mały kapitan Sulejewski mówi z westchnieniem:
— Ja jeszcze nigdy smoka nie widziałem...
Paluszek umie dwie bajki, o baranku, co jak mu się powie: baranku, trząchnij się, — to będzie zaraz cały pokój pieniędzy, — i o żołnierzu i babie.
— Dziadu, jakie ty masz długie nogi, — mówi baba.
— Bom zrobił kawał drogi, — mówi dziad.
— Dziadu, jakie ty masz długie ręce.
— A bo byłem na wojence.
Takie umie bajki Paluszek, który równouprawnienia kobietom dać nie chciał...
Panowie znów, jak im się chce, ładne bajki opowiadają; a jak nie, to tylko tak, aby zbyć.
— Niech pan opowie, jaki pan niedobry; my się tak dobrze sprawujemy. Niech pan powie.
I już się zdaje, że przekonali pana, bo pan myśli, a tu nagle powiada:
— Opowiem wam straszną historyę o Boćku-nudziarzu, który zawsze wiedział z góry, co będzie na obiad, i o Tomku Galasie, któremu śmieci nakładli do zupy.
— Pewnego razu był Bociek, wielki ale to wielki...
— Pan pewnie powie: cymbał, — zgaduje już Boćkiewicz.
Wogóle panowie okazują bajkom niezasłużone lekceważenie. Naprzykład w najciekawszem miejscu trąbka wzywa na obiad, i chłopcy się spóźniają.
— Gdzieście byli? — krzyczy pan, taki zły, że strach.
— Słuchaliśmy bajki.
— Obiad ważniejszy od bajek, — krzyczy pan. — Obiad jest bardzo ważny, — krzyczy pan. — Tak, zapewne, bajki są bardzo ważne, ale i obiad jest ważny — mówi pan. — Może bajki są ważniejsze od obiadu, ale nie można się przecież spóźniać na obiad, kończy pan.
No chyba, że bajki są ważniejsze.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.