Józki, Jaśki i Franki/Rozdział dwudziesty pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Józki, Jaśki i Franki
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY.
Fatalna sobota. — Brukiew — cham — szpieg. — I znów słońce
zgody jaśnieje.

Zebrały się chmury czarne. Fatalny był to dzień.
Rano przyszedł sąsiad kolonii, siwy Piotr Łój, i powiada, że chce się panom na chłopców poskarżyć.
Chłopcy mu coś ze dwadzieścia brukwi wyrwali z ogródka.
— Na pieniądze wielka szkoda to nie jest, aleć niewiele on ma znów, żeby szkody ponosić. — Ziemia w paśniku licha, — pracy dużo. — Tego krzynkę się wsieje, owego krzynkę, — a jeszcze mróz zniszczy, słońce spali. — A cóż ma Piotr Łój? — Chałupinkę i stare kości, które więcej do ziemi należą, niż do świata. — Latoś żona mu umarła — taki teraz sierota, jak ta owieczka zabłąkana. — Chodzić i pilnować nie może, bo stary; — pójdę, myśli, — poproszę, żeby nie ruszali chłopcy, — może posłuchają?
Co on roboty w życiu wypracował z nieboszczką żoną. — Żona ośm lat chorowała, ale lekką śmierć miała. Siedział Piotr Łój sobie wieczorem, a żona: „Pietrze, Pietrze“ — powiada. — „Co chcesz, Franusiu?“ — pyta się Piotr. — „Popraw mi nogi“ — powiada. — Poprawił nogi, poduszkę podłożył, — może lżej jej będzie? — I tak umarła... jak słowo...
— Kto rwał brukiew w paśniku Piotra Łoja?
— Ja, — odezwał się głos wśród ciszy.
— Kto jeszcze?
— I ja... i ja także...
— Nikt więcej?...
— Ja byłem tam, ale nie rwałem.
— Kto jeszcze był, ale nie rwał?
Wstało jeszcze czterech.
— Dlaczego pozwolili rwać brukiew?
— Bo brukiew nieogrodzona.
— Nieogrodzona? — Ach, — bo Piotr Łój wam ufa, — bo 70 lat wierzył ludziom, że uszanują jego własność. — Piotr Łój niema żelaznej kasy, ani kufra z ciężką pokrywą. — Piotr Łój sądzi, że najlepszym kluczem, najmocniejszem ogrodzeniem jest uczciwość ludzka. To smutne, że się zawiódł.
— Zapłacimy, — mówią chłopcy.
— Piotr Łój powiedział, że nie przyjmie zapłaty...
Stała się jednak rzecz jeszcze smutniejsza. — Może lepiej wcale nie mówić?...
— Co takiego? — zdziwili się chłopcy. — Co może być gorszego? — co może być smutniejszego od wyrwanej brukwi?
Oto paru chłopców wyszło na łąkę do pastucha Wojciecha, — pokłócili się z Wojciechem i rzucili mu w gniewie obelżywy wyraz:
— Cham!
Nie koniec jeszcze. Gdy dozorca się dowiedział, że pastucha chamem nazwali, podejrzewając jednego z chłopców, że on o tem doniósł dozorcy, — rzucili mu w twarz straszny wyraz:
— Szpieg!
Cham — szpieg...
— Czy wiecie, dzieci, że są wyrazy, które kaleczą, jak nóż, — wyrazy, które trują, — wyrazy, które niecą pożogę? — Czy wiecie dzieci, że mowa ludzka jest jak rzeka, z której tysiące wsi i setki miast pije, czerpiąc wyrazy, jak wodę? — Mowę tę piją ludzie, drzewa, — lasy, pola chlebem obsiane. — Nie wolno tej wody czystej mącić, nie wolno w niej szerzyć zarazy; bo zboże wyschnie, drzewa pożółkną i wymrą ludzie.
Mowa ludzka jest jak las stary. Tysiące pięknych drzew i barwnych kwiatów. Ale tu i owdzie w cieniu, w błocie, koło zwalonego wichrem pnia, pod liśćmi suchemi — syczą w nim złe żmije, jadowite syczą węże. Niech leżą w cieniu, — niech nikt ich nie zaczepia.
Cham — to wyraz zły, okrutny, wyraz, który boi się słońca, nienawidzi światła. Ten wyraz trzeba głęboko zakopać i ciężkim kamieniem przywalić. Dziś niema już chamów — są ludzie...
Piotrowi wyrwaliście brukiew — on wam przebaczy; ale Wojciech wam nie przebaczy, boście mu świsnęli nad uchem tym przeklętym wyrazem-batogiem, o którym chce i ma prawo zapomnieć...
Chłopcy, jak mogliście nas tak skrzywdzić? Jakże chcecie, żebyśmy wam ufali, kiedy wy nam nie ufacie? Więc dozorcy, sądzicie, — szpiegów wśród was mają? — Poco nam oni? — Czyż nie sami przed chwilą przyznali się ci, którzy brukiew rwali, — czyż nie przyznali się ci, którzy do kąpieli sami poszli, którzy domek Paulinki zniszczyli? — Tylko niesprawiedliwemu potrzebny szpieg, czy my byliśmy kiedy niesprawiedliwi dla was?
— Myśmy tylko tak w złości powiedzieli, — tłomaczą chłopcy.
Słuszne.
Gdy człowiekowi dobrze się dzieje na świecie, gdy zdrów, pracuje i za pracę otrzymuje zapłatę, która mu wystarczy na życie, gdy nikt go nie drażni, nie poniża, nie wyzyskuje, człowiek jest wesół i mówi poczciwie, — bez gniewu, bez przekleństw, bez przezwisk. — Gdy jednak zobaczy, że go krzywdzą, a on obronić się nie może, — bo słaby, bo skrępowany, wtedy w słusznym, a bezsilnym gniewie rzuci wyraz, którego potem może żałuje.
Bywa jednak inaczej. Bywa tak, że sam coś złego zrobiłem, i smutno mi, i sumienie mnie męczy. Coś, jak ból zęba, dokucza mi, niepokoi. Chciałbym zapomnieć, a nie mogę. Więc gniewam się i szukam kogoś, na kim mógłbym gniew swój wywrzeć. — I tak właśnie dziś było.
Wyrwaliście brukiew — to był pierwszy zły czyn. Niepokój was ogarnął. — Znieważyliście biednego pastucha — niepokój wasz wzrósł. — Rzuciliście straszne, haniebne podejrzenie na kolegę i na nas, waszych dozorców. — To było zakończenie dzisiejszego smutnego dnia...
Wielka szkoda, że się tak stało, — wielka szkoda, że stało się tak akurat dziś, gdy my dozorcy mieliśmy do was prośbę, gdy chcieliśmy was powołać do pewnego wspólnego czynu dla dobra kolonii.
— Co to za prośba, co mieli zrobić? — Dlaczego pan nie chce powiedzieć?
— Bo i tak nic z tego nie będzie.
— Ależ zrobią wszystko chętnie.
Otóż bywa tak, że jest pożar, albo powódź, albo zaraza. Jedni uciekają sami od nieszczęścia, ratują własny tylko dobytek, myślą tylko o sobie. — Zawsze jednak znajdują się ochotnicy, którzy przez nikogo nie wzywani, sami rzucają się w płomienie, by wyratować dziecko, znoszą wodę do pożaru lub sypią tamy podczas powodzi, lub pielęgnują chorych.
— Pożar... powódź? — już zrywają się z miejsc i chcą biedz na ratunek.
— Nie, nie powódź, ale coś takiego, co też wymaga ofiarnych ochotników.
Oto stróż kolonii skarży się na nieporządki w ustępie. Chcieliśmy was prosić o kolejne dyżury. Gdyby czterech chłopców codziennie — od śniadania do obiadu i od obiadu do wieczora, — pilnowało porządku, byłoby to z dużym dla kolonii pożytkiem...
Z tym samym zapałem, z jakim chcieli przed chwilą biedz do pożaru, zaczęli się teraz zapisywać na kolejne dyżury.
— Pamiętać należy, że czynność sama jest przykra, i że znajdą się głupcy, którzy z was śmiać się będą. Z góry o tem uprzedzić należy, by ci, którzy się zapisali, mogli się w porę wykreślić z listy.
Nikt się wykreślić nie chciał.
— Więc od jutra.
— Od jutra.
— I można liczyć na was?
— O, można.
Chłopcy i w tym przypadku nie zawiedli zaufania dozorców.
Tegoż dnia jeszcze uradzono, że jutro przeproszą Piotra Łoja i pastucha Wojciecha, gdy ci przyjdą na nabożeństwo niedzielne — i że dziś wieczorem na sali pan żadnej bajki nie powie, — nie by chłopców ukarać, ale że zmartwienie miał wielkie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.