<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIX.

Reakcja, która przyszła, była obopólną. Nazajutrz po przywitaniu, którego Helena lękała się, odczuła w tej chwili, że i Karol miał chwilę opamiętania, że i on uczuł, iż miłość ich zaczyna przechodzić w fazę fatalną i zabójczą dla subtelniejszego i piękniejszego uczucia. Wielką uczuła dla niego wdzięczność, i w jednej chwili obudziło się w niej szalone, rzewne przywiązanie do tego człowieka, który tak doskonale, tak mistycznie odczuwał drgnienie jej istoty.
Bez słów zamienionych, bez żadnego porozumienia jaskrawego, zmienili najzupełniej swoje ze sobą postępowanie. Jakieś prawie tkliwe zakłopotanie i niezmiernie delikatna w odcieniach nieśmiałość zajęła miejsce szału i gwałtownej poprzedniej zmysłowości. Spoglądali na siebie lękliwie, jakby obawiając się zbudzić w swych oczach dawne iskry namiętności. Ręce ich zbiegały się na chwilę i uciekały, jak spłoszone motyle.
Zamiast płomiennego pożaru, w którym dotąd żyli — jakaś słodka, cicha ekstaza otoczyła ich dokoła.
Nie było to pragnienie owego ciepła domowego pożycia, które łączyło ich na wązkim terenie strojnego w kwiaty balkoniku.
W tej chwili potrzebowali mniej domowej atmosfery — i szukali kącika, w którym swe uczucie schronićby mogli.
Za hotelikiem, w górę — pięły się jeszcze ścieżki na sam szczyt, obrosły gęstym, świerkowym lasem.
Szum wichru był tu prawie nieznaczny. Zdawało się, iż wał ciemnych drzew zatrzymał burzliwe fale powietrzne. Pnie świerków tonęły w pokładach szmaragdowego mchu. Nic więcej nie rosło w tym lesie. Ani krzaki, ani kwiaty — nic, tylko dokoła mchowe kobierce, a z nich strzeliste, proste, brunatno rude pnie o szarawych połyskach.
Gdzieniegdzie widać było ton niebieskawy, szczególniej od spodu pnia. Ku górze ten ton zmieniał się w czerwień i nikł wśród ciemni opadających, ciężkich konarów.
Gdzieniegdzie przez gałęzie prześlizgiwały się promienie słoneczne i kładły złote, drżące plamy na mchu i pniach drzewa. Promienie te, przefiltrowane przez szpilki świerków, jak przez fale wodne, poruszały się lekko, niby żyjący jakiś fluid, zabłąkany w grobowej i ciemnej kaplicy.
Tu zabłąkali się pewnego popołudnia Helena i Karol, gdy zamiast zejść w dół ku miastu, uczuli potrzebę pięcia się na wyżyny, na samotną, górską wysokość.
— Nie zachodźmy do świata, znajdźmy świat dla siebie! — prosiła Helena.
— Masz go w swej duszy — odpowiedział Karol.
Ukochali sobie teraz ten kąt ciemny i wonny, tę kaplicę o świerkowym dachu i tu zatrzymali się, oddychając z rozkoszą balsamiczną wonią, która pod wpływem ciepła słonecznego napełniała powietrze.
Usiedli na mchu obok siebie — zapatrzeni w szarą kolumnadę drzew, zasłuchani w ciszę i w czarującą rozkosz własnych dusz.
Biała, wełniana suknia Heleny roztoczyła jasny krąg na szmaragdowej barwie mchu. Kilka plam słonecznych ślizgało się po jej głowie i jednem ramieniu.
Twarz Karola była cała ozłocona tem delikatnem światłem. Helena patrzyła na nią z jakiemś dziwnem rozrzewnieniem. Serce miała pełne uczucia, tak jakby wstrzymywana długo fala serdeczności, wstrzymywana płomiennością zmysłów, wezbrała nagle i teraz przelewała się przez brzegi zbyt kruchej a ciemnej amfory. Chciała i czuła potrzebę ulżyć swemu sercu słowami, które zastąpiłyby wysłowienie się pieszczot.
Pragnęła owinąć go siecią delikatnych jak pajęczyna wyrazów, które zcałowałyby jego oczy i usta tak lekko, a zarazem szczerze, jak ona to uczynić nie śmiała.
I w głębi serca szukać zaczęła tych słów, szukać zaczęła tych wyrazów, mających wyrazić serdeczność przeogromną, którą była cała przepojona. Zamknęła oczy, aby lepiej skupić rozprószoną wolę, zamknęła silnie oczy i wnikała w siebie z całą mocą.
I nic — nic znaleźć nie mogła więcej nad dwa słowa, banalne, zużyte, nadużyte... które zerwała w ogrodzie swej myśli, jak dwa jedynie świeżo rozkwitłe kwiaty, zamiast całej kaskady kwiecia, które tu znaleźć pragnęła.
— Kocham cię!... — wymówiła drżącemi usty.
Chwilę panowała cisza, aż on powoli pochylił się ku niej, jakby chciał dotknąć ustami jej ust, lecz cofnął się, bo te usta znów poruszyły się szeptem.
— Kocham cię!
I to wyznanie uczucia było tak szczere, tak przepojone miłością, tak jakoś święte i spokojne od ufności bezgranicznej — że Karol poczuł, iż pieczęć pocałunku zaciąży na kwiecie tych ust, dławiąc je cielesnem zbliżeniem.
Była mu widocznie za to wdzięczna, bo powoli odchyliła powieki i śliczne jej oczy ukazały się teraz jak dwa drogie kamienie, w których słońce zapalało leciuchne iskierki.
— Dopiero tu, dopiero dziś czuję się twoją narzeczoną! — wymówiła z uśmiechem. — Do tej chwili brakowało mi tego słodkiego, spokojnego z tobą przebywania, w jakie weszliśmy teraz. Pozostańmy w niem do ślubu... Czy chcesz?...
Zrozumiał ją, bo wzrok jej padł teraz na jej ręce jeszcze sine od gorących, strasznych pieszczot, jakiemi ją obdarzał. Coś zapłonęło w jego oczach sekundę jedną — potem zagasło.
— Będzie jak rozkażesz! — przemówił ulegle.
— Dziękuję ci! Bo widzisz, jestem teraz jak bardzo spragniony i zmęczony wędrowiec, któremu na ramiona złożono zbyt wiele ciężarów. Naraz rzuciłeś na mnie cały snop kwiecia, do którego nie jest przyzwyczajona istota moja. Omdlewa więc we mnie serce, dusza, myśl, ja cała i czuję, jak kolejno proszą się we mnie te części składowe mej istoty o trochę spoczynku, lub możność wypowiedzenia się. A ten stan, w jakim jestem obecnie, najmilszy mi jest i najbardziej pożądany. Ponad wszystkiem góruje w tej chwili serce i pozwalam mu górować!
— Nie... nie pozwalaj!
Padło to nagle, niespodziewanie.
Zamąciło, zakłóciło rozkoszny stan błogiej, czystej radości, w jaki Helena wstępować się zdawała.
— Dlaczego?
On uklęknął tuż przy niej i gorączkowo pochwycił jej rękę.
— Nie serce — nie!... — wyrzekł urywanym głosem — nie pozwól swemu sercu kochać mnie...
Ona zdawała się nierozumieć.
— Kocham cię całą, pełną, wielką miłością i niepojmuję, jak możesz kazać mi wykluczyć serce z tej całości.
— Ach pojmiesz!... pojąć musisz!...
Powstał i zaczął chodzić wśród pni, podrażniony i niepewny.
Ona nie chciała zastanawiać się bliżej nad jego słowami. Nie miała poprostu siły i pragnęła bądź co bądź pozostać w tym spokoju i ciszy, która zdawała się jej przynosić wielką ulgę i równowagę zupełną.
— Proszę cię!... — wyrzekła z dobrocią — nie staraj się kreślić mej miłości linją krętą i śliską. Jestem zdolna objąć cały horyzont, jaki jest miłością pełną i doskonałą. Jeżeli omdlewam chwilami i tracę siły, to jedynie dlatego, że, nie kochając nigdy do tej chwili, odczuwam zbyt silnie nieznane mi wrażenia i nadto przejmuję się niemi. Pozwól mi się oswoić...
Próbowała żartować, kryjąc drżenie serca, które buntowało się w niej, domagając się jeszcze mimo wszystko należnej sobie części.
On przez ten czas powściągnął swe wzburzenie i usiadł przy niej, napozór już spokojny.
— Uparta jesteś! — wyrzekł z uśmiechem — mówiłem to dla twego dobra...
— Lękasz się... o co?
— Lękam się, ażebyś — pozwalając swemu sercu na zbyt wielką przewagę, nie cierpiała nadto...
Helena uczuła się zdumioną.
— Nie cierpiała?... nie rozumiem. Wszakże, pamiętasz, tam, na Lido, powiedziałeś mi raz, „o ile to będzie w mej mocy, postaram się, abyś nie cierpiała“. Tak zrozumiałam wówczas twe słowa.
Zmarszczył brwi, szafir jego oczów pociemniał jeszcze jeszcze więcej.
— Nie mówmy o tem!... — nalegać zaczął — nie mówmy!
Zgodziła się chętnie, bo zdawało się jej, że do tego lasu, do tego ich kąta wsuwa się znów jakiś cień, który czyhać zaczyna na ich szczęście. Z takim wysiłkiem stłumiła w sobie od pewnego czasu ten żal, tę gorycz, jaką czuła do niego za to zamknięcie swych myśli, za to usunięcie z przed jej duszy — jego ducha.
Z Lido, z gondol weneckich, z ich chatki nadbrzeżnej, słomianej i wonią róż przesiąkłej — przyjechali tu pod szczyt Rigi i wszędzie coś dzielić ich zaczynało.
Przypomniała sobie ich smutną wędrówkę do Rigi Staffalu, a potem tę burzę zmysłów, ten orkan pieszczot, który zohydził jej i uciec kazał z balkoniku, który był przez jakiś czas ich miłem i rozkosznem gniazdem.
I oto znów — w tej kaplicy o szarej kolumnadzie drzew, pod baldachimem świerkowych gałęzi, gdzie zdawało się, że cisza dusz i spokój ciał, jest zapewniony, wsuwa się to coś nieokreślonego, coś, co jak siła jakaś przepotężna i niezwalczona destrukcyjnie działa ciągle i tęczowy łuk ich miłości, pod który się chronią, przecina nieubłaganą dłonią.
Prawie już z rozpaczą Helena pragnie ocalić ten kąt i swoje serce przed zniszczeniem i dręczącem przeczuciem. Nie chce i nie może iść znów dalej po nowe schronienie, w którem mogłaby dozwolić swej miłości rozwijać jej duszę, porywać myśl, ogrzewać serce, upajać zmysły.
Jedno ma tylko pragnienie — pozostać na miejscu i zrozumieć, jaki kierunek przeważać zaczyna w jej uczuciu dla Karola.
— Dopomóż mi — mówi słodko i nie dodaje nic więcej, gdyż wmawia w siebie i sądzi, że i on pragnie tylko jednego — rozwinięcia się ich miłości w wielki, czerwony kwiat mistycznej rozkoszy — w którego woni i pięknie jak w krynicy przeczystej mogliby poić się, nie licząc się z czasem, z warunkami ziemskiego bytu — zapatrzeni w siebie, widząc jedynie swą doskonałość i wzajemne, nierozerwalne ukochanie.
I powoli, z niezrównaną intuicją, właściwą tylko kochającym kobietom, Helena trafia na ton właściwy, łagodny i kołyszący i ton taki do ich słów, do ich spojrzeń wprowadza.
Bo miłość Heleny staje się powoli jak harfa siedmiostrunna, na której drżeć umieją całe melodje, odpowiednie do nastroju chwili.
Przedziwnie, łagodnie zadrga taka nuta i znika wszystko dawne, a pozostaje teraźniejszość, a w niej, jak w błękitnym eterze, rozpływa się wszystko.
Jest to rodzaj chwilowej ekstazy, koniecznej w miłosnym stosunku dwojga ludzi, którzy czują, iż poza tą eteryczną, błękitną atmosferą jest pełno kamieni na ich drodze, które ranią i do krwi kaleczą im dusze. W eter ten chronić się muszą. Inaczej rany nie zagoją się ani na chwilę. Znieczulenie, nic więcej. Lecz znieczulenie być musi.
Helena to pojęła i teraz w czyn wprowadza. Zamiast sama ze swego serca wydostać całą kaskadę przepełniającego ją uczucia i rzucić w serce ukochanego, ona rozsuwa nagle zrezygnowana niebieską, eteryczną siatkę i harmonijnie, delikatnie ją dokoła nich jak namiot rozwiesza. Pod namiotem tym z uśmiechem sybaryty odpoczywa Karol i wdzięczny za jej subtelność — poddaje się ułudzie, tej chwilowej ekstazie, w której jest przerażająca pustka ale zarazem i bezgraniczny spokój.
Łagodne tło lasu, stonowane złota słonecznych promieni, wielka cisza i baldachim ciemnej, dyskretnej zieleni — dopomaga ułudzie.
Samotność, pustka niemal.
Szczyt góry wyniosłej — przeświadczenie wyżyny bez zawrotnego widoku przepaści. Poczucie wyższości bez zuchwalstwa mierzenia wzrokiem pomniejszonych karykatur ludzkiego dorobku.
Przeczucie tafel jeziora i konającego światła poza bryłami gór, przeczucie złagodzone i upiększone wyobraźnią, a więc dowolnie do stanu duszy przystosowane.
Wszystko to jest w tym zakątku lasu na Wilhelmshöhe. Bardzo, bardzo daleko słychać kołatki melodyjne i czasem, ale to bardzo rzadko, jakby urywany, przeciągły ton rogu — ton nie uderzający o gałęzie drzew, a raczej snujący się jakby pajęcza nić.
A tymczasem — coś stygnie, zamiera w sercu Heleny.
Uczucie, które przepełnia z taką siłą jej serce, nie ginie — nie ulatnia się. Lecz dzieje się w tem sercu Wielkiej Rozkochanej coś dziwnie strasznego, coś dziwnie bolesnego. To serce kamienieje, lodowacieje w piersi — i takie jest to uczucie silne, iż staje się równie odczutem przez Helenę fizycznie jak i duchowo.
Serce jej zaczyna ciężyć jak blok marmurowy, czuje to, czuje, że je posiada — rozumie teraz, że ona ma serce, i to zrozumienie opłacić musi tak samo, jak opłacać musi chwilami przedśmiertelnej trwogi zrozumienie, iż posiada duszę, która gardzi nią i od niej odbiega w chwilach tej pogardy.
Zrozumienie tych potęg, z których składa się ta „inna“ strona jej istoty, daje jej równocześnie pojęcie o strasznych udręczeniach, jakie przewaga tej innej strony na nią sprowadzi.
I zasłuchana w te cierpienia — a już zrezygnowana, poddaje się tym siłom, a wydobywając z nich to, co może być najpiękniejsze, bo poświęcenie swego ja — dla spokoju i zachowania uczucia na wyżynie marzenia — snuje błękitny eter ekstazy — niedopuszczający od zewnątrz nawet przeczuć nieszczęścia.
A w sercu jej powoli powstaje chłód i ciężar lodu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.