Jak tęcza/XXX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jak tęcza |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o. |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Od dwóch tygodni trwa już pomiędzy nimi ten stan ciszy i upojenia.
Jest to przecież coś sztucznego. Wyniesieni siłą i wolą Heleny w eteryczne przestrzenie — oboje pilnują teraz swych słów, swych gestów, czegokolwiek, coby mogło zburzyć ich chwilowy, zachwycający spokój.
Helena zrozumiała, że analiza zabija miłość. Unika więc analizowania swego stanu i działa instynktownie, nie obliczając tego, co czyni. Powoli zaczyna przechodzić całą szkołę, jaką przejść musi każda kobieta rozkochana i przygotowana z góry, że miłość ta ma być jedną, jedyną wielką miłością jej życia.
Umie teraz przywoływać na usta uśmiech, umie zatajać słowa, uczy się wpadać w ciszę z rozcienianych akordów, umie usuwać się nawet w cień i z niego śledzić zagadkę — wieczystą zagadkę, jaką czuje, że dla niej pozostanie Karol. W tem odosobnieniu, w jakiem żyją, nic nie objawia się z niego, nic oprócz gorącej i rzeczywistej miłości i uwielbienia dla jej piękna i zajęcia się jej duchem. Ona — nie broni mu teraz przystępu do swej duchowej istoty, lecz nie czyni nic, aby ułatwić mu to zadanie. Nie zamyka tak jak on wrót swej duchowej świątyni, lecz znajduje on tę duszę prawie śpiącą i jakby znużoną.
Dawne przejawy i odruchy nie istnieją. Porusza tematy, które dawniej działały na nią, jak prąd wichru na harfę Eolską. Dobywa drobne, gasnące iskierki. Nie zdaje się nie płonąć.
Zdziwiony — cofa się, jakby urażony. Ona nie przypomina mu tak jak dawniej jego skrytości, lecz właśnie w tym braku wyrzutów — on czytać się zdaje najłatwiej. I to dotyka go i boli.
Widocznie usprawiedliwić się nie może i zadaje to gwałt jego chęciom. Analiza jej duszy była mu drogą i wdzięczną pracą.
Pozbawiony jej, rzucił się w odmęt zmysłów. Pozbawiony znów możności ogłuszania się zmysłowego, powrócił do duszy, a ta zasnęła mu w rękach i nie umiał, nie wiedział, jak do niej przemówić, jakiemi ją zbudzić słowy.
Ta podrażniona jego chęć, ta milcząca, a silna jakaś zapora, stawiana jego żądaniu, zaczynała drażnić go i działać wyzywająco. Dopuszczał się teraz chwilami jakichś aluzyi i docinków, któremi sondował niejako siłę letargu, w którym dusza Heleny pogrążoną była. Ona, zdziwiona w pierwszej chwili, zdawała się odczuwać tę ironię i budzić niejako do odwrotu. Lecz prędko zrozumiała niebezpieczeństwo. Zazdrośnie znów cofnęła się w sen i nieruchomość. On podwoił siłę swych nowych środków. Zarzucać jej zaczął skrytość, nieufność, poczem przeszedł do zarzutów boleśniejszych. Wynalazł, iż ta skrytość potrąca o fałsz, o obłudę.
Helena ani drgnęła. Czuła, że błękit eterów ciemnieć zaczyna. Całą siłą, całem wytężeniem powstrzymywała słodkie opony złudzenia.
Raz jeden porwała się przerażona.
— Czego chcesz? — zawołała — pozostaw nas jeszcze w spokoju, tak nam tu dobrze!
Zamilkł, lecz na drugi dzień powrócił do ataku, podniecony i jakby wyzywający.
— Zmieniłaś się! Byłaś inną.
Nie odpowiadała nic. Za wiele skłębionych myśli cisnąć się jej zaczęło do mózgu.
Odegnała je prawie nieludzkim wysiłkiem, słowa jego dźwięczały w jej uszach, jakby gwizd cienkiego floretu.
— Poznałem cię inną — mówił wpół leżąc na mchu i patrząc na nią z pod przysłoniętych rzęs — pokochałem cię inną...
— A więc?
— Nic. Konstatuję tylko, że spotkałem cię nad brzegiem morza samym duchem, dziś nie mogę tego ducha odnaleść...
Nie mogła powstrzymać się od okrzyku.
— O ducha mego ci chodzi? O ducha?
— O ciebie całą. Chcę ciebie znać i wiedzieć, kim jesteś teraz. Chcę i muszę czytać w tobie jak w otwartej księdze.
Zamyśliła się chwilę, wreszcie odparła zmienionym głosem:
— Czujesz w tem rozkosz? — Wszak prawda?
Silnie i namiętnie odpowiedział.
— Innej kobiety nie chcę!
Przed oczyma jej rozwidniło się nagle, jakby ktoś zapalił miliony świateł.
— On kochać mnie nie może, czując, że duch mój kryje się przed nim i milczy — myślała, a ja jestem w tych samych względem niego warunkach... A więc i ja go kochać nie mogę? I ja takiego człowieka nie chcę?
Zapragnęła teraz pozostać sama za jakąkolwiek cenę, aby zdaleka od niego zbadać swe uczucia.
Czuła bowiem, że on w pobliżu rzuca na nią zbyt wielki urok i czar ten nie dozwala jej chłodno zastanowić się nad stanem swego serca.
W milczeniu powstała z mchu i skierowała się ku domowi. Lecz on porwał się także z ziemi i pospieszył za nią.
— Dlaczego uciekasz? — zapytał rozdrażniony. — Czy teraz nawet i siebie chronić przedemną będziesz?...
Nie odpowiedziała nic jakby zraniona do żywego, lecz on zdawał się nagle zrzucać ze siebie jakąś maskę i porwał ją brutalnie w swe objęcia.
— Zgniotę cię — i zmuszę, żebyś była inną...
Na ustach swoich Helena poczuła jego gorące wargi. Było coś w tym pocałunku znieważającego, w sposobie szarpania jej wiotkiej postaci coś z rozzuchwalonego tyrana, pragnącego zohydzić i zbezcześcić to, co czcił, uważał za piękne.
Nie broniła się, tak była poprostu zgnębiona tem, co ją spotykało. Nie przeczuwała takiego wybuchu.
— Nie tędy do mej duszy droga!... — wymówiła wreszcie, gdy on wypuścił ją ze swych splecionych objęć i odepchnął prawie tak silnie, że oparła się o pień drzewa.
Blady, drżący stał opodal — a ciemne jego źrenice, powiększone, zdawały się ogromnemi, czarnemi plamami w jasnej masce jego twarzy.
Szare kolumny świątyni o szmaragdowym kobiercu i ciemnej, iglastej kopule zdały rozwierać nagle szeroko wrota jego schronienia i oto na progu zjawiał się świat cały, ten świat z dołu, od stóp góry, świat ludzki, pełen brudu i nędzy — brzydki w gestach ducha i ciała, idący gzygzakiem ścieżek a nie całym ogromem szlachetnych i czystych horyzontów.
Helena zrozumiała, iż teraz jest po wszystkiem. Odczuła, iż błękitny eter znikł i wszystkie jej wysiłki nie pomogą. Wreszcie sama zbyt strasznego doznała wstrząśnienia, aby dłużej milczeć miała.
Drżącemi rękami ścierała ślad pocałunku i odgarniała opadłe na ramiona i na twarz włosy.
Wreszcie spojrzała na Karola.
Przeraziła się — był tak blady, tak zmieniony, iż troska przejęła jej serce. On widocznie cierpiał.
— Nienawidzisz mnie? — zapytał z cicha.
Nie odpowiedziała mu nic. Wyciągnął ku niej rękę. Nie ujęła tej ręki, choć coś w niej krzyczało, że powinna to zrobić.
I nagle on — oparł czoło o pień drzewa i bardzo drżącym głosem wyrzekł:
— Jestem nieszczęśliwy!
I wtedy ona — podeszła ku niemu i głowę swoją na jego ramiona z całą łagodnością — złożyła...
Lecz nie było ufności w tym geście, tylko ruch bezwiednej, wszechludzkiej litości.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wieczorem dnia tego dobrowolnie wrócili do lasku. Księżyc świecił i po kolacji, jakby jedną zdjęci myślą, skierowali się po ścieżce w górę, ku szczytowi.
Ona szła naprzód, białą swą suknią ledwo dotykając jasnej i jakby światłem oblanej ziemi.
Szli do owego schronienia, do owej świątyni o szarych filarach drzew, jak na cmentarz, aby odwiedzić mauzoleum, w którem złożono świeżą trumnę, na której więdną róże.
Co krok zostawiali takie mauzolea swej miłości, a w niej szczątki jakiejś chwili i okrywali je kwiatami żalu i wspomnienia. U krat tych grobowców stawały potem ich dusze, zdumione tą ilością pogrzebanych uczuć w tak krótkim czasie i nie próbowały krat otworzyć, ani podnieść wieka trumny. Przyjmowały do świadomości, że tam leży jakaś ich cząstka i zatrzymywały się tylko w wielkim smutku i melancholji.
W lesie, zamiast plam złotych, słonecznych, było pełno plam srebrnych, księżycowych. Złoto zmieniło się w srebro i wydobywało przepyszne efekty ślicznej i miękkiej barwy mchów rozesłanych dokoła. Po pniach drzew ślizgało się to światło jeszcze miłośniej, niż blask słoneczny, łagodniej i przytulniej. Kora drzew nabierała białych, prawie śnieżnych tonów. Igły gałęzi zdawały się drżeć w takiej śniegowej bieli.
Cały las był uroczysty i wspaniały. Więcej niż kiedykolwiek zdawał się świątynią gotycką o wyniosłych, smukłych filarach. Tajemniczość podnosiła panująca dokoła, bezbrzeżna cisza. Czasem tylko jakiś ptak senny potrącił skrzydłem gałązkę i ta leciuchno zajęczała, jak struna uśpionej w oddali harfy.
I znów było uroczyście cicho i uroczyście srebrno. Wrota świątyni po brzydkim i na wskróś ludzkim geście Karola na chwilę rozwarły się instynktom płynącym i uprawianym „na dole“. Lecz oto czysty wiew, płynący od jeszcze nie eksploatowanych szczytów, przeleciał cicho pod sklepieniem jodeł.
Zaszemrało, jękło od bólu znieważenia sklepienie rozkosznej, a czystej świątyni i znów stało się w niej słodko, spokojnie i święcie. Ptaki tylko posnęły na gałęziach znużone, mchy zasrebrzyły się w księżycowym blasku. Wrota świątyni zamknęły się dla odmętów ludzkiego tchnienia.
I jasno, czysto było znów pod kolumnadą jodeł.
Helena weszła w głąb lasu z uczuciem wielkiego smutku. Zdawało się jej, że idzie zerwać z grobu gałązkę cyprysu, aby potem nieść ją przez życie zamiast serca. Słyszała poza sobą kroki Karola. Nie oglądała się na niego wszakże. Nie wiedziała, jaki właściwie jest nastrój jego ducha. Czuła, że cierpiał. Lecz nad czem? Czy nad teraźniejszą czy przyszłą chwilą? Czy budził się w nim jakiś niepokój, jakiś przesyt, jakiś żal, że nie potrafi być pięknie szczęśliwym?
Tego już wiedzieć nie mogła.
Szła w tem srebrze, po tych cichych, mchowych pokładach blada i smutku pełna w swej białej szacie, owinięta szczelnie śnieżną draperją jedwabnego szala. Fałdy jedwabiu szczelnie przylegały do jej twarzy, pozostawiając z niej trójkąt, który podnosił delikatność jej ust, prostą linję nosa i ciemną głąb źrenic. Uczuła się piękną w tym smutku i srebrze i przypomniała sobie te uczucia własnej piękności, jakie miewała w Reichenhall i na Lido.
Lecz tam piękność ta sprawiała jej pewne artystyczne zadowolenie, dziś pogrążała ją w melancholji i cierpieniu. Chętnie jednak byłaby tak szła daleko w tem srebrze, w które co chwila wpadała po to, aby wejść zeń snów w czarny cień i napozór nieprzenikniony. Piękno blasku księżycowego łączyło się tu z beznadziejnym jakimś, głuchym bólem.
Było to pełne czaru i smutku zarazem. Powoli Helena uspokajała się. Artyzm jej brał górę. Zaczynała wypływać z cienia cierpienia, a chłonąć w siebie tylko wrażenia blasku zimnego i czystego. Kierowała swe kroki tam, gdzie jak najwięcej światła filtrowały gałęzie. W świetle tem rozpraszała posępne myśli.
— Jak cudnie!... jak błogo!... myślała uporczywie. Czy w tej piękności, która mnie tak łagodnie objęła, jest miejsce na szpetotę gniewu lub urazy za czyn zły i brzydki? Czy nawet powinno istnieć wspomnienie takiego czynu?
Przejęta tą myślą zatrzymała się i wróciła do Karola, który zatrzymał się także.
Światło księżyca oblało ją całą. Promieniała biała i smukła, jakby wyszła z piany wód uduchowiona i czysta. Ręka jej wyciągnęła się z fałd jedwabiu.
— Chodź do mnie, wyrzekła — wyjdź z cienia!
Lecz on odparł, zasuwając się prawie w cień drzew:
— Zostaw mnie tutaj! Pozwól mi patrzeć na ciebie — jesteś tak bardzo piękną!
— Egoistą jesteś! — I ja chcę również patrzeć na piękność twoją.
— Moja jest różna od twojej. — W mojej nie znajdziesz tego słodkiego ukojenia, jakie ty mi dajesz swoją istotą.
Po ustach Heleny przewinął się uśmiech rezygnacji.
— Czy nie widzisz i nie odczuwasz mej zgody? — zapytała — wszak zrezygnowana jestem wziąć cię takim Sfinksem, jakim się mnie przedstawiasz. — Nie chcesz mi nic dać z siebie, niechże więc stanie się według twej woli.
Hawrat chwilę milczał, wreszcie odezwał się, jakby z ukrytą ironią:
— Nie wierzę w twoją rezygnację, Heleno. — Gdyby ona była istotnie w twej duszy, nie mówiłabyś o niej w tej chwili.
— Co więc sądzisz?
— Sądzę że przypuszczasz, iż wpływem swoim zdołasz zmusić mnie do wielu ustępstw.
— Czy się mylę?
Znów zapanowało milczenie i wreszcie Hawrat odpowiedział, a głos jego brzmiał wielką szczerością:
— Nie... mylisz się... jesteś w stanie doprowadzić mnie do wielu rzeczy.
W Helenie nagle nastąpiła gwałtowna reakcja.
Cała melancholja biernego smutku znikła. Zakotłowało w niej od bólu przeżytego i nadzieji. Sam Hawrat to przyznawał, iż może dokonać w nim zmiany! — Sam to przyznawał! Oślepiło ją od gwałtownej ku niemu miłości. Słowa dławić ją poczęły. Rozsunęła ręce od szyi, około której zaciskała fałdy szala. Zajaśniała cała jej twarz w blasku białego jedwabiu. — Oczy, prawie błyszczące, zwróciła w cień, w którym krył się ukochany. Chwilę oddychała ciężko i nagle — jak lawina, wybiegł z jej ust potok słów.
— Kocham cię!... Czemu więc kryjesz przedemną swą myśl, swą duszę? Kocham cię tak, jak ty mnie kochasz i pierwsza pokochała cię przecież dusza moja, gdyś ją omdlałą i strwożoną z przestworza, gdzie uciekała — ku mnie zawrócił. Nie ciało podbiłeś wtedy, ale w niewolę, w jarzmo wprzągłeś duszę moją. I nie kryłam przed tobą nic. Objawiłam ci się cała w szczerości najwyższej i wtajemniczając cię w moje śmiertelne trwogi, w mój ból duchowy i zwątpienia!... Sądziłam, że choć w części i ty zechcesz być tem dla mnie, czem ja się stałam dla ciebie... Nie chciałeś... Nie chciałeś...
Łkanie bez łez wypełniło jej pierś — on przerwał jej jakby suchym, urywanym głosem.
— Czy kochasz mnie mniej dlatego?
Głos jego tylko było słychać, on cały zatonął w ciemni.
— Nie... odparła Helena, nie mogę kochać cię ani mniej, ani więcej. Mogę cię tylko kochać, ale sądzę, że ścisłej spójni jeszcze pomiędzy nami niema i być nie może. I to jest wampir, który mnie ssie i druzgoce radość moją. Chcę cię widzieć, tak jak ty mnie widzisz!... Chcę mieć w tobie cherubina jasności, a nie demona, osłoniętego cieniem i tajemnicą! Zrozum!
Wyciągała ręce w cień, w którym on krył się, w którym ona go przeczuwała, bo teraz straciła z nim kontakt duchowy tak dalece, że tylko mogła go już widzieć swym materjalnym wzrokiem.
— I kochać cię będę.... zaczęła znowu — tak bezgranicznie, tak bez swej woli i pamięci o sobie, tak ci mą duszę oddam na przepadłe, że będziesz mógł rozwiewać ją według upodobania w mgły i gwiazdy, będziesz mógł wysyłać ją, jak gońca, aby ci przyniosła wieści o tem, czego jeszcze nie wiesz, a wiedzieć pragniesz!... Ona ci posłuszna do stóp przypadnie, pytać nawet nie będzie, co z nią uczynić zamierzasz, ale ona wiedzieć musi, kto nią rządzi, ona wiedzieć chce, ma do tego prawo... skoro odsłonić przez nią możesz tę „pewność“, która zabija, albo która da ci wreszcie radość i uspokojenie.
Wyczerpana, osunęła się na mech i padła głową na to miękkie i wilgotne od rosy wieczornej posłanie.
— Czyś mnie zrozumiał? — zapytała wreszcie. — Czy odczuwasz potrzebę takiego bezmiernego porozumienia się naszych dusz, jeżeli przez moją twoja ma poznać największą tajemnicę, bo tajemnicę śmierci?
Nie było odpowiedzi.
W ciemni, w której krył się Karol, panowała bezgraniczna cisza. — Zdawaćby się mogło, że ten człowiek istnieć przestał i stał się czarnym, marmurowym posągiem.
Po duszy Heleny przebiegł zimny dreszcz. Demonem jej się zdał w tej chwili ten człowiek, demonem, z którym miał ją połączyć łańcuch nierozerwalny, dośmiertny. Wypełzał ku niej strach i skoczywszy jej na kark, neurastenicznie dławić począł. — Nie wyciągała już ręki w ciemnie, nie mówiła nic. Patrzyła też prawie w obłędzie, czekała, że z tych drzew padnie na nią jakiś straszny wyrok.
I wreszcie dał się słyszeć głos Karola:
— Więc jestem tak duchowo potrzebnym do twego istnienia?
— Przykuwasz mnie z dniem każdym coraz silniej, coraz straszniej — odparła bez wahania.
— Jeżeli jednak...
Głos umilkł jakby niepewny, wreszcie z pewnym wysiłkiem ciągnął:
— Jeżeli jednak stałoby się coś takiego, coś, co rozłączyłoby nasze istnienia?... Co wtedy?...
Pobladła, jak trup, szczęka jej dolna cofnęła się, zmienioną twarz zwróciła ku sklepieniu gałęzi, przez które płynęło łagodne, srebrne światło.
— Nauczyłeś mnie umierać! — wyrzekła cichym głosem, nauczyłeś mnie, że śmierć — to wybawienie... więc...
Nie dokończyła...
Jakiś dziwny, zimny, a mimo to tęskny uśmiech opromienił jej twarz, trwogę z niej otarł i dawną pięknością osrebrzył.