<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Jama
Wydawca Lwowski Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Aleksander Powojczyk
Tytuł orygin. Яма
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Do dziś po latach dziesięciu, wspominają byli mieszkańcy Jamy ów obfity w nieszczęśliwe, krwawe wypadki rok, który rozpoczął się od drobnych burd, skończył się zaś tem, że pewnego pięknego poranku, władze administracyjne zamknęły i zrujnowały doszczętnie stare, wygrzane gniazdo legalnej prostytucji i rozrzuciły jego resztki po szpitalach, więzieniach i ulicach wielkiego miasta. Do dziś jeszcze nieliczne pozostałe przy życiu dawne, całkiem zestarzałe właścicielki i otyłe ochrypłe, jak stary mopsy, byłe gospodynie wspominają o tej ogólnej zagładzie ze smutkiem, przerażeniem i głupiem zdziwieniem.
Jak te ziemniaki z worka posypały się bijatyki, rabunki, choroby, morderstwa i samobójstwa. Zdawało się, nikt w tem nie zawinił. Poprosili wszystkie owe nieszczęścia same przez się zaczęły się mnożyć, piętrzyć jedno na drugie, szerzyć się i rosnąć, tak samo, jak mała garstka śniegu, trącana nogami dzieci, sama przez się, skutkiem przylepiania się tającego śniegu, staje się coraz większą olbrzymieje i wreszcie nieznacznym wysiłkiem zepchnięta zostaje do wąwozu i toczy się w dół ogromną lawiną. Stare właścicielki i gospodynie, oczywiście nigdy nie słyszały o fatum, ale wewnętrznie, w duszy, odczuwały jego tajemniczą obecność w nieszczęściach tego okropnego roku.
I rzeczywiście, wszędzie w życiu, gdzie ludzie złączeni są wspólnemi interesami, krwią, celami w ściśle odosobnione grupy, tam stale obserwować można, owo tajemnicze prawo rapowego skupienia się, piętrzenia wydarzeń, o charakterze epidemicznym, ich dziwaczną zależność, wzajemną w poszczególnych rodzinach, gdzie choroba, lub łączność i niezrozumiałą ciągłość. Zdarza się to śmierć nagle spada na blizkich z nieuniknioną zagadkową kolejnością. Lud słusznie mówi, że „nieszczęście samo nie chadza“, a „gdy przyszła bieda — miej dla niej drzwi otwarte“. Zjawisko to daje się zauważyć również w klasztorach, bankach, departamentach, pułkach, zakładach naukowych i innych instytucjach publicznych, gdzie długo, przez dziesiątki lat, życie płynie niemal bez zmiany, równo, jak błotnista rzeka i nagle, po jakimś nieznacznym wydarzeniu, rozpoczynają się translokacje, wydalenia ze służby, przegrane w karty, choroby. Członkowie towarzystwa jak gdyby w zmowie umierają, dostają pomieszania zmysłów, popełniają defraudacje, palą sobie w łeb lub wieszają się, powstają wakanse jeden po drugim, awanse następują po awansach, przychodzą nowe żywioły i po dwóch latach nie pozostanie nikt z dawnych ludzi; wszystko nowe, o ile tylko sama instytucja nie rozpadła się ostatecznie, nie rozpełzła po świecie. I czyż nie taki sam zadziwiający los spotyka ogromne społeczne, światowe organizacje — miasta, państwa, narody, kraje, i kto wie, być może nawet całe światy planetarne.
Coś podobnego do tego niewytłumaczonego fatum zawisło nad osadą Jamską doprowadzając ją do rychłej i skandalicznej zguby. Obecnie zamiast awanturniczej Jamy, pozostało spokojne, ciche przedmieście zamieszkałe przez ogrodników, tatarów, hodowców nierogacizny i rzeźników z pobliskiej rzeźni. Na skutek starań tych szanownych ludzi, nawet sama nazwa osady Jamskiej jako hańbiąca mieszkańców swą przeszłością, zmienioną została na Gołubjewkę, ku czci kupca Gołubjewa, właściciela sklepu kolonjalnego i gastronomicznego, syndyka cerkwi.
Pierwsze podziemne uderzenia tej katastrofy rozpoczęły się wśród lata, podczas dorocznego jarmarku, który w tym roku wypadł bajkowo świetnie. Niezwykłemu powodzeniu jarmarku, wielkiemu napływowi przyjezdnych i ogromowi zawartych tranzakcji sprzyjały liczne okoliczności: budowa w okolicach trzech nowych cukrowni i niezwykle obfity urodzaj zbóż a zwłaszcza buraków, rozpoczęcie budowy tramwaju elektrycznego i kanalizacji, budowa nowej koleji na przestrzeni 750 wiorst, szczególnie zaś — gorączkowy ruch budowlany, który ogarnął całe miasto i wszystkich kamieniczników. Cegielnie wyrastały na krańcach miasta, jak grzyby po deszczu. Otwarto wspaniałą wystawę rolniczą. Powstały dwa nowe towarzystwa żeglugi. Ale największem i najważniejszem przedsięwzięciem tego roku była budowa obszernego rzecznego portu, która zwabiła tysiące robotników i kosztowała Bóg wie ile pieniędzy.
Dodać również potrzeba, że miasto obchodziło wówczas tysiączną rocznicę założenia swej słynnej ławry, najbardziej czczonej i najbogatszej ze wszystkich klasztorów Rosji, Syberji, z nad brzegów Oceanu Lodowatego, ze skrajnego południa, od mórz Czarnego i Kaspijskiego ściągali tu pątnicy dla uczczenia miejscowych świętości, relikwji ławrskich, spoczywających głęboko pod ziemią, w pieczarach. Dość powiedzieć, że klasztor dawał codziennie przytułek i jaki taki wikt czterdziestu tysiącom ludzi, ci zaś, dla których nie wystarczało miejsca, leżeli w nocy pokotem, jak kłody, na dziedzińcach i ulicach ławry.
Było to jakieś fantastyczne lato. Ludność miasta zwiększyły trzykrotnie różnorodne napływowe żywioły. Murarze, cieśle, malarze, inżynierowie, technicy, cudzoziemcy, rolnicy, maklerzy, rycerze przemysłu, majtkowie rzeczni, bogaci próżniacy, turyści, złodzieje, szulerzy — wszyscy oni wypełnili nadmiernie miasto; w żadnym nawet najbrudniejszym hotelu nie było wolnego pokoju. Za mieszkania płacono bajeczne sumy. Giełda grała szeroko jak nigdy ani przedtem ani później. Pieniądze miljonami płynęły z rąk do rąk. Powstawały w ciągu godziny olbrzymie fortuny, lecz w zamian za to liczne dawniejsze firmy upadały i wczorajsi bogacze stawali się nędzarzami. Najprostsi robotnicy kąpali się w tym złotym strumieniu. Robotnicy ładujący towary w porcie, woźnice, murarze, podawacze cegieł i kopacze ziemi dotąd jeszcze pamiętają jaką płacę dzienną otrzymywali tego zwarjowanego lata. Pierwszy lepszy bosak, przy wyładowywaniu barek z kawonami otrzymywał nie mniej czterech pięciu rubli dziennie. I cała ta obca banda, której zawróciły głowę lekkie pieniądze, podniecona zmysłową pięknością starego, prześlicznego miasta, oczarowana słodkiem ciepłem południowych nocy, przepojonych przenikającą wszystko wonią białej akacji — owe tysiące nienasyconych rozpasanych zwierząt, w postaci mężczyzn, całą swą wolę zbiorową wołały: „Kobiety!“
W ciągu jednego miesiąca powstało w mieście kilkadziesiąt zakładów rozrywkowych — eleganckich Tivoli, Château de Fleurs‘ów, Olimpji, Alkazarów i t. p. z chórami i z operetką, wiele restauracji i piwiarń z ogródkami i zwykłych szynków w pobliżu budującego się portu. Na każdem skrzyżowaniu ulic otwierano budki z fiałką[1], maleńkie sklecone z desek „bałagany“, gdzie pod pozorem sprzedaży kwasu handlowano sobą. Tuż obok, za przepierzeniem z cienkich desek przebywało po dwie po trzy stare dziewki; dla wielu matek i ojców ciężkie i pamiętne było to lato wobec haniebnych chorób ich synów gimnazistów i kadetów. Przyjezdni potrzebowali służby i tysiące dziewcząt chłopskich spieszyło z okolicznych wiosek do miasta.
Naturalnie, że popyt na prostytucję stał się niezwykle wielki. I oto z Odesy, Moskwy a nawet z Warszawy, Łodzi i Petersburga przyjechało mnóstwo szykownych cudzoziemek, kokotek fabrykacji rosyjskiej i najzwyczajniejszych, pospolitych prostytutek.
Władnie dał się odczuć deprawujący wpływ setek miljonów szalonych pieniędzy. Potok złota jakgdyby zalał, żwirował i zatopił w sobie całe miasto. Liczba kradzieży i zabójstw wzrosła z przerażającą szybkością. Policja skompletowana w zwiększonej liczbie, traciła głowę i upadała na siłach ale i o tem powiedzieć należy, że nasyciwszy się obfitemi łapówkami, podobną była do najedzonego boa, wbrew woli sennego i leniwego. Ludzi mordowano za nic, bez powodu, tak sobie. Zdarzało się poprostu, że zbliżano się wśród białego dnia, gdzieś na pustej ulicy, do przechodnia i pytano: „Jak się nazywasz?“ — Fiodorow — „Ach, Fiodorow? więc masz!“ i rozpruwano mu brzuch nożem. Żartownisiów tych nazwano w mieście „nożowcami“’ a były wśród nich nazwiska, które jakoby stanowiły dumę kroniki miejskiej: Poliszczuki, dwaj bracia (Mit‘ka i Dudas), Włodzio-Grek, Teodor Miller, Kapitan Dmitrjew, Siwocho, Dobrowolski, Szpaczek i wielu innych.
Dniem i nocą na głównych ulicach oszalałego miasta, jak w czasie pożaru, stały, poruszały się i wrzeszczały tłumy. Nie sposób opisać, co się wówczas działo na Jamkach. Mimo to, że właścicielki podwoiły prawie liczbę swych pupilek i potroiły ceny, biedne te, doprowadzone do szału kobiety nie mogły zdążyć z zaspokojeniem awanturniczej publiczności, szastającej bez rachunku pieniądzmi. Zdarzało się, że w sali, gdzie panowała ciżba jak na odpuście, oczekiwało na każdą z dziewczyn siedmiu, ośmiu, a nawet dziesięciu mężczyzn. Był to, zaiste, jakiś oszalały, pijany, konwulsyjny czas.
Wtedy to właśnie rozpoczęły się wszystkie niepowodzenia Jamy, co też doprowadziło do jej zagłady. A razem z Jamą zginął i znany nam dom otyłej, starej bladookiej Anny Markówny.




  1. Fiałka napój chłodzący. (Przyp tłum)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Ambroży Goldring.