<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Jama
Wydawca Lwowski Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Aleksander Powojczyk
Tytuł orygin. Яма
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Pociąg osobowy wesoło mknął z południa na północ, przecinając złote pola zbożowe i śliczne dębowe gaje, przelatując z hałaśliwym turkotem przez żelazne mosty, nad przeźroczystemi rzeczkami i pozostawiając po sobie wirujące kłęby dymu.
W przedziale klasy drugiej, pomimo otwartego okna, panowały straszliwy zaduch i gorąco. Zapach dymu przesycał powietrze. Kołysanie i upał zmęczyły pasażerów, prócz jednego z nich, wesołego, energicznego, ruchliwego żyda, usłużnego, towarzyskiego i chętnego do rozmowy. Jechał on z młodą kobietą i odrazu znać było, zwłaszcza po niej, że jest to niedawno skojarzone stadło małżeńskie, zbyt często bowiem twarz jej pokrywał niespodziewany rumieniec przy każdej, najdrobniejszej czułości męża. Gdy podnosiła swe rzęsy, by spojrzeć na niego, oczy jej świeciły jak gwiazdy i stawały się wilgotne. Twarz jej była piękna, jak bywa to tylko u młodych zakochanych dziewcząt żydowskich, — cała delikatnie różowa, z różowemi ustami, ślicznie, niewinnie skrojonemi, o oczach tak czarnych, że nie można było odróżnić źrenicy od tęczówki.
Nie krępując się obecnością trzech obcych osób, co chwila nie skąpił swej towarzyszce pieszczot, trzeba przyznać, dość ordynarnych. Z bezceremonjalnością posiadacza, z tym szczególnym egoizmem zakochanego, który jakby chce powiedzieć całemu światu: „Patrzcie jak jesteśmy szczęśliwi — przecież i was to uszczęśliwia — nieprawdaż?“ bądź głaskał jej nogę, elastycznie i wyraźnie zarysowywującą się pod suknią, bądź też szczypał jej policzki, lub łechtał jej szyję swemi czarnemi, twardemi, podkręconemi Wąsami... Ale chociaż jaśniał z zachwytu, coś jednak, drapieżnego, budzącego obawę, niespokojnego przebłyskiwało w jego często mrugających oczach, w drganiu górnej wargi i w twardym zarysie, wysuniętego naprzód kwadratowego podbródka, z zaledwie zaznaczonem wgłębieniem pośrodku.
Wprost tej zakochanej parki ulokowało się trzech pasażerów: dymisjonowany generał, suchy czyściutki staruszek, wypomadowany z zaczesanymi ku przodowi faworytami, otyły ziemianin, który zdjął swój sztywny kołnierzyk i mimo to dusił się z gorąca i co chwila obcierał twarz chusteczką, oraz młody oficer piechoty.
Nieustanna gadatliwość pana Symeona (młodzieniec zdążył już poinformować sąsiadów, że nazywa się — Symeon syn Jakóba Horyzont) cokolwiek męczyła i drażniła pasażerów, mimo to jednak, on jeden tylko umiał wywoływać lepszy nastrój; demonstrował sztuki kuglarskie, opowiadał anegdoty żydowskie, odznaczające się nobliwym, oryginalnym humorem. Gdy żona jego wychodziła na platformę wagonu by się nieco orzeźwić, opowiadał takie rzeczy, iż generał rozpływał się z zadowolenia, ziemianin rżał trzęsąc swym wielkim brzuchem, podporucznik zaś, który dopiero przed rokiem opuścił szkołę, gołowąsy młodzieniec, zaledwie powstrzymując śmiech i ciekawość wciąż się odwracał, by sąsiedzi nie zauważyli że się co chwila rumieni.
Żona pielęgnowała Horyzonta z rozczulającą, naiwną troskliwością: wycierała mu twarz chusteczką, wachlowała go i ustawicznie poprawiała mu krawat. A twarz jego w takich chwilach stawała się śmiesznie zarozumiałą i głupio — zadowoloną.
— A proszę powiedzieć — zapytał grzecznie suchy generał; czy wolno dowiedzieć się, czem się szanowny pan trudni?
— Ach, mój Boże! — z miłą szczerością od — rzekł pan Symeon. No, czem się może trudnić w naszych czasach biedny żyd? Jestem sobie trochę, komiwojażerem, trochę komisjonerem. Obecnie daleki jestem od interesu. Panowie, chi! chi! chi!, sami to rozumiecie. Miodowy miesiąc, — nie powtarza się, Sarusiu, przecież nie powtarza się to trzy razy do roku. Lecz potem wypadnie mi bardzo wiele podróżować i pracować. Teraz przyjedziemy z Sarusią do miasta, złożymy wizyty jej krewnym, a potem znowu w drogę. W pierwszą po dróż zamierzam zabrać z sobą żonę. Wiecie panowie, coś w rodzaju podróży poślubnej. Jestem przedstawicielem Sydrysa i dwóch firm angielskich. Jeżeli łaska, proszę zobaczyć, mam z sobą próbki.
Bardzo szybko dostał z maleńkiej, ładnej, z żółtej skóry, torby podróżnej kilka długich, kartonowych składanych książeczek i ze zręcznością krawca zaczął wywracać je, trzymając za jeden koniec, skutkiem czego kartki, z lekkim trzaskiem, szybko opadały na dół.
— Proszę spojrzeć, co za piękne próbki; wcale nie gorsze od zagranicznych. Proszę zwrócić uwagę. Oto, naprzykład trykot rosyjska a ten trykot angielski, lub oto kamgarn i szewiot. Proszę porównać, wziąć w palce, i panowie przekonacie się, że wyroby rosyjskie prawie w niczem nie ustępują zagranicznym. A przecież mówi to o postępie, o wzroście kultury. A zatem całkiem nie — słusznie Europa uważa nas, rosjan, za barbarzyńców.
— A więc, złożywszy nasze wizyty rodzinne, obejrzymy jarmark, odwiedzimy ostrożnie Chateau de Fleurs, a potem nad Wołgę, dolnym biegiem do Carycyna, nad Czarne morze, do wszystkich uzdrowisk i znowu do siebie do domu do Odesy.
— Przepiękna podróż — powiedział skromnie podporucznik.
— Niema co mówić, przepiękna, — uznał pan Symeon, ale niema róży bez kolców. Praca komiwojażera jest nadzwyczaj trudna i wymaga wiele znajomości, nie tyle znajomości rzeczy ile, jakby to powiedzieć... duszy ludzkiej. Niejeden wcale nie myśli o zamówieniu, ty zaś musisz go namówić, jak słonia, i tak długo namawiasz go, aż odczuje jasno słuszność twych słów; ponieważ podejmuję się wyłącznie interesów całkiem czystych, co do których niemasz wątpliwości. Fałszywego lub nieuczciwego interesu nie podejmuję się chociażby mi proponowano za to miljony. Proszę zapytać gdzie panowie zechcecie, w pierwszym lepszym sklepie, który handluje suknem lub szelkami „Gloir“ — jestem również przedstawicielem tej firmy — lub guzikami „Helios“, proszę tylko zapytać kto jest Symeon Horyzont, i każdy panom odpowie „Symeon Horyzont, nie człowiek to, lecz złoto, jest on bezinteresowny, brylantowej uczciwości“. I Horyzont już otwierał długie pudełka z patentowanemi szelkami i demonstrował błyszczące kartonowe arkusze usiane regularnemi szeregami różnokolorowych guzików.
— Zdarzają się wielkie nieprzyjemności, jeżeli miejscowość jest zbyt wyzyskana, jeżeli przed tobą było tu wielu komiwojażerów. Nic tu nie zrobisz nawet całkiem słuchać nie chcą... machają tylko rękami. Lecz coś podobnego przytrafić się może tylko innym. Ja zaś jestem Horyzont i potrafię go namówić jak wielbłąda pana Faltzstejna z Nowej Arkadji. Lecz jeszcze nieprzyjemniejsza sprawa, gdy w tem samem mieście spotykają się dwaj konkurenci. A bywa jeszcze gorzej, gdy jakiś partacz i sam nie potrafi nic zrobić i tobie interes psuje. Tu musisz stosować najrozmaitsze zabiegi; upoisz go do nieprzytomności, lub skierujesz na fałszywy ślad. Nie łatwe to rzemiosło. Potem mam jeszcze jedną reprezentację — sztuczne oczy i zęby. Jest to jednak interes nie popłatny, chcę się go pozbyć. Rozumiem, że dobrze jest fruwać, jak motyl, człowiekowi młodemu, w rozkwicie sił, lecą skoro masz żonę a być może i całą rodzinę.... tu swawolnie poklepał po nodze kobietę, wskutek czego stała się ona purpurową i niezwykle ładną. Nas wszak, żydów, obdarzył Bóg, za wszystkie nasze klęski płodnością... Chciałoby się przeto mieć jakikilwiek bądź interes własny, chciałoby się, pojmujecie, panowie, zainstalować się na miejscu, by była własna chata i własne meble i swoja sypialnia i kuchnia. Nieprawda ekselencjo?
— Tak... tak... e... e... — Tak, oczywiście, ustępliwie odezwał się generał.
— I oto otrzymałem za Sarusią niewielki posag. Co to znaczy niewielki posag? Takie pieniądze, na które Rotszyld patrzeć nawet nie zechce, w moich zaś rękach, to już cały kapitał. — Należy powiedzieć, że i ja posiadam jakie-takie oszczędności. Znajome firmy udzielają mi kredytu. Jeżeli Bóg pozwoli, z pewnością kupimy sobie kawałek chleba z masełkiem, i w soboty smaczną rybę — fisz.
— Doskonała ryba, szczupak po żydowsku — powiedział zadyszany ziemianin.
— Otworzymy sobie firmę „Horyzont i Syn“. Nie prawdaż Sarusiu, „i syn“. Panowie zaś, mam nadzieję, zaszczycicie mnie swemi szanownemi zamówieniami? Gdy tylko zobaczycie szyld, „Horyzont i Syn“ — przypomnijcie sobie, że jednego razu jechaliście w wagonie z młodzieńcem, który z kretesem ogłupiał z miłości i szczęścia.
— Ob-obowiązkowo! — powiedział ziemianin.
I pan Symeon niezwłocznie zwrócił się de niego.
— Ale ja trudnię się również pośrednictwem. Sprzedać majątek, kupić majątek, wynaleźć pieniądze pod drugą hipotekę — pan nie znajdzie lepszego odemnie specjalisty, a przytem najtańszego. Mogę panu służyć, jeżeli potrzeba — i z ukłonem podał ziemianinowi swój bilet wizytowy a przy sposobności doręczył bilety również i dwom jego sąsiadom.
Ziemianin powędrował do bocznej kieszeni i również wyjął wizytówkę.
— Józef Węgrzynowski. — odczytał głośno pan Symeon. — Bardzo, bardzo, przyjemnie! Więc jeżeli panu będę potrzebny...
— Czemużby nie? Być może... — powiedział namyślając się ziemianin. A zresztą, może i w samej rzeczy sprowadził nas sprzyjający przypadek! Wszak właśnie jadę do K* w sprawie sprzedaży pewnej parceli lasu. Więc tedy, proszę wpaść domnie. Zwykle staję w Grand Hotelu. Kto wie, może coś sklecimy.
— O! Jestem już prawie pewnym, najdroższy panie Józefie — zawołał uradowany Horyzont i z lekka, ostrożnie poklepał kolano Węgrzynowskiego. — Niech pan będzie spokojny: jeżeli Horyzont czegoś się podejmie, będzie mi pan dziękował, jak rodzonemu ojcu, ani mniej, ani więcej.
Po upływie pół godziny Symeon i gołowąsy podporucznik stali na platformie wagonu i palili papierosy.
— Czy pan często, panie poruczniku bywa w K*? — zapytał Horyzont.
— Proszę sobie wyobrazić, jadę dopiero po raz pierwszy. Nasz pułk stoi w Czarnobozie: ja zaś pochodzę z Moskwy.
— Aj, aj, aj! Jakże to pan zawędrował tak daleko — Tak wypadło. Nie było innego wakansu, gdym ukończył szkołę.
— Przecież Czarnobob — to dziura! Najpaskudniejsza mieścina na całym Podolu.
— Prawda, ale tak wypadło.
— Zatem, obecnie młody pan oficer jedzie do K*, ażeby nieco się zabawić?
— Tak, zamierzam pozostać tam przez parę dni. Właściwie jadę do Moskwy. Otrzymałem dwumiesięczny urlop, ale byłoby rzeczą ciekawą po drodze obejrzeć miasto. Powiadają, bardzo ładne.
— Ach! Pan mi będzie mówił? Nadzwyczajne miasto! No, całkiem europejskie miasto. Gdyby pan wiedział jakie ulice, elektryczność, tramwaje, teatry! A gdyby pan wiedział jakie tingle! Palce będzie pan oblizywać. Obowiązkowo, koniecznie radzę panu pójść do Chateau de Fleurs, do Tivoli pojechać na wyspę. Jest to coś osobliwego. Jakie kobiety, ja-ak-kie kobiety!
Porucznik zaczerwienił się, spuścił oczy i zapytał cokolwiek niepewnym głosem:
— A, zdarzało się słyszeć, czy rzeczywiście są tak piękne?
— Oj, niech mnie Bóg skażę! Proszę mnie wierzyć, tam wcale niema ładnych kobiet.
— To jest, jak to?
— A tak, tam są tylko piękne kobiety. Pan to rozumie, jakie szczęśliwe połączenie krwi: polska, małoruska i żydowska. Zazdroszczę panu, że jesteś wolny i samotny. W swoim czasie pokazałbym panu jaki jestem. A co najważniejsza, są to kobiety o niezwykłym temperamencie. No, wprost jak ogień. I wie pan co jeszcze? — dodał niespodziewanie wiele znaczącym szeptem.
— Co? spytał z lękiem podporucznik.
— Rzecz godna uwagi, że nigdzie, ani w Paryżu, ani w Londynie — proszę wierzyć — opowiadali mi to ludzie, którzy oglądali cały świat — nigdy i nigdzie nie znajdzie pan takich wyrafinowanych sposobów miłości jak w tem mieście. Jest to coś osobliwego, jak mówią nasze żydki. Takie obmyślają kawały, jakich żadna, fantazja nie może sobie wyobrazić. Zwarjować można!
— Nie może być? — cicho, z zapartym oddechem odezwał się podporucznik.
— Niech mnie Bóg skażę! A zresztą, młodzieńcze, pozwoli pan, rozumie pan sam. Byłem kawalerem i oczywiście, pan rozumie, każdy człowiek grzeszy... Obecnie, naturalnie, co innego. Stałem się inwalidą. Z dawniejszych czasów pozostała mi wspaniała kolekcja. Proszę poczekać, zaraz pokażę. Proszę tylko oglądać ostrożnie.
Horyzont bojaźliwie obejrzał się na prawo i na lewo, wyjął z kieszeni wąziutkie długie safjanowe pudekło w rodzaju tych, jakie służą do przechowywania kart do gry i podał je podporucznikowi.
— Oto, proszę zobaczyć. Tylko proszę ostrożnie.
Podporucznik zaczął przerzucać jedną po drugiej zwykłe i barwne fotografje, które we wszystkich możliwych formach ilustrowały w najbezwstydniejszych obrazach i w najnieprawdopodobniejszych sytuacjach, tę zewnętrzną stronę miłości, która czasami czyni człowieka bezmiernie niższym i podlejszym od pawiana. Horyzont zaglądał mu przez ramię, trącał łokciem i szeptał:
— Proszę powiedzieć, czyż to nie szyk? Jest to prawdziwy szyk paryski i wiedeński!
Podporucznik obejrzał całą kolekcję od początku cło końca. Gdy pudełko oddawał z powrotem, drżała mu ręka, skronie i czoło były wilgotne, oczy zamgliły się, na policzkach wystąpił marmurowo-pstry rumieniec.
— A wie pan co? — raptownie, wesoło zapytał Horyzont. Mnie to obojętne, jestem człowiekiem pod kuratelą. Ja, jak mówiono w starożytności, spaliłem swe okręty... spaliłem wszystko, co uwielbiałem. Oddawna szukałem sposobności, aby odsprzedać komuś te fotografje. O cenę nie bardzo mi chodzi. Wezmę tylko połowę tego, co sam zapłaciłem; czy chce pan być, panie oficerze?
— Cóż... Ja, to jest... Cóż szkodzi? Proszę...
— I doskonale! Wobec tak miłej znajomości wezmę po pięćdziesiąt kopiejek za sztukę? Co drogo? No, niech tam. Bóg z panem. Widzę pan człowiek podróżny, nie chcę pana krzywdzić, niech będzie po trzydzieści. — Co? Jeszcze nie tanio? No proszę dać rękę! Dwadzieścia pięć kopiejek egzemplarz. Oj! Jaki pan twardy do interesu! Po dwadzieścia! Potem będzie mi pan sam dziękować. A potem wie pan co? Gdy przyjeżdżam do K* stale zatrzymuję się w hotelu „Ermitage“. Może mnie pan w sposób bardzo prosty zastać tam raniutko lub około godziny ósmej wieczorem. Mam masę znajomych prześlicznych mężatek. Więc reprezentuję pana i rozumie pan, nie za pieniądze. O, nie! Poprostu przyjemnie im i wesoło spędzić czas w towarzystwie młodego, zdrowego, przystojnego mężczyzny, w rodzaju pana. Pieniędzy nie potrzeba absolutnie żadnych. A, co tam! One chętnie zapłacą za wino za butelkę szampana. Więc niech pan pamięta „Ermitage“, Horyzont. Jeżeli zaś nie w tej sprawie, to proszę pamiętać; może się zdarzyć, że będę panu użyteczny. Fotografje zaś, to taki towar, który nigdy się nie zmarnuje. Amatorzy płacą po trzy ruble za egzemplarz. Lecz są to oczywiście, ludzie bogaci, staruszkowie. A wreszcie wie pan — Horyzont nachylił się do samego ucha oficera, przymrużył jedno oko i rzekł figlarnym szeptem: — wie pan wiele pań uwielbia te fotografie. Pan jesteś przecież człowiek młody, przystojny; ile pan będzie miał jeszcze romansów.
Po otrzymaniu i dokładnem przeliczeniu pieniędzy, Horyzont był jeszcze tak bezczelnym, że uścisnął dłoń podporucznika, który nie miał odwagi spojrzeć na niego. Następnie pozostawił oficera na platformie i jakgdyby nic nie zaszło, powrócił na korytarz wagonu.
Był to człowiek niesłychanie towarzyski. Po drodze do swego cupé zatrzymał się przy maleńkiej ślicznej trzyletniej dziewczynce, którą oddawna już zaczepiał z daleka i robił do niej najrozmaitsze śmieszne miny. Kucnął przed nią, wykrzywił twarz i pieszczotliwym głosem pytał:
— A cio, dokąd to panienka jedzie? Oj, oj, oj! Taka duża. Jedzie sama, bez mamusi? Siama sobie kupiła bilet i jedzie? Aj! jaka niedobra dziewczynka. Gdzie jest mamusia dziewczynki?
W tej chwili z coupé ukazała się słusznego wzrostu, piękna pewna siebie kobieta i powiedziała spokojnie:
— Proszę odejść od dziecka. Co to za natręctwo zaczepiać cudze dzieci!
Horyzont powstał i zaczął się tłumaczyć:
— Madame! Nie mogłem się powstrzymać... Takie cudne, takie rozkoszne i szykowne dziecko! Prawdziwy kupido! Proszę zrozumieć, madame, sam jestem ojcem, sam mam dzieci... Nie mogłem stłumić w sonie zachwytu!
Ale pani odwróciła się od niego plecami, zabrała dziewczynkę i poszła z nią do coupé, pozostawiając kłaniającego się Horyzonta, który bełkotał komplementy i wciąż przepraszał.




Kilka razy w ciągu doby Horyzont wpadał do trzeciej klasy, do dwóch wagonów, przedzielonych całym niemal pociągiem. W jednym wagonie siedziały trzy ładne kobiety, w towarzystwie czarnobrodego, milczącego, ponurego mężczyzny. Z nim Horyzont porozumiewał się dziwacznemi frazesami w jakimś specjalnym żargonie. Kobiety patrzyły na niego z niepokojem, jakby chciały, lecz nie decydowały się o coś zapytać. Tylko raz, około południa, jedna z nich pozwoliła sobie odezwać się nieśmiało:
— Więc to prawda? To co pan mówił o posadzie? Rozumie pan, jak jestem zaniepokojona!
— Ach co znowu, panno Małgorzato! Skoro powiedziałem, jest to tak pewne, jak w banku państwa. Posłuchajcie Lejzorze — zwrócił się do brodacza — zaraz będzie stacja. Proszę kupić różnych kanapek, jakich tylko zechcą. Pociąg stoi dwadzieścia pięć minut.
— Chciałabym buljonu, nieśmiało wykrztusiła maleńka blondynka o włosach koloru dojrzałego żyta i chabrowych oczach.
— Droga Belu, wszystko, czego pani zapragnie! Na stacji pójdę i powiem, by przyniesiono wam buljonu z mięsem i nawet z pierożkami. Nie fatygujcie się Lejzorze, wszystko to sam załatwię.
W innym wagonie miał Symeon cały pensjonat około piętnastu kobiet, pod przewodnictwem starej, otyłej kobiety z ogromnemi, groźnemi brwiami. Mówiła basem, a tłuste jej podgardle, piersi i brzuch, trzęsły się pod szerokim szlafrokiem w takt kołysania się wagonu, jak galereta. Ani starucha, ani młode kobiety nie budziły najmniejszej wątpliwości, co do swego zawodu.
Kobiety leżały na ławkach, paliły papierosy, grały w karty i piły piwo. Często je prowokowała męzka publiczność wagonu i one ochrypłymi głosami wymyślały nawzajem zupełnie bezceremonjalnie.
Horyzont zmieniał się tu do niepoznania: wspaniale — lekceważący i z wysoka — żartobliwy. Zato w każdem słowie, z jakim zwracały się do niego jego klijentki, czuć było służebną uniżoność. On zaś, obejrzawszy wszystkie — tę dziwaczną mięszaninę rumunek, żydówek, polek i rosjanek stwierdziwszy, że wszystko w porządku wydawał polecenia odnośnie do przekąsek i odchodził z godnością. W takich chwilach, podobnym był do hurtownika, który wiezie koleją bydło na rzeź i na stacji wpada do wagonu by je obejrzeć i zadać paszy. Potem wracał do swego cupé i znowu rozpoczynał czulenie się z żoną, a żydowskie anegdoty sypały mu się jak z rękawa.
Gdy pociąg zatrzymał się dłużej, wychodził do bufetu poto tylko, by to zaopatrzyć w jedzenie swe klijentki. Sam zaś mówił do sąsiadów: — Wiecie panowie, dla mnie jest rzeczą obojętną co trefne, a co koszerne. Nie uznaję żadnej żadnej różnicy. Ale co pocznę ze swym żołądkiem! Na tych stacjach, licho wie, jakiemi paskudztwami czasem nakarmią. Zapłacisz jakieś trzy — cztery ruble, a potem lekarz za kurację weźmie sto. Więc może ty Sarusiu, — zwracał się do żony, — może ty wyjdziesz na stację zjeść cokolwiek? Może przynieść ci tutaj?
Sarusia uszczęśliwiona jego troskliwością, czerwieniła się, jaśniała wdzięcznymi oczyma i dziękowała.
— Tyś bardzo dobry Szymku, lecz nie chcę, nie jestem głodną.
Wówczas Horyzont dostawał z podróżnego kosza kurę, gotowane mięso i butelkę palestyńskiego wina i nie kwapiąc się, spożywał z apetytem, częstując żonę, która jadła bardzo ceremonjalnie, rozstawiając palce swych pięknych, białych rąk; następnie skrupulatnie zawijał resztki w papier i powoli, systematycznie kładł je do koszyka.
W oddali, przed lokomotywą, już zaczynały błyszczeć złotemi ogniami szczyty wieżyc. Około coupé przeszedł konduktor i dał Horyzontowi jakiś nieuchwytny znak. Niezwłocznie więc pospieszył wślad za konduktorem na platformę wagonu.
— Zaraz kontrola się zjawi, — powiedział konduktor, więc proszę z łaski swej postać tu z małżonką na platformie trzeciej klasy.
— Nu, nu, nu, — zgodził się Horyzont.
— A teraz proszę o pieniądze, wedle umowy.
— Ileż ci dać?
— Tak jak się umówiliśmy: połowę dopłaty, dwa ruble ośmdziesiąt kopiejek.
— Coo? — Oburzył się Horyzont, dwa ruble ośmdziesiąt kopiejek? Czy myślisz żeś trafił na warjata? Masz rubla i za to dziękuj Bogu!
— Wybaczy pan! Do czego to podobne, przecież była między nami umowa...
— Umowa, umowa... Masz jeszcze pół rubla i więcej ani grosza. Co za bezczelność! Ja jeszcze powiem kontrolerowi, że na gapę wozisz. Ty sobie bratku nie myśl! Nie na takiego trafiłeś.
Oczy konduktora rozszerzyły się i nabiegły krwią.
— Ach ty żydzie — zawył. Schwycić cię łajdaku i pod pociąg!
Ale Horyzont, jak kogut napadł na niego.
— Co? Pod pociąg? A wiesz ty, co za takie słowa bywa? Groźba gwałtu? Oto zaraz pójdę i zawołam ratunku — i obrócę rączkę sygnałową; i z taką stanowczą postawą chwycił za klamkę drzwi, że konduktor machnął tylko ręką i splunął.
— Udław że się moimi pieniądzmi, żydzie parszywy!
Horyzont wywiódł z coupé swą żonę.
— Sarusiu! Pójdźmy popatrzeć z platformy, lepiej widać. No jak pięknie, wprost jak na obrazie!
Sara poszła posłusznie za nim, podnosząc niezgrabnie ręką nową, widocznie poraz pierwszy włożoną suknię, zginając się, jakby w obawie dotknięcią nią drzwi lub ściany.
W oddali, w różowej odświętnej mgle wieczornych zórz jaśniały złote kopuły i krzyże. Wysoko na górze białe wysmukłe cerkwie, jakby płynęły w tym kolorowym czarodziejskim tumanie. Kędzierzawe lasy i krzaki zbiegały cię na dole i gromadziły na samym wąwozem. Prostopadła biała ściana wąwozu, kąpała swe podnóże w szafirowej rzece. Bajecznie piękne, starożytne miasto, zdawało się, szło samo na spotkanie pociągu.
Gdy się pociąg zatrzymał, Horyzont rozkazał tragarzowi zanieść rzeczy do poczekalni pierwszej klasy i polecił żonie iść w ślad za nim. Sam zaś zatrzymał się u głównych drzwi, ażeby być świadkiem przejścia obu partji. Staruszce dozorującej prawie dwa tuziny kobiet, mimochodem powiedział krótko:
— Więc proszę pamiętać, madame Bergman! Hotel Ameryka Iwaniukowska dwadzieścia dwa!
Czarnobrodemu zaś rzekł:
— Nie zapominajcie Lejzarze poczęstować dziewcząt obiadem i zaprowadźcie je gdzieś do kina. O godzinie jedenastej wieczorem oczekujcie mnie. Przyjadę pomówić. Jeżeli będzie mnie kto wzywał terminowo, znacie mój adres: „Ermitage“. Zatelefonujcie. Jeżeli tam by mnie nie było, wpadnijcie do kawiarni Reimana, lub wprost do żydowskiej jadłodajni. Będę tam jadł rybę-fisz. No, szczęśliwej drogi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Ambroży Goldring.