<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Jama | |
Wydawca | Lwowski Instytut Wydawniczy | |
Data wyd. | 1928 | |
Druk | Drukarnia „Sztuka” | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Tłumacz | Aleksander Powojczyk | |
Tytuł orygin. | Яма | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
ALEKSANDER KUPRIN
JAMA
powieść w dwóch tomach.
Lwów 1928.
Lwowski Instytut Wydawniczy Przekład autoryzowany A. Powojczyka
Wszelkie prawa zastrzeżone. Odbito w Drukarni „Sztuka“ we Lwowie
pl. Strzelecki 2. — Telefon 42-68.
|
Bardzo dawno już, przed zaprowadzeniem kolei żelaznych, na najdalszem przedmieściu wielkiego miasta na południu; z pokolenia w pokolenie zamieszkiwali woźnice, zarówno rządowi jak i wolni. Stąd całą tę dzielnicę nazywano Osadą Jamską, lub też Jamską, wreszcie Jamkami a przez skrócenie Jama[1]. Z biegiem czasu jednak, gdy lokomocja parowa wyparła przemysł przewoźniczy, dziarscy woźnice wyzbyli się stopniowo swych zuchwałych narowów i młodzieńczego rozmachu; chwycili się innych zawodów i zwolna rozprószyli się w różne stron. Jama jednak na długie czasy — aż po dzień dzisiejszy — zachowała o sobie złą opinję, jako dzielnica awanturnicza, pijacka i niebezpieczna w nocy.
Tak już złożyły się okoliczności, że na ruinach starych domostw, w których dawniej zamaszyste i rumiane żony żołnierzy i ponętne czarnobrewe wdowy po woźnicach handlowały pokątnie wódką i wolną miłością, poczęły stopniowo, za zezwoleniem władzy, powstawać jawnie domy publiczne, domy podlegające urzędowemu nadzorowi i dla których opracowano specjalnie szereg surowych przepisów. Pod koniec ubiegłego stulecia obie ulice na Jamie — Wielka Jamska i Mała Jamska — były zajęte wyłącznie przez domy publiczne. Prywatnych domów pozostało tu niewiele — pięć lub co najwyżej sześć; w domach tych zresztą znajdują się szynkownie, piwiarnie i sklepiki, zaspakajające potrzeby miejscowej prostytucji.
W trzydziestu z górą zakładach, jakie się tu znajdują, panuje niemal identyczny tryb życia i zwyczajów; różnicę stanowi przeważnie opłata, pobierana za krótkotrwałą miłość, co oczywiście wytwarza różnicę pewnych zewnętrznych szczegółów, polegają na doborze mniej lub więcej pięknych toalet, mniej lub więcej wytwornych lokali, urządzonych z większym lub mniejszym przepychem.
Największym szykiem odznacza się zakład Treppla, znajdujący się tuż przy wjeździe na Wielką Jarnską, w pierwszym domu po lewej stronie chodnika. Jest to stara firma. Obecny jej właściciel nazywa się zupełnie inaczej i jest nietylko radnym miasta, lecz nawet i członkiem zarządu. Dom, w którym mieści się zakład, jest dwupiętrowy, pomalowany na kolor zielony i biały; styl budowy pseudo-rosyjski, z rzeźbioną ornamentacją na froncie, z kogutkami, z zaostrzonemi szczytami; schody wyścielane dywanami z białym chodnikiem pośrodku; w przedpokoju stoi wypchany niedźwiedź, trzymając w wyciągniętych łapach wielką tacę drewnianą do biletów wizytowych; posadzka w sali tanecznej froterowana, okna osłaniają ciężkie różowe firanki z jedwabiu i tiulowe zasłony, wzdłuż ścian stoją szeregiem białe złocone krzesła i lustra w pozłacanych ramach. Dwa eleganckie gabinety, wyścielane dywanami, w nich — kanapy i miękkie atłasowe taborety. W sypialniach płoną różowe i niebieskie ample, na łóżkach jedwabne kołdry i czyste poduszki Lokatorki tego domu ubierają się w balowe dekoltowane suknie lub też przebierają się w kostjumy maskaradowe, udając huzarów, paziów, rybaczki, gimnazjalistki; większość z nich rekrutuje się z pośród niemek estońskich; są to piękne, dobrze zbudowane kobiety, posiadające białe, jędrne ciało. Wizyta kosztuje u Treppla trzy ruble, za całą noc zaś płaci się dziesięć rubli.
Trzy zakłady dwurublowe — Zofji Bazylówny, Staro-Kijowski i Anny Markówny — są uboższe i urządzone cokolwiek gorzej. Reszta domów publicznych na Wielkiej Jamskiej — to zakłady rublowe, w których urządzenie wewnętrzne jest jeszcze gorsze. Co się tyczy domów publicznych na Małej Jamskiej, to uczęszczają do nich żołnierze, drobni złodziejaszkowie, rzemieślnicy i wogóle ludzie ubodzy; taksa wynosi tu pięćdziesiąt kopiejek i nawet mniej, więc też zakłady te brudnym swem wyglądem budzą obrzydzenie. Podłogi w salach — krzywe, obłupane, pełne sterczących drzazg, okna — osłaniają czerwone płachty; sypialnie, przypominające stajnie, pooddzielane są od siebie cienkiemi, nie dosięgającemi sufitu przegródkami; na łóżkach sterczą wygniecione sienniki, które pokrywają zmięte, pełne plam, brudne prześcieradła i dziurawe kołdry z wojłoku; powietrze ciężkie i smrodliwe, przepojone wyziewami alkoholicznemi i wonią ludzkich wydzielin, kobiety, ubrane w jaskrawe, kretonowe gałgany, lub też w kostjumy marynarskie, o zachrypniętych głosach z nawpół zapadniętemi nosami, o twarzach noszących ślady wczorajszych sińców i podrapań; różują się w sposób naiwny, poślinionym czerwonym papierkiem od pudełka po papierosach.
Przez cały rok, co wieczór z wyjątkiem trzech ostatnich dni Wielkiego Tygodnia i w wigilję Zwiastowania — w którym to dniu nawet ptak nie ścieli sobie gniazda — zaledwie zmierzch otuli ziemię, przed każdym z tych domów zapałają przy wejściu czerwoną latarnię. Ulica przybiera wygląd świąteczny; we wszystkich oknach płoną światła, po przez szyby przenika wesoła muzyka skrzypiec i fortepianów, co chwila rozlega się turkot przyjeżdżających i odjeżdżających dorożek.
We wszystkich domach stoją rozwarte naoścież drzwi wejściowe po przez które widać z ulicy kręte schody, prowadzące na górę w głąb wąskiego korytarza, białe błyski światła, jakie rzuca wielki polerowany reflektor od lampy, zielone ściany przedsionka, poobwieszane pejzażami i szwajcara. Przez schody, całą noc aż do białego ranka, przesuwają się setki i tysiące mężczyzn. A przychodzą tu wszyscy: i poszukujący sztucznych podnieceń zrujnowani fizycznie, zaślinieni starcy — kadeci i gimnazjaliści, niemal dzieci jeszcze; przychodzą tu i brodaci ojcowie rodzin i otoczone poważaniem filary społeczne w złotych binoklach, i młodzi żonkosie, i rozkochani narzeczeni, i cieszący się rozgłośną sławą poważni profesorowie, i złodzieje, i zabójcy, i liberalni adwokaci, i srodzy moraliści — pedagogowie, i wybitni pisarze — autorowie artykułów o równouprawnieniu kobiet, i łapacze i szpicle, i zbiegli katorżnicy, i oficerowie, i studenci, i socjaldemokraci, i anarchiści, i najemni patrjoci; przychodzą tu ludzie wstydliwi i brutalni, chorzy i zdrowi, poznający po raz pierwszy kobietę i starzy rozpustnicy, zniszczeni wszelkiego rodzaju wybrykami; przychodzą tu zarówno ja snoocy piękni mężczyźni jak i sponiewierania przez naturę potwory, głuchoniemi, ślepi, pozbawieni nosów — ludzie mający pomarszczoną i obwisłą skórę, budzący obrzydzenie swym cuchnącym oddechem, parszywi, trzęsący się na nogach — brzuchate, hermoroidalne małpy o ciałach robaczywych.
Wszyscy oni przychodzą tu bezceremonialnie jak do restauracji lub na dworzec kolejowy, rozsiadają się wygodnie, palą, pija, udają wesołych, tańczą, wykonywując przytem wstrętne ruchy, mający imitować akt miłości płciowej. Czasami po długim i uważnym namyśle, niekiedy zaś znowu z brutalnym pośpiechem wybierają sobie jedną z kobiet, wiedząc o tem dobrze, że nie spotkają się z odmową. Niecierpliwie płacą z góry pieniądze, poczem na publicznem łóżku, na którem przed chwilą rozwalał się ich poprzednik, spełniają bezcelowo jedną z największych tajemnic świata — tajemnicę zapładniania nowego życia. Kobiety, niby jakieś maszyny, z bierną obojętnością spełniają ich żądania, powtarzając jedne i te same słowa, którym towarzyszy zawsze jednaka, zdawna wyuczona gestykulacja zawodowa a później w tą samą noc jeszcze z temiż samemi słowami, uśmiechem i gestem przyjmują u siebie trzeciego, czwartego i dziesiątego mężczyznę, częstokroć oczekującego na swą kolej w ogólnej sali.
W ten sposób upływa cała noc. O świcie Jama ucicha, jasny poranek zastaje ją wyludnioną, pogrążona we śnie; drzwi wejściowe zamknięte są szczelnie, a okna osłonięte starannie, i dopiero nad wieczorem budzą się ze snu kobiety i poczynają przygotowywać się do mającej nastąpić nocy.
I tak dzieje się bez końca; dzień za dniem, miesiące całe i lata kobiety te żyją nocą w swych publicznych haremach w sposób dziwaczny i nieprawidłowy; żyją — wyrzucone poza nawias przez społeczeństwo, wyklęte przez rodzinę, prawdziwe ofiary społecznego ustroju, kloaki odprowadzające nadmiar lubieżności wielkomiejskiej, strażniczki honoru rodzinnego — czterysta głupich, rozleniwionych i histerycznych kobiet bezpłodnych.
Godzina druga popołudniu. W drugorzędnym, dwurublowym zakładzie Anny Markówny, wszystko pogrążone we śnie. Wielka sala kwadratowa, z kryształowym żyrandolem zawieszonym na środku, zdobna lustrami w pozłacanych ramach, z całym szeregiem krzeseł pluszowych, ustawionych pod ścianami, na których wiszą olejodruki, wyobrażające „Ucztę szlachecką“ i „Kąpiel“ — śpi również; w ciszy i półmroku, jakie tu panują — sala ta ma w sobie wyraz jakiegoś niezwykłego zamyślenia, surowości i dziwnego smutku. Jeszcze wczoraj — jak każdego zresztą wieczoru — płonęły tu światła, rozbrzmiewała dziarska muzyka, kołysały się w powietrzu kłęby niebieskiego dymu, wirowały taneczne pary mężczyzn i kobiet, wyrzucając nogi wysoko ku górze.
Z zewnątrz cała ulica płonęła ogniami czerwonych latarek, zawieszonych przed domami. — światłem bijącem z poza okien sali i aż do rana rozbrzmiewała gwarem ludzi i pojazdów.
W tej chwili, ulica, skąpana w promieniach słońca letniego, ma jakiś radosny i uroczysty wygląd i jest pustą. W sali jednak, wskutek zapuszczenia zasłon, panuje mrok, chłód i ta szczególna pustka, jaka gości w ciągu dnia w pustych teatrach, ujeżdżalniach i lokalach sądowych.
Martwem światłem błyszczy w ciemnościach czarny, pogięty bok fortepianu, niewyraźnie odznaczają się żółte stare, zjedzone zębem czasu, porozbijane i wyszczerbione klawisze.
Nieruchome, jakby zastygłe powietrze, przepajają jeszcze pozostałe z nocy zapachy; unoszą się tu wonie perfum, tytoniu i mdłej wilgoci, właściwej wielkim, niezamieszkałym pokojom, potu z niezdrowych i nieczysto utrzymanych ciał kobiecych, pudru buro-tymolowego mydła, wreszcie wosku, którym wczoraj pociągnięto podłogę. Z zapachami temi łączy się zapach więdnącego tataraku, wywierając kontrastem tym jakiś dziwny urok.
Dziś Zielone Świątki. Tradycyjnym zwyczajem, służące wczesnym rankiem zakupiły na targu cały wóz tataraku i porozrzucały go po całym domu: na korytarzach, w gabinecie, w sak. Następnie porozpalały lampki przed wszystkiemi obrazami świętemi, jakie znajdują się w całym domu. Utartym zdawna zwyczajem dziewczyny nie czynią tego nigdy, uważając, że ich zbrukane w ciągu nocy ręce są tego niegodne.
Ze swej strony stróż ustawił przed domem dwa zrąbane drzewka brzozowe. Toż samo dzieje się i we wszystkich innych domach, przed któremi również poustawiano białe, cienkie drzewka, okryte ubogą, zamierającą zielenią.
W całym domu jest tak cicho, pusto i sennie, iż słychać dochodzące z kuchni odgłosy przy siekaniu kotletów, które przygotowują się do obiadu. Jedna z dziewczyn, Lubka, zarzuciwszy na siebie tylko halkę, boso i z obnażonemi rękami wyszła z mieszkania na ulicę; jest ona nieładna i piegowata, lecz wzamian za to posiada ciało świeże i jędrne. W ciągu uprzedniego wieczoru odwiedziło ją tylko sześciu chwilowych gości, nikt z nich jednak nie pozostał z nią na noc, dzięki czemu wyspała się błogo i radośnie — sama jedna, zupełnie sama jedna na przestronnem łożu. Zadowolona wstała wcześnie, bo o dziesiątej godzinie i poszedłszy do kuchni pomogła tam kucharce wymyć podłogę i stoły.
Obecnie zajęta jest karmieniem psa łańcuchowego, Amora, któremu rzuca żyłki i skrawki mięsa. Wielki, rudy o długiej lśniącej sierści i z czarnym pyskiem, to wskakuje na dziewczynę przedniemi łapami, przez co naciąga łańcuch i charczę, zaciskając go wokół szyi, to, machając ogonem, pochyla łeb ku ziemi, przymila się, skomli to znów chwilami kicha w podnieceniu.
Dziewczyna tymczasem, drażniąc go mięsem, woła, udając gniew:
— Ah, ty durniu! Ja ci tu dam! Ani mi się waż!
W duszy jednak cieszy ją i wzruszenie i pieszczota Amora i to, że posiada nad nim władzę; cieszy się również z tego, że udało się jej wyspać i spędzić noc bez mężczyzny; cieszą ją Zielone Świątki — budzące tęsknotę wspomnienia dzieciństwa i piękny jasny dzień słoneczny, który tak rzadko udaje się jej oglądać.
Wszyscy goście zdołali się już rozjechać; nastaje zwykła spokojna i powszednia godzina.
W pokoju właścicielki znajduje się pięć osób, pijących kawę. Sama właścicielka — na której nazwisko zapisany jest ten dom, liczy lat około sześćdziesięciu. Jest to kobieta bardzo małego wzrostu, okrągła jak duża kula. Chcąc dokładnie uzmysłowić jej portret, należy wyobrazić sobie trzy miękkie kule — dużą, średniej wielkości i małą; kule te wtłoczone są na siebie bezpośrednio bez przegródek: to — spódnica, kadłub i głowa. Oczy jej budzą zdziwienie: są to oczy blado-niebieskie, o wyrazie dziewczęcym, a nawet i dziecięcym, za to usta ma starcze ze zwisającą bezwładnie, zaślinioną i czerwoną dolną wargą. Mąż jej Izaak, również jak małżonka niski — jest siwym, cichym i milczącym starcem, siedzącym pod pantoflem u swej żony; kiedyś, w tych czasach jeszcze gdy małżonka jego sprawowała w tym samym domu obowiązki gospodyni, on również w tym samym domu piastował urząd szwajcara. Pragnąc być choć w czemkolwiek użytecznym, nauczył się sam gry na skrzypcach i obecnie grywa wieczorami do tańca i marsze pogrzebowe, o ile zażądają tego rozhulani subjekci, pragnący płakać po pijanemu.
Dwie inne osoby to gospodynie: starsza i młodsza. Starsza, Emma, jest wysoką, dobrze zbudowaną, czterdziestosześcioletnią szatynką, z tłustym podgardlem, składającem się z trzech podbródków. Oczy podkrążone czarnemi hemoroidalnemi obwódkami. Twarz koloru ziemistego, rozszerza się coraz bardziej od góry ku dołowi; oczy małe i czarne; nos garbaty, a wargi surowo zaciśnięte; wyraz twarzy spokojny, pełen poczucia władzy. Wszyscy w całym domu wiedzą, że za rok lub dwa Anna Markówna, odchodząc w stan spoczynku, sprzeda jej cały zakład ze wszystkiemi jego prawami i z całem urządzeniem, przyczem część pieniędzy otrzyma w gotówce, część zaś ratami, na weksle. Z tego powodu dziewczyny boją się jej i szanują na równi z właścicielką. Nieposłusznym wychowanicom wymierza karę własnoręcznie, a bije z okrucieństwem, na zimno i z wyrachowaniem nie zmieniając ani na chwilę spokojnego wyrazu twarzy. Ma ona zawsze jakąś ulubienicę, którą zamęcza swą wymagającą miłością i fantastyczną zazdrością. Miłość ta jest nieraz cięższą do zniesienia niż chłosta.
Drugą gospodynię zwą Zosią. Wypłynęła ona niedawno na powierzchnię z pośród dziewczyn, przebywających w zakładzie. Dziewczyny zwą ją tymczasem poufale i z pochlebstwem „gosposią“. Jest ona szczupła, ruchliwa, cokolwiek zezowata, o twarzy zaróżowionej i kręconych w loczki włosach. Uwielbia aktorów — szczególnie zaś tłustych komików. Wobec Emmy zachowuje się uniżenie.
Piąta osoba wreszcie — to miejscowy rewirowy, Kierbesz. Jest to atletycznie zbudowany mężczyzna z przeświecającą na głowie łysiną, z gęstą, rudą brodą; oczy ma jasno niebieskie, głos cienki, cokolwiek zachrypnięty, o przyjemnem brzmieniu. Przedtem jeszcze służył w policji śledczej i dzięki strasznej sile fizycznej i okrucieństwu przy badaniach, budził postrach wśród opryszków.
Na sumieniu jego ciąży kilka ciemnych sprawek. Całe miasto wie o tem, że przed dwoma laty ożenił się z bogatą, siedmdziesięcioletnią kobietą, którą w ubiegłym roku zadusił; udało mu się jednak jakoś zatuszować tę sprawę. Zresztą i cztery znajdujące się w pokoju osoby w swem pełnym przygód życiu widziały już niejedną rzecz ciekawą. Ludzie ci jednak, nie odczuwając nigdy wyrzutów sumienia na wspomnienie o swych ofiarach, spoglądali na wszystkie ciemne i krwawe plamy w swej przeszłości, jako na nieuniknione drobne nieprzyjemności zawodu.
Wszyscy piją kawę z tłustą przegotowaną śmietanką, a rewirowy z benedyktynem. Właściwie jednak nie pije, lecz udaje, że przyjmując poczęstunek, czyni to przez grzeczność.
— Więc jakże będzie kochany panie Tomaszu? — zapytuje badawczo gospodyni. — Przecież cała ta sprawa — to gra świeczki nawet nie warta... Wystarcza panu powiedzieć jedno słóweczko...
Kierbesz zwolna wypija pół kieliszka likieru, powoli rozprowadza językiem po podniebieniu mocny płyn, połyka go, następnie zwolna wypija trochę kawy, aż wreszcie wskazującym palcem u lewej ręki poczyna gładzić swe wąsy to w prawo, to znów w lewo.
— Niechże pani tylko pomyśli pani Szojbes — mówi, patrząc w stół, mrużąc oczy i rozwodząc rękami — niechże pani tylko pomyśli na jak wielkie ryzyko narażam się w tym wypadku. Dziewczyna została w sposób podstępny wciągnięta do tego... jak by to powiedzieć, no, jednem słowem do domu publicznego, wyrażając się górnolotnym stylem. Obecnie rodzice poszukują jej przez policję. Pięknie. Dziewczyna wędruje z jednego miejsca na drugie, z piątego na dziesiąte... Wreszcie natrafiono na ślad jej pobytu u pani i co najgłówniejsze, niech pani tylko pomyśli, w moim rewirze! Cóż ja tu mogę poradzić?
— Ależ panie Kierbesz, przecież ona jest pełnoletnią — mówi gospodyni.
— Tak, to prawda, ta pani jest pełnoletnia — potwierdza pan Izaak. — Wstępując tutaj dała podpis, że czyni to z wolnej woli...
W tem miejscu Emma dodaje grubym basem z chłodną pewnością siebie:
— Jak Boga kocham, ona tu ma się tak dobrze, jakby córka rodzona.
— Ale przecież tu nie o to idzie — odpowiada, marszcząc się, rewirowy. — Niech pani zrozumie moje położenie... Przecież to obowiązek służbowy... Ach Boże mój, człowiek i bez tego dość ma nieprzyjemności!
Gospodyni wstaje i, kłapiąc pantoflami, zmierza ku drzwiom, mrugając na rewirowego okiem:
— Panie Kierbesz, chciałbym, żeby pan obejrzał nasze przybudówki. Chcemy rozszerzyć trochę nasz lokal.
— Aha! Z przyjemnością...
Po upływie dziesięciu minut oboje wracają, nie patrząc na siebie. Rewirowy trzymając rękę w kieszeni, szeleści nową storublówką. Towarzystwo nie mówi już więcej o wciągniętej do domu publicznego dziewczynie. Rewirowy, dopijając prędko likieru, uskarża się na upadek moralności.
— Ot, naprzykład, mój syn Paweł, uczeń gimnazjalny. Przychodzi ten nikczemnik do domu i oświadcza mi: „Proszę ojca, koledzy wymyślają mi, że ojciec służy w policji, ma rewir na Jamskiej i bierze łapówki w domach publicznych“. Czyż to nie bezczelność, niechże pani sama powie, pani Szojbes.
— Aj — aj — aj!... Jakie tam łapówki?... Ot i ja także mam...
— Mówię tedy do syna: — przerywa rewirowy — „Idź, łajdaku jeden, i poskarż się dyrektorowi, żeby mi się to więcej nie powtarzało; powiedz mu, że w przeciwnym razie twój tatuś napisze raport do naczelnika kraju“. I cóż państwo myślicie? Przychodzi do mnie znowu i powiada: „Ja ci już, ojcze, nie jestem synem — szukaj sobie innego syna“. Także argument! To też wsypałem na pierwszy raz! Ho! — ho... Teraz nie chce ze mną rozmawiać zupełnie. Ale ja mu jeszcze pokażę!
— Ach, niech pan nawet nie opowiada — wzdycha Anna Markowna, zwieszając dolną wargę i spoglądając zamglonym wzrokiem swych wybladłych oczu. — Myśmy naszą Bertunię, która chodzi do gimnazjum Flejszera, umyślnie oddali na stancję do miasta, pod opiekę uczciwej rodziny. Rozumie pan, tutaj jakoś nie wypada. I oto nagle dziewczyna przynosi z gimnazjum takie zdania i wyrazy, że słysząc to, wprost zaczerwieniłam się ze wstydu.
— Jak Boga kocham, Anusia strasznie się zaczerwieniła — powtarza Izaak.
— Rozumie się! — doda je z żarem rewirowy. — O tak! tak!... W zupełności państwa rozumiem. Ach Boże mój, dokądże idziemy!... Ach dokąd idziemy? Powiedzcie mi, państwo, co chcą osiągnąć ci rewolucjoniści i różni studenci, czy też... jak ich tam zowią? To też niech mają pretensję sami do siebie. Wszędzie rozpusta, upadek moralności, brak poszanowania dla rodziców. Rozstrzeliwać by ich wszystkich trzeba.
— Au nas zdarzył się onegdaj taki wypadek — wtrąca się pospiesznie do rozmowy Zosia, — Przyszedł do nas pewien gość, taki gruby mężczyzna...
— Przestań — przerywa jej surowo w żargonie domów publicznych Emma, która słuchała przemowy rewirowego, kiwając pobożnie przechyloną na bok głową. — Poszłabyś lepiej zająć się śniadaniem dla panienek.
— I na nikim dziś polegać nie można — mówi gniewnie w dalszym ciągu właścicielka. — Co zgodzić służącą, to łotrzyca i oszustka. Panny zaś myślą tylko o kochankach i własnych przyjemnościach, ale o obowiązkach swoich, to już zupełnie nie pamiętają.
Nastała chwila milczącego zakłopotania. Zastukano do drzwi, poza któremi rozlega się głos kobiecy.
— Proszę przyjąć pieniądze i dać mi marki. Piotruś już poszedł.
Rewirowy powstaje z krzesła i poprawia szablę.
— Ale mnie już czas na służbę. Wszystkiego dobrego, pani Anno. Wszystkiego dobrego panie Iazaku.
— A może jeszcze kieliszeczek na drogę? — zaprasza Izaak.
— Dziękuję. Nie mogę już więcej, takeście mnie państwo uraczyli.
— Dziękuję za towarzystwo, a niech pan o nas nie zapomina.
— Ależ i owszem. Do widzenia.
W progu jednak zatrzymuje się na chwilę i mówi znacząco:
— W każdym razie niech pani posłucha mej rady i póki czas wyzbędzie się tej dziewczyny. Rozumie się, że to rzecz pani, w każdym razie jednak, jako dobry znajomy, uprzedzam...
Z temi słowy opuszcza pokój. Gdy już kroki jego ucichły na schodach, Emma, krzywiąc się, mówi z pogardą.
— Chciałby brać pieniądze i od jednej i od drugiej strony.
Obecni stopniowo opuszczają pokój. W całym domu panuje w dalszym ciągu zmrok.
Do samego obiadu, który podają o godzinie szóstej, czas wlecze się nieskończenie długo i monotonnie. Bo też wogóle przedział, jaki istnieje między dniem a nocą, w życiu tego domu jest okresem pustym i martwym. Ze względu na nastrój, ten przedział czasu ma niejakie podobieństwo do owych bezbarwnych i pustych godzin, jakie w dni uroczystych świąt przeżywają na pensjach i w instytucjach te wychowanice, które pozostały w zakładzie; oto porozjeżdżały się koleżanki, czasu wolnego, którego niema czem zająć, jest aż nadto dużo, w salach panuje przez cały dzień jasna i przyjemna nuda.
Dziewczęta w samych tylko spódnicach i białych kaftanikach, z obnażonemi rękami a częstokroć i boso włóczą się bez celu, przechodząc z pokoju do pokoju; chodzą nieumyte i nieuczesane, od czasu do czasu uderzają leniwie palcem wskazującym w klawisze starego fortepianu: leniwie rozkładają karty do wróżenia, leniwie kłócą się ze sobą i w męczącem rozdrażnieniu oczekują wieczoru.
Lubce, która po śniadaniu zaniosła Amorowi resztki chleba i skrawki wędlin, wkrótce uprzykrzyła się zabawa z psem. Do spółki z drugą dziewczyną Niurą kupiła sobie cukierków berberysowych i ziarnek słonecznikowych: w tej chwili stają obie przy parkanie, odgradzającym dom od ulicy, gryzą ziarnka, z których łupinki pozostają im na podbródkach i piersiach, i obojętnie paplają o wszystkich tych, którzy w tej chwili przechodzą ulicą: o latarniku, nalewającym naftę w latarnie uliczne, o policjancie, niosącym urzędową księgę pod pachą, o gospodyni z sąsiedniego domu publicznego, przebiegającej w tej chwili na drugą stronę ulicy do sklepiku...
Niura jest niskiego wzrostu, a oczy ma niebieskie i wyłupiaste; włosy jasne jak len, na skroniach żyłki niebieskie. Twarz jej ma jakiś wyraz tępy i niewinny, co czyni ją podobną do białego baranka wielkanocnego. Jest ona żywa, ruchliwa, ciekawa, do wszystkiego się wtrąca, ze wszystkimi żyje w zgodzie; najpierwsza wie wszystkie nowiny, kiedy zaś mówi — mówi tak wiele, że się aż zaślinia, a na czerwonych jej ustach tworzą się pęcherzyki, jak u dzieci.
Z piwiarni po przeciwległej stronie ulicy wybiega kędzierzawy, zapijaczony parobek i pędzi do sąsiedniej traktjerni.
— Prochor, panie Prochorze! — woła Niura. — Może ma pan apetyt na ziarnka?
— Chodź pan do nas z wizytą — przerywa jej Luba.
— Na ciepłe nóżki — dodaje ze śmiechem Niura.
W tej chwili otwierają się drzwi frontowe i na progu ich ukazuje się starsza gospodyni, spoglądająca wzrokiem groźnym i surowym.
— Tfe! Cóż to za bezeceństwo? — krzyczy rozkazującym głosem. Ileż to razy trzeba to powtarzać, że nie można wychodzić w dzień na ulicę i do tego jeszcze w samej bieliźnie tylko. Fe!... Nie mogę tego zrozumieć, że nie macie wstydu. Przyzwoite i szanujące się dziewczęta nie powinny prowadzić się w ten sposób. Chwalić Boga, nie jesteście w jakimś żołnierskim zakładzie, lecz w przyzwoitym domu. Tu nie jest Mała Jamska.
Dziewczęta wracają w milczeniu w głąb domu, idą do kuchni i, rozsiadłszy się tu na stołkach, obserwują gniewną zawsze kucharkę, wymachują nogami i w milczeniu gryzą ziarnka.
W pokoiku Małej Mańki, którą prócz tego nazywają Mańką Awanturnicą i Mańką Białą, zebrało się całe towarzystwo. Sama właścicielka pokoiku siedzi na krawędzi łóżka tuż naprzeciw koleżanki Zoi, wysokiej ładnej dziewczyny o zaokrąglonych brwiach, szarych wyrazistych oczach i typowej dobrej białej twarzy, tak charakterystycznej twarzy rosyjskiej prostytutki. Obie grają w sześćdziesiąt sześć. Poza plecami ich leży bokiem na łóżku najbliższa przyjaciółka Małej Mańki. Gienia, paląc papierosa i czytając „Naszyjnik królowej“ Dumasa. W całym domu ona jedynie jest miłośniczką książek, to też czyta dużo i bez wyboru. To zamiłowanie do romansów nie uczyniło ją jednak zbyt sentymentalną i nie wypaczyło jej wyobraźni. Najwięcej podoba się Geni w romansach zawiła, zręcznie obmyślona i rozplątana intryga. Zachwycają ją wspaniałe pojedynki, przed któremi książę na znak, że ani na krok nie myśli cofnąć się ze swej pozycji, rozwiązuje wstążki u pantofli, kiedy zaś przebije pierś rywala na wylot, przeprasza go uprzejmie za to, że przedziurawił jego kamizelkę; z upodobaniem czyta o napełnionych złotem woreczkach, które główni bohaterowie rozrzucają hojnie na prawo i na lewo; zachwycają ją też miłosne przygody i dowcipy Henryka IV — jednem słowem imponuje jej owo karmelkowe, strojne w koronki i złoto, bohaterstwo z ubiegłych wieków historji Francji. W codziennem życiu jest ona za to trzeźwa, praktyczna, drwiąca i aż do cynizmu złośliwa. W stosunku do innych dziewcząt odgrywa tu taką rolę, jaką w zakładach naukowych odgrywają uczniowie najsilniejsi, drugoroczni, na pensjach zaś najpiękniejsza w całej klasie uczenica — rolę uwielbianej tyranki. Jest to szczupła i wysoka brunetka o pięknych i błyszczących czarnych oczach, małych dumnie zarysowanych usteczkach; górną jej wargę pokrywa meszek, a policzki ciemny rumieniec.
Nie wyjmując z ust papierosa i mrużąc oczy od dymu, przerzuca brudną ręką kartki. Nogi ma odsłonięte do kolan, stopy wielkie i pospolite; poniżej dużych palców wrzynają się w ciało brzydkie, nieregularne guzy.
Tuż obok siedzi zgięta nad szyciem Tamara: dziewczyna to cicha, skromna i ładna, cokolwiek rudawa; włosy jej posiadają ten właśnie ciemny i błyszczący odcień, jaki zdarza się obserwować podczas zimy na grzbiecie lisów. Właściwe jej imię — Łucja; utartym jednak w domach publicznych zwyczajem, zbyt pospolicie brzmiące imiona zastępywać innemi, nazwano ją Tamarą. Była ona podobno kiedyś mniszką czy też nowicjuszką w klasztorze, do tej pory też twarz jej zachowała pewne nabrzmienie i bladość, oraz lękliwy i skromny, lecz chytry wyraz. Jak się zdaje jednak, prócz historji klasztornej, ma ona jeszcze poza sobą wiele innych przygód: w jej nieśmiałych słowach, w ciemno-złocistych oczach, spoglądających wymijająco z pod długich zapuszczonych rzęs, w ruchach, uśmiechu i intonacji skromnej, lecz rozpustnej świętoszki — czai się coś tajemniczego, milczącego i występnego. Pewnego razu nawet zdarzyło się, iż Tamarze wypadło mówić po francusku i niemiecku, co wśród koleżanek wywołało pobożny lęk. Kobieta ta ma w sobie jakąś wewnętrzną siłę tajemną. Pomimo zewnętrznej łagodności i przystępności wszyscy w zakładzie zachowują się wobec niej uprzejmie i z ostrożnością, a czyni to zarówno właścicielka, jak towarzyszka i obie gospodynie, a nawet i sam szwajcar, ten prawdziwy sułtan i bohater domu publicznego, budzący ogólną trwogę.
— Kryję — mówi Zoja, ujmując asa atutowego i zakrywając nim karty. A teraz wychodzę ze czterdziestu, a potem z asa pik, do którego mi oddasz dziesiątkę. Skończyłam. Pięćdziesiąt siedem, a jedenaście sześćdziesiąt osiem.
A ile ty masz?
— Trzydzieści — odpowiada urażona Mańka wydymając usta. — E, tobie łatwo grać, bo pamiętasz wszystkie wyjścia. Rozdawaj dalej... I cóż dalej Tamarciu — zwraca się do przyjaciółki. Opowiadaj, ja słucham.
Zoja tasuje stare, zasmolone karty i daje Mani do zebrania, następnie rozdaje je, pośliniwszy uprzednio palce.
Tymczasem Tamara, nie odrywając się od roboty, opowiada w dalszym ciągu cichym głosem: sem:
— Wyszywałyśmy jedwabiem i złotem kapy, ornaty, szaty biskupie... wyszywałyśmy na nich trawę, kwiaty, krzyżyki. Zimą przesiadywałyśmy całymi dniami przy oknach, a okienka były małe, zakratowane, tak, że przepuszczały nie wiele światła; wokoło czuć zapach oliwy, kadzidła i cyprysu; niewolno nam było rozmawiać z sobą. Gdy której z nas znudziło się zanadto, zaczynała śpiewać psalm wielkopostny...
A umiałyśmy śpiewać bardzo ładnie: i życie upływało tak błogo, i zapachy były tak piękne, i śnieg poza oknami tak pięknie padał; zupełnie jak w bajce jakiej...
Gienia kładzie sobie na brzuchu książkę, rzuca ponad głową Zoi papierosa, i mówi drwiąco:
— Znamy to wasze ciche życie. Niemowlęta rzucałyście do ustępów. Wciąż djabeł koło waszych świętobliwych miejsc chodzi.
— Czterdzieści. A miałam czterdzieści sześć. Wygrałam — woła uradowana Mańka, bijąc w dłonie. Teraz odsłaniam sobie trzy oczka.
Tamara przysłuchuje się słowom Gieni i odpowiada z ledwie dostrzegalnym uśmiechem, który prawie, że nie daje się zauważyć, żłobiąc jedynie w kącikach ust małe, chytre dwuznaczne wgłębienia, jak to ma miejsce na portrecie Monny Lizy, Leonarda da Vinci.
— Ludzie świeccy dużo zawsze plotą o mniszkach... Cóż, jeżeli nawet i zdarzył się grzech...
— Kto nie grzeszny, ten nie może pokutować — dodaje poważnie Zoja, kładąc palec w usta.
— Siedzimy tedy, wyszywamy, a złoto aż się mieni w oczach, tylko po takiem długiem staniu przy nabożeństwie porannem i krzyż i nogi strasznie bolą. A wieczorem znów trzeba iść na nabożeństwo. Przechodząc koło celi przeoryszy, stukałyśmy, mówiąc:
„Wejrzyj o Boże na modły świętych naszych i zlituj się nad nami“.
A wtedy przeorysza odpowiada z celi swej basem: „Am-men“.
Gienia przypatruje się jej przez dłuższą chwilę badawczo, trzęsie głową i mówi:
— Dziwna z ciebie dziewczyna, Tamaro. Patrzę na ciebie i nie mogę się nadziwić. Rozumiem, że takie głupie dziewczyny, jak Sońka, bawią się w miłość. To też one są głupie. Ale że ty, coś, jak się zda je, tyle już w swem życiu widziała i ze wszystkich pieców chleb jadłaś, też pozwalasz sobie na takie głupstwa? Po co ty tę koszulę haftujesz?
Tamara powoli przypina do kolana tkaninę, wygładza szew palcem i, przechylając z lekka głowę na bok, nie podnosząc ani na chwilę swych zmrużonych oczu, mówi:
— Przecież trzeba coś robić. Inaczej nudno; w karty nie gram i zresztą nie lubię.
Gienia w dalszym ciągu kiwa głową.
— Doprawdy, dziwna z ciebie dziewczyna, wprost dziwna. Przecież dostajesz od gości o wiele więcej pieniędzy niż my; dlaczego zamiast oszczędzać pieniądze tracisz je? I na co? Kupujesz sobie perfumy po siedem rubli butelka. Co komu z tego przyjdzie? Ot i teraz naprzykład wzięłaś za 15 rubli jedwabiu. Czy wyszywasz to dla swego Sieńki?
— Rozumie się, dla niego.
— Także sobie skarb znalazła. Złodziej zdeklarowany. Przyjeżdża do zakładu i rozporządza się jakby jaki dowódca. Że to cię jeszcze nie bije; złodzieje to lubią. A czy on cię bardzo nabiera?
— Nie daję mu nigdy więcej nad to co sama chcę — odpowiada łagodnie Tamara, przegryzając nitkę zębami.
— To też mnie to dziwi najwięcej. Żebym ja miała twój rozum i twoją urodę, jużbym sobie znalazła takiego gościa, któryby mnie wziął na utrzymanie. I klejnoty własne byś miała i powóz własny.
— Co kto lubi, Gieniu. Ty także jesteś ładna i miła dziewczyna masz śmiały i niezależny charakter, a przecież obie ugrzęzłyśmy w tym domu.
Gienia wybucha i rozgoryczona odpowiada:
— A właśnie! Tobie się dobrze powodzi, zawsze masz najlepszych gości i robisz z nimi co ci się podoba, a do mnie chodzą albo sami starcy albo mleczaki. Nie mam szczęścia. Jedni wyuzdani, a drudzy — żółtodzioby. Najbardziej nie cierpię tych chłopaczków. Przyjdzie taki smarkacz, to się boi, śpieszy, drży cały, a jak zrobi swoje, nie wie gdzieby się ze wstydu schować, takie go obrzydzenie bierze. A ja wtedy w pysk bym go lunęła. Zanim wyjmie rubla ściska go w kieszeni a jak go daje, to cały ten jego rubel jest gorący i nieraz spocony. Mleczak!... Matka daje mu na kiełbasę z bułką, a on grosz do grosza zbiera i na dziewczynę oszczędza. Niedawno był u mnie kadecik: kiedy już odchodził dałam mu na kpiny karmelek i powiedziałam: masz malutki karmelek na drogę, żebyś miał co ssać jak będziesz wracał do swego korpusu. Z początku obraził się na mnie, ale potem wziął. Umyślnie poszłam do okna, żeby zobaczyć co zrobi: wyszedł na ulicę obejrzał się naokoło i zaraz włożył w usta karmelek. Prosiak.
— E, ze starymi to jeszcze gorzej — mówi delikatnym głosikiem Mańka, spoglądając chytrym okiem na Zoję — nieprawda Zoju?
Zoja, która właśnie skończyła grę i przed chwilą zaledwie chciała ziewnąć, nie może tego dokonać żadną miarą. Gniewa ją to i bawi równocześnie. Bywa u niej stale jakiś stary dygnitarz, mający zboczenie płciowe. Z erotycznych wybryków jego drwi cały zakład.
— A niechże was djabli wezmą — odpowiada uduszonym po ziewnięciu głosem — ażeby pokurczyło tego starego sprośnika.
— A mimo to — rozprawia dalej Gienia — ci wasi kochankowie są jeszcze gorsi niż twój dyrektor Zojo, niż mój kadet, niż wszyscy nasi goście. Co tu w tem — przyjemnego: przyjdzie to pijane, stawia się, wymyśla, chce się popisać, ale nic mu się nie udaje. Cham z chamów — brudne to, pobite, śmierdzące, na całem ciele ma blizny i tylko jedna rzecz, co jest na nim coś warta, to ta koszula jedwabna, którą mu Tamara wyszyje. Taki psi syn śmie wymyślać obrzydliwie i jeszcze się do bicia bierze. Tfy! Nie, nie, nie — wykrzykuje nagle wesoło — ja tam prawdziwie i niekłamanie, kocham i aż do końca życia będę kochała moją Mamusię, moją małą Mańkę, Mańkę — awanturnicę.
I objąwszy nieoczekiwanie Mańkę, pociągnęła ją ku sobie, przewróciła na łóżko i poczęła długo i mocno całować ją we włosy, w oczy, usta. Z trudem zdołała się wyrwać z jej objęć Mańka i z rozrzuconemi włosami, zaróżowiona z wysiłku, spuszczając ku ziemi swe zwilgotniałe od wstydu i śmiechu oczy, powiedziała:
— Dajże pokój, Gieniu, co ty wyprawiasz. No puść mnie!
Mała Mańka należy do najspokojniejszych i najłagodniejszych dziewczyn w całym zakładzie. Jest ona dobra, ustępliwa i nie umie nigdy odmówić, gdy ją o coś proszą, to też mimowolnie cieszy się u wszystkich ogólną sympatją. Lada drobnostka wywołuje rumieniec na jej twarzy i w takich chwilach jest ona szczególnie pociągającą, jak wogóle bywają ponętne wysubtelnione blondynki, posiadające wydelikaconą płeć. Wystarczy jej jednak wypić trzy lub cztery kieliszki benedyktyna, który zresztą bardzo lubi, i natychmiast zmienia się do niepoznania; poczyna wtedy wyprawiać takie brewerje, że konieczną jest zawsze in terwencja gospodyń, szwajcara, a nawet niekiedy i policji. Nie robi jej żadnej różnicy uderzyć gościa w twarz, lub rzucić mu w oczy szklankę z winem, przewrócić lampę, na wymyślać gospodyni.
Gienia otacza ją jakąś dziwnie czułą opieką i wielkiem uwielbieniem.
— Panienki, proszę na obiad! Na obiad panienki! — woła, przebiegając przez korytarz gospodyni. Po drodze uchyla drzwi od pokoiku Mani i woła spiesznie.
— Panienki, proszę na obiad.
Dziewczyny udają się do kuchni; wszystkie są w halkach, nie myte, w pantoflach włożonych na gołe nogi. Na obiad podano smaczny barszcz z kawałkiem wieprzowiny i z pomidorami, kotlety i wreszcie na deser rurki z kremem śmietankowym. Żadna jednak niema apetytu, co wywołuje oczywiście siedzący tryb życia i brak snu; prócz tego wiele z nich, zupełnie jak uczenice na pensjach w dzień świąteczny, zaraz po przebudzeniu się posłały do sklepu po chałwę, rachat-łakum, cukierki ciągnące i ogórki solone, przez co straciły apetyt. Jedynie tylko Nina, bardzo niska o zadartym nosku dziewczyna je za cztery; przybyła tu ona ze wsi, obałamucona przez jakiegoś komiwojażera, który następnie sprzedał ją do domu publicznego. Do tej pory zachowała swą niezwykłą żarłoczność dziewczyny z ludu.
Gienia, która pogardliwie, jedynie pokruszyła kotlet swój widelcem, mówi do niej, udając obłudne współczucie.
— A możebyś, Tekluniu, zjadła jeszcze i mój kotlecik. Nie krępuj się moja droga i jedz, przecież musisz przyjść do siebie. Bo trzeba wam wiedzieć, że nasza Teklunia ma solitera, a jak człowiek ma w sobie solitera, to zawsze je za dwóch — połowę za siebie, połowę za robaka.
Nina gniewnie mruczy i po chwili odpowiada grubym głosem, najzupełnie niespodzianym ze względu na jej wzrost.
— Ja nie mam żadnych robaków. To pani masz robaki i dlatego jesteś taka chuda.
I z niewzruszonym spokojem bierze się do jedzenia, po obiedzie zaś czuje się ciężką i senną, niby najedzony boa; głośno czka, pije wodę, a gdy nikt nie patrzy, chłopskim zwyczajem czyni nad ustami znak krzyża.
— Tymczasem jednak w korytarzach i pokoikach rozlega się dźwięczny głos Zosi.
— Panienki, proszę się ubierać... Szkoda czasu... Do roboty...
I wnet we wszystkich pokojach rozchodzi się woń przypalanych włosów; pachnących mydeł i tanich perfum. Dziewczęta stroją się na wieczór.
Zwolna zapadł zmierzch, po którym nastąpiła ciepła i ciemna noc; długo jednak, bo aż do północy na niebie widniała różowa zorza. Odźwierny zakładu, Szymon, pozapalał w salonie wszystkie lampy, umieszczone wzdłuż ścian, i żyrandol oraz czerwoną latarnię przed domem.
Szymon jest to krępy, muskularny, milczący i posępny brunet: oczy ma czarne, matowe o bezczelnym wyrazie, twarz dziobatą, brwi po przebytej ospie przeświecają łysiną. W ciągu dnia niema on żadnego zajęcia i sypia, nocą zaś siedzi stale pod reflektorem, ubiera i rozbiera gości i jest wogóle w pogotowiu, aby przyjść z pomocą w razie jakiejś awantury.
Przyszedł grajek — wysoki, o delikatnym profilu, jasnowłosy mężczyzna z bielmem na oku. Jak zwykle pod nieobecność gości, grajek wespół z Izaakiem, poczęli próbować „pas d‘Espagne“, który to taniec właśnie wchodził w modę.
Za każdy odegrany na zamówienie gości taniec, obaj otrzymują po trzydzieści kopiejek, za kadryla jednak płacą im po pół rubla. Połowę tych pieniędzy bierze Anna Markówna, resztę zaś muzykanci dzielą między sobą na dwie równe części. W ten sposób grajek otrzymuje zaledwie czwartą część ogólnego zarobku, to oczywiście jest niesprawiedliwością, ponieważ Izaak jest samoukiem i nie posiada słuchu. Stąd grajek musi naprowadzać go wciąż na nowe motywy, a w chwilach gdy Izaak czyni zbyt wielkie błędy, przygłuszać jego grę rozgłośnemi akordami.
Dziewczyny z pewną dumą opowiadają gościom, że grajek kształcił się w konserwatorjum, gdzie był pierwszym uczniem: nie mógł jednak dokończyć studjów ponieważ jest żydem, a przytem zachorował na oczy. Wszystkie one otaczały go poważaniem i jakiemś cokolwiek udanem współczuciem, co jest istotnie charakterystyczne dla domów publicznych; pod zewnętrzną rozwiązłością, której towarzyszą plugawe słowa, jakiemi produkują się wprost kobiety, ukrywa się mdły i histeryczny sentymentalizm; ten sam sentymentalizm, który panuje w pensjonatach dziewczęcych i podobno wśród kobiet skazanych na ciężkie roboty.
Wkrótce wszystkie dziewczęta były ubrane i oczekując na przybycie gości, nudziły się bezczynnością. Jakkolwiek większość kobiet traktuje mężczyzn, z wyjątkiem swych kochanków, najzupełniej obojętnie a nawet pogardliwie, ilekroć zbliża się wieczór, w duszach ich budzą się jakieś tęskne nadzieje co też on im przyniesie ze sobą: niewiadomo kto je wybierze, czy nie zajdzie jakiś niezwykle śmieszny ciekawy wypadek, czy jaki gość nie wywoła zdumienia swą szczodrobliwą hojnością, czy wreszcie nie stanie się jakiś cud, który zmieni zasadniczo cały dotychczasowy tryb życia. Wszystkie te przeczucia i nadzieje podobne są do wzruszeń, jakie przeżywa zawodowy gracz, obliczający swe fundusze przed udaniem się do klubu. Niezależnie od tego, dziewczyny z domów publicz-płciowe, nie zatraciły jednak najważniejszej rzeczy — instynktownego dążenia kobiety do podobania się mężczyźnie.
I rzeczywiście, niekiedy zjawiały się w domu Anny Markówny twarze dziwaczne wywołując awanturnicze i niezwykłe zajścia. Niespodzianie zjawiała się policja w towarzystwie przebranych po cywilnemu łapaczy i dokonywała aresztowania jakichś, budzących wyglądem swych zaufanie, eleganckich dżentelmenów, których wyprowadzano, bijąc po karku. To znów zdarzała się walna bójka między jakiemś pijanem awanturniczem towarzystwem i odźwiernymi, ze wszystkich zakładów, śpieszącymi na pomoc swemu towarzyszowi — bójka, podczas której tłuczono szyby w oknach rozbijano deki fortepianowe a w braku innej broni wyrywano nogi z ozdobnych krzeseł; krew płynęła strumieniem, zalewając obficie schody i posadzkę w sali, a na ulicy padali w błoto ludzie z porozbijanemi głowami i potłuczonemi bokami; tego rodzaju sceny wywoływały zwierzęcy dziki zachwyt Gieni; podczas gdy wystraszone jej towarzyszki z piskiem chowały się pod łóżka, ona, śmiejąc się radośnie, cisnęła się w największą ciżbę klepała się po biodrach, wymyślała i podniecała walczących.
Zdarzało się również, iż przyjeżdżał tu wraz z całą gromadą swych pieczeniarzy ten i ów kasjer, który oddawna już dopuścił się wielkiej defraudacji, tracąc pieniądze na karty i bezmyślne orgje i teraz, w przededniu samobójstwa lub oczekującej nań ławy oskarżonych, w oszołomiającej, bezmyślnej i pijackiej malignie trwoni ostatnie pieniądze. Wtedy zamykano szczelnie drzwi i otulano okna, poczem przez dwie doby odbywała się dzika i wściekła orgja — prawdziwie rosyjska, której towarzyszą krzyki, płacz i poniewieranie ciała kobiety; urządzano wtedy rajskie wesela, podczas których pod takt muzyki wyprawiali przeróżne dziwaczne łamańce nadzy i pijani włosaci i brzuchaci mężczyźni na powykrzywianych nogach, tańczący z kobietami o ciałach pożółkłych i obwisłych; wtenczas wszyscy jedli i pili jak świnie na łóżkach i na podłogach, wśród atmosfery dusznej, przepojonej wyziewami alkoholicznemi, skażonej ludzkim oddechem i potem z brudnych ciał.
Czasami znów zjawiał się atleta z cyrku, niemal dosięgający głową niskiego sufitu, wskutek czego czynił wrażenie czegoś niezwykle wielkiego, niby koń wprowadzony nagle do pokoju: to znów przychodził chińczyk w niebieskiej bluzie białych pończochach i z długim warkoczem; niekiedy przybywał znów murzyn z tinglu z kwiatkiem w butonierce i w wykrochmalonej koszuli, która ku ogólnemu zdumieniu dziewczyn, nietylko że nie walała się w zetknięciu z czarną skórą, lecz przeciwnie wydawała się jeszcze bardziej oślepiająco białą.
Ci, rzadko pojawiający się goście, podniecali przerafinowaną wyobraźnię prostytutek, rozbudzali ich stępioną uczuciowość i zawodową ciekawość; w takich chwilach właśnie wszystkie dziewczyny, zakochane niemal w egzotycznych gościach, zabiegały o ich względy, kłócąc się i zazdroszcząc sobie wzajemnie.
Pewnego razu Szymon wpuścił na salę jakiegoś starszego człowieka o wyglądzie mieszczucha. Powierzchowność jego nie wyróżniała się niczem szczególnem: chuda, ponura twarz o wystających, jak guzy, kościach policzkowych, czoło niskie, broda w klin, jedno oko umieszczone znacznie wyżej od drugiego. Wszedłszy do sali, podniósł rękę w górę, zamierzając się przeżegnać i w tym celu począł rozglądać się po pokoju, szukając w nim świętego obrazu; nie znalazłszy jednak tego, czego szukał, niezrażony zawodem, opuścił wnet rękę ku ziemi, splunął i z poważną miną zbliżył się do najgrubszej w sali dziewczyny — Kasi.
— Pójdziem — rzekł lakonicznie, wskazując wzrokiem na drzwi.
Tymczasem podczas nieobecności gościa na sali, wszystkowiedzący Szymon, z miną tajemniczą i uroczystą opowiedział swej kochance, Niurze, że przybyły nazywa się Diadczenko i że jest to ten właśnie człowiek, który ubiegłej jesieni zgodził się, wobec braku kata, dokonać egzekucji na osobach jedenastu skazańców, których następnie powiesił własnemi rękami nocą około godziny drugiej. Oczywiście, wystraszona Niura opowiedziała o tem szeptem swym koleżankom i oto — aczkolwiek wyda je się to dziwnie, w całym zakładzie nie było wówczas ani jednej dziewczyny, któraby nie zazdrościła grubej Kaśce i nie doznawała jakiejś strasznej, przyprawiającej o zawrót głowy ciekawości. Gdy po upływie pół godziny Dziadczenko opuszczał dom publiczny, wszystkie znajdujące się w sali kobiety w milczeniu, z ustami rozwartemi szeroko, odprowadziły go aż do drzwi wejściowych, poczem rzuciły się do okien, aby przypatrzeć się odchodzącemu. Następnie udały się do pokoju ubierającej się Kasi i poczęły wypytywać ją o najrozmaitsze drobiazgi. Z jakiemś szczególnem uczuciem, z podziwem niemal, oglądały jej obnażone czerwone i grube ręce, zmięte jeszcze posłanie, zasmolonego rubla, która Kaski wyjęła z pod pończochy. Co się tyczy Kasi, to nie miała ona nic do opowiadania — „mężczyzna, jak każdy inny mężczyzna“ — oświadczyła zdumiona nawałem zapytań; kiedy jednak dowiedziała się, kto był jej gościem, nie wiedząc dlaczego wybuchnęła nagle płaczem.
Człowiek ten, ten najwięcej wzgardzony wśród godnych pogardy, człowiek, który upadł tak nisko, jak tylko może wyobrazić to sobie fantazja ludzka — ten kat z amatorstwa, obszedł się z nią w sposób delikatny; w całem jego zachowaniu się jednak nie było nic, coby nadawało mu choćby pozór pieszczoty; cechowała je jakaś szczególnie pogardliwa i drewniana obojętność; obojętność z jaką nie traktuje się nietylko psa i konia lecz nawet własnego parasola, paltota i kapelusza: w ten sposób tylko można się obchodzić z jakimś brudnym przedmiotem, z którego musimy nieodzownie korzystać przez chwilę i który, gdy potrzeba ta przejdzie, staje się najzupełniej zbędnym, bezużytecznym i wstrętnym. Jakkolwiek gruba Kaśka swym mózgiem odkarmionej indyczki nie umiała zrozumieć całej grozy sytuacji, było w tem jednak coś tak potwornego, iż dziewczyna rozpłakała się serdecznie, chociaż, jak jej się zdawało, nie miała ku temu najmniejszego powodu.
Zdarzały się jeszcze inne wypadki, które poruszały zmąconą i brudną powierzchnię życia tych biednych chorych, głupich i nieszczęśliwych kobiet. Zdarzały się więc wypadki wściekłej i dzikiej zazdrości, której wynikiem były strzały lub zamachy samobójcze. Niekiedy, bardzo rzadko zresztą, na mierzwie tej rozkwitała subtelna, płomienna i czysta miłość; czasami znów kobiety, dzięki pomocy ukochanego człowieka, porzucały zakład, do którego jednak niemal zawsze wracały z powrotem. Od czasu do czasu jakaś kobieta z domu publicznego zachodziła niespodzianie w ciążę — było to zewnętrznie śmieszne i haniebne w istocie rzeczy jednak smutne i wzruszające zjawisko.
Jakkolwiek bowiem może się to wydawać dziwnem, każdy wieczór przynosi ze sobą tak gorączkowe i drażniące oczekiwanie przygód, że wszelkie inne życie, po opuszczeniu domu publicznego wydawało się tym rozleniwionym, pozbawionym woli kobietom, beztreściwem i nudnem.
Ciemności wieczoru osnuły ziemię, naokół panuje parność, a okna w wielkiej sali rozwarto na oścież; pod tchnieniem lekkiego wiatru tiulowe zasłony poruszają się delikatnie to w jedną, to w drugą stronę. Od suchotniczego trawnika przed domem zalatuje zapach zroszonej trawy i o wiele słabszy zapach kwitnących bzów i zwiędłych liści brzozowych. Luba w niebieskim, dekoltowanym staniczku i Niura ubrana jako „bébé“ w przestronny, aż po kolana, różowy paltocik, leżą na poręczy okna; dziewczyny ujęły się pod ramię i śpiewają cicho bardzo popularną wśród prostytutek piosenkę o szpitalu. Niura śpiewa jako pierwszy głos. Luba wtóruje jej cichym altem.
Poniedziałek nadchodzi,
Czas mi iść do domu.
Ale doktór nie puszcza...
We wszystkich innych zakładach okna również otwarto, w salach płoną jasne światła, a przed domami wiszą pozapalane latarnie. Z okna, przez które spoglądają Niura i Luba, widać wyraźnie wnętrze sali tanecznej w przeciwległym domu publicznym: żółtą woskowaną posadzkę, ciemnowiśniowe draperje z frendzlami zawieszone nad drzwiami, część czarnego fortepianu, lustro w złoconych ramach, wreszcie migające co chwile sylwetki strojnych kobiet, odbijające się w lustrach. Na prawo widnieje dom Treppla, skąpany w jasnem świetle lampy elektrycznej.
Wieczór jest cichy i ciepły. Gdzieś w oddali, hen poza wieńcem czarnych drzew, tuż ponad ciemną ziemią, w której wyczuwa się niewidzialny okiem potężny pęd wiosenny — widnieje wąska czerwono-złocista smuga światła — ostatnie błyski późnej zorzy. To niewyraźne, dalekie światło, w połączeniu z łagodnem powietrzem i zapachem nadchodzącej nocy, tchnęło jakimś tajemniczym, słodkim i świadomym smutkiem, jakim zazwyczaj tchnie wieczór na schyłku wiosny i początku lata. Z oddali dobiegał zmącony gwar miasta rozbrzmiewały brzydkie dźwięki harmonijki, porykiwały krowy, rozlegały się kroki jakiegoś człowieka, który idąc ulicą, uderzał laską w chodnik; rozbrzmiewał leniwy turkot jakiejś zwolna jadącej dorożki — wszystkie te dźwięki splatały się ze sobą harmonijnie wśród drzemiącej ciszy wieczoru. Śpiewnie zawodziły gwizdawki parowozów, sunących plantem kolei, który w ciemności odrzynał się od ogólnego tła szeregiem czerwonych — i zielonych świateł.
Dozorczyni przychodzi,
Bułki z cukrem przynosi...
Bułki z cukrem przynosi...
Wszystkim równo rozdaje.
— Hej Prochor, — przerywa nagle Niura, spostrzegłszy sylwetkę przebiegającego ulicą posługacza z piwiarni. — Hej Prochor!
— A żeby was pokręciło — odgryza się zachrypniętym głosem. — Czego wam trzeba.
— Widziałam dzisiaj pańskiego kolegę, który kazał się panu kłaniać.
— Cóż to za kolega.
— Bardzo miły. Sympatyczny brunecik... Niech pan lepiej zapyta, gdziem go widziała?
— Gdzie? — pyta Prochor, zatrzymując się na chwilę.
— A gdzieżby, jak nie u nas na gwoździku,, na piątej półce, gdzie siedzą zdechłe wilki.
— Eh! Głupia, głupia!...
Niura wybucha wesołością i pokłada się ze śmiechu, unosząc wysoko ku górze swe nogi osłonięte długiemi, czarnemi pończochami. Nagłe jednak przestaje się śmiać i, patrząc na koleżankę rozszerzonemi z przestrachu, oczyma, szepce:
— A czy ty wiesz, że on w zaprzeszłym roku zarżnął kobietę. On sam, jak Boga kocham.
— Jakto? Na śmierć?
— Nie, nie na śmierć. Wylizała się — mówi Niura, jakby żałując, że tak się stało. — Dwa miesiące jednak przeleżała w szpitalu. Doktorzy mówią, że gdyby ją uderzył kapeczkę wyżej, jużby ją na śmierć zabił.
— I za cóż to?
— Albo ja wiem? Może pieniądze przed nim chowała, albo go zdradzała. On był kochankiem jej — alfonsem.
— I cóż mu za to zrobili?
— A nic. Nie było żadnych dowodów. Stało się to wczasie ogólnej awantury, kiedy walczyło ze sobą blisko stu ludzi. Ona też oświadczyła w policji że nie podejrzewa go zupełnie. Ale Prochor sam się później przechwalał: wtedy nie zarżnąłem Duńki, ale innym razem to z nią zrobię koniec. Już ona moich rąk nie ujdzie.
Ciałem Luby wstrząsa dreszcz trwogi.
— Oni na wszystko pójdą, te alfonsy! — mówi głosem cichym, pełnym przerażenia.
— Straszna rzecz do czego to dochodzi! Ja sama kochałam się przez rok z naszym Szymonem. Powiadam ci, strasznie podły potwór z niego. Całe ciało miałam posiniaczone. I żeby choć miał jakiś powód; przyjdzie do mego pokoju rankiem, zamknie się ze mną i zaczyna mnie męczyć. Ręce mi wykręcał, w piersi mnie szczypał, za gardło chwytał i dusił. A innym znów razem całuje mnie mocno, aż nagle jak ukąsi w wargi, to aż krew tryśnie... ja wtedy płakać zaczynam, a on jakby czekał tylko na to. Jak zwierzę wściekłe rzucał się na mnie. A przytem zabierał mnie wszystkie pieniądze, co do jednego grosza, tak, że nie miałam nawet na papierosy. Przecież on chytry i skąpy i wciąż składa pieniądze w kasie oszczędności... Powiada, że jak tysiąc rubli zbierze, to zamieszka w klasztorze.
— Naprawdę?
— Jak Boga kocham. Popatrz tylko na jego pokój; przez całą dobę, dniem i nocą pali lampkę przed świętemi obrazami. O, bo on jest bardzo pobożny... Ale mnie się zdaje, że to dlatego, iż musi mieć na sumieniu jakieś ciężkie grzechy, to morderca... jest...
— Co ty powiadasz?
— Eh, dosyć o tem, mówmy o czem innem. Śpiewajmy dalej:
Pójdę do apteki, kupię w niej trucizny.
Potem się otruję...
Gienia tymczasem przechadza się wzdłuż i wszerz sali, ująwszy się pod boki i przypatrując się swej osobie we wszyskich lustrach, koło których przechodzi. Ma na sobie atłasową suknię pomarańczowego koloru, z prostemi zakładkami na spódnicy, która kołysze się w takt jej poruszeń, to na lewo, to znów na prawo.
Mała Mańka, namiętna wielbicielka gry w karty, gotowa grać w nie bezustannie od poranku do poranku, gra w tej chwili z Paszą w „sześćdziesiąt sześć“; dla ułatwienia gry ustawiły między sobą stolik, przyczem karty zbierają na rozpostarte między kolanami spódnice. Mańka ma na sobie skromne ubranie bronzowego koloru z czarnym fartuchem; kostjum ten nadzwyczajnie harmonizuje z jej jasną główką i małym wzrostem; odmładza ją, czyniąc podobną do gimnazjalistki.
Partnerka jej Pasza — jest dziwną i ze wszech miar nieszczęśliwą dziewczyną. Powinna już oddawna znajdować się nie w domu publicznym, lecz w szpitalu dla obłąkanych, ze względu na swą ciężką chorobę nerwową; odda je się ona z chorobliwym szałem każdemu mężczyźnie, który ją wybierze. Z tego powodu koleżanki szydzą z niej i czują dla niej lekceważenie, uważając, że jest to swego rodzaju zdrada zawodowej nienawiści do mężczyzn.
Niura bardzo udatnie naśladuje jej westchnienia, krzyki, jęki i namiętne słowa, od których nie może nigdy powstrzymać się w chwilach ekstazy i które słychać nietylko w drugim ale i trzecim pokoiku obok. Krążą o niej pogłoski, że nie zapędziła jej do domu publicznego nędza i że nie została tu wciągnięta drogą oszukańczą, lecz wstąpiła dobrowolnie, pragnąc zaspokoić swój nienasycony instynkt.
Właścicielka domu publicznego i obie gospodynie są bardzo zadowolone z Paszy, schlebiają jej obłąkańczej namiętności i zachęcają do niej. Pasza bowiem cieszy się niezwykłem powodzeniem i zarabia cztery lub pięć razy więcej niż każda inna; zarabia tak wiele, że w dobre dni świąteczne nie wyprowadzają jej zupełnie na salę do „gorszych“ gości, lub też, gdy ci żądają jej towarzystwa, odmawiają im, tłumacząc to chorobą dziewczyny; czynią to zaś dlatego, iż stali goście obrażają się, gdy im mówią, że znajoma ich dziewczyna niema czasu, ponieważ zajęta jest innymi. Takich stałych gości Pasza ma mnóstwo; wielu rozkochanych jest w niej szczerze, chociaż w sposób zwierzęcy; dwóch z nich niedawno, niemal równocześnie, chciało ją wziąć na utrzymanie, jednym z nich był gruzin — subjekt z magazynu win, drugim zaś urzędnik kolejowy, bardzo dumny i bardzo ubogi, wysokiego wzrostu ze stucznem okiem kauczukowem, używający papierowych mankietów. Oczywiście, że dziewczyna, dla której wszystko, prócz namiętnych pożądań, jest najzupełniej obojętne, poszłaby do każdego mężczyzny, który tego zapragnie, lecz na przeszkodzie stoi tu administracja domu publicznego, czuwająca pilnie nad swemi dochodami.
Zbliżający się obłęd odzwierciadla się już w jej sympatycznej twarzy: przymknięte oczy dziewczyny spoglądają jakimś nieprzytomnym, radosnym, pijanym i sprośnym wyrazem: wargi ma wciąż zwilgotniałe i oblizuje je językiem; wreszcie cichy, urywany śmiech dziewczyny — to już śmiech idjotki! Ta prawdziwa ofiara społecznego ustroju, w powszedniem życiu jest dobroduszną, zgodną, najzupełniej bezinteresowną i wstydzi się niepomiernie swej niepohamowanej namiętności. Dla przyjaciółek swych jest bardzo czułą, całuje je i ściska, lubi spać z niemi w jednem łóżku, mimo to jednak wszystkie traktują ją z pewną pogardą.
— Maniu droga, — mówi przymilająco — postaw mi kabałę.
— Ee... — odpowiada Mania, wydąwszy usta, jak dziecko. — Grajmy jeszcze trochę.
— Maniu, droga, jedyna, kochana.
— Mania rozkłada talję kart na kolanach. Wychodzi as karowy, co oznacza małe pieniądze, wreszcie as pikowy, co oznacza gości w domu; a gości tych jest wielu z królem treflowym na czele.
Pasza klaszcze w dłonie radośnie.
— Ach, to mój Lewańczyk — Rozumie się, że to on, bo obiecał, że przyjdzie dziś.
— Czy to ten twój gruzin?
— Tak, tak, mój drogi gruzin. Ach jaki on przyjemny. Chciałabym go wciąż mieć przy sobie. Czy ty wiesz, co on mi ostatnim razem powiedział? Jeżeli będziesz dłużej mieszkać w domu publicznym, to ja i ciebie i siebie zabiję. I tak strasznie błysnął wtedy oczami...
W tej chwili zbliżyła się Gienia i wyniosłym tonem zapytuje:
— To niby kto tak miał powiedzieć?
— Mój gruzin, Lewan. „I ciebie i siebie zabiję“.
— Ach ty głupia. Jaki on tam gruzin, zwyczajny ormianin. Głupia z ciebie warjatka.
— Ależ nieprawda, bo gruzin. To nawet dość dziwne z twej strony.
Powiadam ci, że ormianin. Ja chyba lepiej wiem. Głupia jedna.
— Czegóż ty mi wymyślasz Geniu. Przecież ja pierwsza nie zaczęłam.
— Toby jeszcze trzeba. Ach ty głupia! Czyż ci nie wszystko jedno, kim on jest. Zakochałaś się w nim.
— A tak, zakochałam.
— Ach głupia, ty głupia. A tego z kokardką na krzywych nogach także kochasz.
— Więc cóż z tego? Bardzo go poważam, bo to ogromnie solidny człowiek.
— I Olka buchaltera też kochasz? I dostawcę też? I Antka karciarza? I grubego aktora... Fe, wstydu nie masz — krzyczy nagle Genia. — Nie mogę na ciebie patrzeć bez obrzydzenia. Zupełnie, jak suka! Gdybym była na twojem miejscu, tobym już wołała skończyć ze sobą, powiesiłabym się na sznurku od gorsetu. Ach ty gadzino!...
Pasza w milczeniu opuszcza ku ziemi pełne łez oczy. Mania próbuje ująć się za nią.
— Cóżeś ty tak na nią powstała, Gieniu.
— Wszystkie jesteście dobre — przerywa jej ostro Gienia. — Zupełnie nie macie ambicji!... Przychodzi taki cham, kupuje sobie ciebie jak kawałek mięsa, wynajmuje cię na godzinę, według taksy jak dorożkę, a ty potem rozpływasz się nad nim: „Ach kochanek mój! Miłość nadziemska!“ Pfe!
Z gniewem odwróciła się od koleżanek i znów poczęła wzdłuż i wszerz przechadzać się po sali, kołysząc się na biodrach i przeglądając we wszystkich lustrach.
Przez cały ten czas grajek wciąż jeszcze niemoże sobie poradzić z nieudolnym skrzypkiem.
— Nie w ten sposób, nie w ten sposób, panie Izaku. Niech pan na chwilę odłoży skrzypce i posłucha melodji.
Jednym palcem gra na forepianie, przyśpiewując tym obrzydliwym, koźlim głosem jaki posiadają wszyscy kapelmistrze.
— Es-tam, es-tam, es-tiam-tiam. A teraz niech pan powtarza za mną od początku pierwszą figurę. No dalej: ein, zwei...
Próbie ich przysłuchuje się z uwagą niemiłosiernie wymalowana Zoja, wsparta o fortepian, oraz Wiera, dziewczyna szczupła, o twarzy noszącej ślady pijaństwa, przebrana za dżokieja: ma więc na głowie okrągłą czapeczkę, niebiesko-białą kurtkę, jedwabne obcisłe spodnie i buciki lakierowane żółtemi cholewkami. W rzeczywistości Wiera podobną jest z wyglądu do dżokieja; twarz ma drobną, o oczach wielkich i błyszczących; bardzo piękny i nerwowy nosek posiada niewielki garb. Kiedy wreszcie po długich usiłowaniach udało się grajkom osiągnąć jaką taką harmonijność, niziutka Wiera zbliża się do rosłej Zoi drobnym krokiem i pochylona naprzód — krokiem jakim chodzą jedynie kobiety przebrane po męsku, i składając przed nią głęboki ukłon zaprasza ją do tańca. Po chwili zadowolone dziewczyny zaczynają wirować po sali.
Żywa Niura, która zawsze komunikuje wszystkie nowiny, zeskakuje z okna i głosem wzruszonym woła:
— Przed dom Treppla zajechała dorożka z latarkami elektrycznemi.... Oj jej, jakie to ładne.
Dziewczęta z wyjątkiem dumnej Gieni pędzą do okien. Przed domem Treppla stoi istotnie elegancka dorożka, zaopatrzona w dwie miniaturowe latarki; wielki siwy koń trzęsie niecierpliwie białym łbem, przebiera na miejscu nogami i strzyże delikatnemi uszami; barczysty, brodaty stangret, siedzi z poważną miną na koźle, trzymając ręce wzdłuż kolan.
— Jakbym ja chciała się przejechać — piszczy Niura.
— Wujaszku, wujaszku — krzyczy, wychylając głowę przez okno — przewieź trochę biedną dziewczynę... Przewieź ją za miłość.
Ale stangret uśmiecha się tylko, a potem robi ledwie dostrzegalny ruch ręką i wnet siwy koń, jakby tylko czekał na dany znak, rusza z miejsca «dobrym kłusem, robi piękny obrót w przeciwnym kierunku i wraz z dorożką i barczystym woźnicą ginie w ciemnościach wieczoru.
— Pfe, panienki! Wstyd! — rozlega się nagle pełen oburzenia głos gospodyni, Emmy. — A gdzie — żeście to widziały, żeby przyzwoite panny właziły na okno i wyprawiały wrzaski na całą ulicę. Skandal doprawdy. I zawsze wszystkiemu winną jest Niura, ta nieznośna Niura!
W swej czarnej sukni, z twarzą obrzękłą i pożółkłą, z ciemnemi obwódkami pod oczyma i trzema trzęsącemi się podbródkami ma wygląd majestatyczny.
Dziewczyny jak zgromione pensjonarki zasiadają na krzesłach wzdłuż ściany z wyjątkiem Gieni, która w dalszym ciągu przegląda się w lustrach. Słychać turkot dwóch dorożek, które zatrzymały się po przeciwnej stronie ulicy, przed domem należącym do Zofji Bazylówny. Jama poczyna zwolna tętnieć życiem. Znów rozległ się turkot dorożki, która nagle zatrzymała się przed domem Anny Markówny.
Ktoś rozbiera się w przedsionku przy pomocy szwajcara. Gienia staje w progu i przez chwilę przygląda się przybyszowi, wnet jednak wraca z powrotem, wzruszając ramionami i trzęsąc głową przecząco.
— Niewiem kto taki — informuje półgłosem. — Nigdy tu u nas nie był. Pewnie jakiś tatuś, tłusty w złotych okularach i w mundurze.
Emna głosem przypominającym dźwięk wzywającej do apelu trąby żołnierskiej, komenderuje:
— Panienki, proszę do sali! Do sali, panienki! Wszystkie pozostałe jedna za drugą sztucznym krokiem wychodzą na salę: Tamara z obnażonemi białemi rękami i szyją, okoloną sznurkiem sztucznych pereł, gruba Kaśka o twarzy mięsistej, kwadratowej i niskiem czole — jest ona również dekoltowaną, ale skórę ma czerwoną i w pryszczach; dalej idą: przybyła niedawno ze wsi Nina, niezgrabna i z zadartym nosem, i ubrana w suknię koloru zielonej papugi: druga Mańka — tak zwana Mańka Wielka czyli Mańka Krokodyl, wreszcie na końcu — Zośka — Ster, żydówka o brzydkiej śniadej twarzy z niezwykle wielkim nosem, z powodu którego otrzymała swe przezwisko; posiada ona jednak oczy tak piękne i wielkie — równocześnie dobre i łagodne, płomienne i wilgotne — jakie wśród kobiet całego świata posiadają jedynie żydówki.
Podtatusiały jegomość, w mundurze wydziału dobroczynności, wszedł na salę krokiem wolnym i niepewnym, pochylając się co chwila naprzód korpusem i zacierając falistym ruchem ręce jakby je mył. Wobec tego, że wszystkie kobiety milczały uroczyście, jakby nie spostrzegając jego obecności, przeszedł wzdłuż sali i usiadł na krześle tuż obok Luby, która zgodnie z przyjętą etykietą, zebrała fałdy swej sukienki, zachowując wygląd roztargnionej i skromnej panny z przyzwoitego domu.
— Dzień dobry, panience — powiedział.
— Dzień dobry — odrzekła Luba.
— Jakże się pani miewa?
— Owszem dobrze, dziękuję panu. Może mnie pan poczęstuje papierosem.
— Przepraszam panią, ale ja nie palę.
— To ci dopiero. Mężczyzna i nie pali. No to niech mi pan kupi lemoniady z winem. Okrutnie lubię lemoniadę z winem.
Nastała chwila milczenia.
— Oj, jakiś ty skąpy tatuńciu! A czem się pan zajmuje? Czy pan urzędnik?
— Nie, jestem nauczycielem języka niemieckiego.
— Ale ja to pana skądś znam. Taka znajoma mi twarz. Doprawdy, gdzie ja pana mogłam widzieć.
— Tego to już nie wiem. Może gdzie na ulicy.
— Może być, że na ulicy. Ale pan mógłby mi kupić chociaż pomarańczę. Czy mogę kazać, aby przynieśli pomarańczę?
Profesor znów zamilkł i począł rozglądać się wokoło. Twarz jego rozjaśniła się, a pryszcze na czole poczerwieniały. W myśli oceniał wszystkie kobiety, starając się wybrać z pośród nich tę, która mu najbardziej do gustu przypadnie; równocześnie krępowało go jego własne milczenie. Nie miał o czem rozmawiać, prócz tego drażniła go obojętna natrętność Luby. Z początku podobała mu się gruba Kasia, a właściwie podobało mu się jej wielkie krowie ciało, po chwili jednak przyszło mu na myśl, że podobnie jak wszystkie otyłe kobiety, musi być zimną, a przytem jest nieładna. Podniecała go Wiera, swym wyglądem chłopca i muskularnemi udami, plastycznie uwydatniającemi się w obcisłych trykotach; podobała mu się również tak podobna do skromnej gimnazistki biała Mania i Gienia ze swą pełną energji śniadą, piękną twarzą. Była chwila, że wybór jego padł na Gienię i już poruszył się na krześle, lecz wnet zatrzymał się niezdecydowany: raziła go pewność siebie, jaka cechowała Gienię, — jej nieprzystępny i lekceważący sobie wszystko sposób zachowania się; zrażała go ku niej również obojętność, z jaką traktowała jego osobę, nie zwracając nań najmniejszej uwagi sądząc z tego, wywnioskował, iż jest ona najbardziej rozpieszczoną w całym zakładzie, przyzwyczajoną do tego, by goście wydawali na nią więcej pieniędzy, niż na inne. Obarczony liczną rodziną pedagog należał do ludzi oszczędnych: do oszczędności tych zmuszały go prócz tego zwiększone wydatki na wyniszczoną — wskutek zbyt wielkich jego wymagań — żonę, cierpiącą na różne choroby kobiece. Udzielał on lekcji języka niemieckiego w instytucie i gimnazjum żeńskiem i żył wciąż w stanie jakiegoś lubieżnego i tajemniczego podniecenia; nieposkromioną żądzę utrzymywał jako tako na wodzy jedynie tylko, dzięki swej niemieckiej wytrzymałości, skąpstwu, i tchórzliwej obawie przed następstwami. Kilka razy jednak do roku, drogą niesłychanych ofiar, udawało mu się okroić ze swego nędznego budżetu od pięciu do dziesięciu rubli; w tym celu odmawiał sobie wieczorami ulubionego kufelka piwa i oszczędzał na tramwajach, przebywając piechotą olbrzymie przestrzenie w mieście. Pieniądze te wydawał na kobiety, a wydawał je powoli, starając się możliwie najtaniej, osiągnąć największą sumę uciech i przedłużyć, o ile możebne, godziny rozkoszy. Za pieniądze swe pragnął osiągnąć bardzo wiele to co jest prawie niemożliwem do osiągnięcia; jego niemiecka, pełna sentymentu dusza, łaknęła tęsknie, aby wybrana przezeń kobieta była obrazem jasnowłosej Gretchen, porywała niewinnością, zalęknieniem i poezją; równocześnie jednak chciał i żądał, by pieszczoty jego wprowadzały tą kobietę w stan zachwytu, dreszczów i rozkosznego omdlenia.
Tego samego domagali się zresztą wszyscy mężczyźni — nawet najniedołężniejsi, najpotworniejsi, najbardziej pokręceni i niemocni mężczyźni; to też zdawna już nabyte doświadczenie nauczyło kobiety z domów publicznych umiejętności naśladowania głosem i ruchami najbardziej gorącej namiętności, nie tracąc zresztą ani na chwilę spokoju i zimnej krwi.
— Może pan w takim razie każę muzykantom zagrać polkę. Niech panienki trochę potańczą — poczęła prosić gderliwie Luba.
To ostatnie żądanie było na rękę pedagogowi. Przy dźwiękach muzyki, w ścisku tanecznym o wiele zręczniej było mu wstać i wyprowadzić z sali jedną z dziewczyn, niż uczynić to wśród ogólnego milczenia i znieruchomienia.
— A ileż to kosztuje? — zapytał ostrożnie.
— Kadryl — pół rubla, zwyczajne tańce po trzydzieści kopiejek. Czy dobrze więc?
— Ha cóż... i owszem... Ja nie żałuję paniom... Komu mam powiedzieć?
— Tym właśnie grajkom.
— Owszem... owszem... Panie grajku, niech pan zagra coś lekkiego — rzekł kładąc pieniądze na fortepianie.
— A co pan rozkaże? — spytał Izak, chowając pieniądze do kieszeni. — Walca, polkę, czy polkę — mazurkę?
— Wszystko jedno.
— Walca, walca — zawołała Wiera, wielka miłośniczka tańców.
— Polkę, walca, węgierkę, walca!... rozlegały się głosy innych dziewcząt.
— Niech zagrają polkę — zadecydowała kapryśnie Luba i objąwszy pedagoga za szyję dodała:
— Panie Izaku, niech pan zagra polkę. Oto jest mój mąż, który dla mnie zamawia muzykę. Prawda tatusiu?
Lecz on wyzwolił się z jej objęć, cofając głowę jak żółw; niezrażona tem zupełnie Luba zbliżyła się do Niury, z którą puściła się w pląsy. Tańczyły jeszcze trzy inne pary. Podczas tańców dziewczyny starały się utrzymać sztywno figurę, głowę zaś trzymały prosto, co uważano za jeden z nieodzownych warunków, świadczących o dobrym tonie, panującym w tym zakładzie. Nauczyciel podszedł do Małej Mańki.
— Pójdźmy — rzekł, ujmując ją pod ramię.
— Pojedzmy — odrzekła ze śmiechem dziewczyna. Zaprowadziła go do swego pokoju, urządzonego według szablonowej kokieterji, przeciętnych domów publicznych; umeblowanie składało się z okrytej wzorzystym obrusem komody, na której znajdowało się lustro, bukiet z kwiatów papierowych, kilka pustych bombonierek, pudełko od pudru, wyblakła fotografja jakiegoś blondyna o zmęczonej twarzy wreszcie kilka biletów wizytowych ponad łóżkiem, okrytem różową kołdrą pikową wisiał dywan, wyobrażający sułtana tureckiego w haremie: na ścianach — kilka fotografji pretensjonalnych mężczyzn o typie lokajskim i aktorskim; u sufitu zwieszała się na łańcuszkach różowa lampa; umeblowania dopełniały: okrągły stół ustawiony na dywanie, trzy krzesła wiedeńskie, wreszcie emaljowana miednica i takiż dzbanek, umieszczone w kącie pokoju za łóżkiem.
— Poczęstuj mnie kochanku lemoniadą z winem — poczęła według przyjętego zwyczaju prosić Mańka, rozpinając stanik.
— Później — odrzekł pedagog. — To będzie zależało od ciebie. Zresztą czyż wy możecie tu mieć dobre wino? Z pewnością jakaś lura.
— My mamy dobre wino — odcięła się obrażona tem przypuszczeniem Mańka. — Po dwa ruble butelka. Jeżeli jednak jesteś taki skąpy, to kup sobie piwa. Czy dobrze?
— Piwa mogę kupić.
— A dla mnie lemoniady i kilka pomarańcz. Dobrze?
— Butelkę lemoniady owszem, ale pomarańcz ci nie kupię. Później może uraczę cię nawet szampanem; wszystko zależnem jest od ciebie o ile się odpowiednio będziesz starała.
— To ja w takim razie każę tu przynieść cztery butelki piwa i dwie butelki lemoniady? Czy dobrze? A dla siebie każę przynieść tabliczkę czekolady. Czy dobrze?
— Dwie butelki piwa, butelkę lemoniady i nic a nic więcej. Nie lubię, kiedy się ze mną targują. Sam zarządzam, gdy zajdzie tego potrzeba.
— A czy mogę zaprosić przyjaciółkę?
— Nie, bardzo proszę bez żadnych przyjaciółek.
Mańka wychodzi na korytarz i dźwięcznym głosem woła:
— Gosposiu! dwie butelki piwa a dla mnie butelkę lemoniady.
Po chwili przyszedł Szymon i począł szybko odkorkowywać butelki. Wnet weszła też i gospodyni, Zosia.
— O, jak się tu państwo wygodnie urządzili. Winszuję państwu młodym.
— Tatusiu, poczęstuj piwem naszą gosposię; niech się pani napije.
— Ha, w takim razie piję za pańskie zdrowie. Ależ ja już widziałam gdzieś pana.
Niemiec pił piwo powoli, oblizując wąsy i niecierpliwie oczekując chwili, w której gospodyni wyjdzie z pokoju. Ona jednak, postawiwszy szklankę z powrotem i podziękowawszy mu, odezwała się ponownie:
— Może pan będzie łaskaw zapłacić. Za piwo i za czas. I dla nas lepiej i dla pana wygodniej.
Żądanie to niemile dotknęło nauczyciela, ponieważ nie licowało z jego sentymentalnemi zamierzeniami.
— Cóż to za chamstwo? — rzekł rozgniewany. — Zdaje mi się, że nie myślę stąd uciekać. A zresztą czyż pani nie umie rozróżniać ludzi? Przecież widzi pani, że przyszedł człowiek przyzwoity, w mundurze, nie zaś jakiś oberwaniec. Doprawdy, cóż to za natręctwo.
Gospodyni poczęła się tłómaczyć:
— Niechże się pan nie obraża. Rozumie się, że za wizytę wręczy pan pieniądze panience. Myślę, że pan jej nie ukrzywdzi, bo to prawdziwa perła. Ale za piwo i za lemoniadę będzie pan łaskaw zapłacić, bo i ja muszę przed właścicielką zdać rachunek. Dwie butelki piwa po pięćdziesiąt — rubel: lemoniada trzydzieści — razem rubel trzydzieści.
— O Boże, za butelkę piwa pięćdziesiąt kopiejek — oburza się niemiec. — Ależ ja w pierwszej — lepszej piwiarni dostanę butelkę za 12 kopiejek.
— To też niech pan idzie na piwo do pierwszej lepszej piwiarni, kiedy tam tak tanio. — Skoro pan jednak przyszedł do przyzwoitego domu, trzeba za piwo płacić pół rubla. Taka już u nas cena urzędowa, a ponad to nie bierzemy ani grosza więcej. Ot, teraz już zgoda. Czy mam panu wydać dwadzieścia kopiejek reszty?
— Rozumie się, bezwarunkowo tak — akcentuje mocno nauczyciel. Prócz tego, proszę pani, aby tu więcej nikt nie wchodził.
— Ależ nie, nie, skąd znowu — mówi już w progu Zosia. Niech pan się tu urządzi, jak panu będzie najlepiej. Smacznego apetytu!
Po jej odejściu Mańka zamknęła drzwi na haczyk i usiadła na kolanach niemca, objąwszy go za szyję obnażoną ręką.
— Czy dawno tu już jesteś — zapytał, popijając piwo. Rozumiał, że to udawanie miłości, jakie ma się odbyć za chwilę, wymaga jakiegoś duchowego zbliżenia, poufalszej znajomości; dlatego też, nie bacząc na swe zniecierpliwienie, wszczął jedną z tych zwykłych rozmów, jakie prowadzą wszyscy niemal mężczyźni, gdy sam na sam zostają z prostytutkami: te ostatnie poczynają wówczas kłamać mechanicznie, nie unosząc się i nie przejmując swą rolą, kłamiąc według starego szablonu.
— Niedawno, od trzech miesięcy dopiero.
— A ile masz lat?
— Szesnaście — kłamie mała Mańka, ujmując sobie pięć lat.
— O, jaka młodziutka — dziwi się niemiec, zdejmując kamasze. — W jakiż sposób dostałaś się tu?
— To było już potem, gdy mnie jeden oficer pozbawił niewinności, tam... w moich stronach rodzinnych. Moja mamusia to bardzo surowa kobieta, gdyby się o tem dowiedziała udusiłaby mnie własnemi rękami. Bałam się i dlatego uciekłam z domu, aż tutaj.
— A czyś ty bardzo kochała tego oficera?
— Jakbym go nie kochała, tobym mu się nie oddała. Obiecywał, nikczemnik jeden, że się ożeni, a później kiedy już osiągnął co chciał, porzucił mnie.
— A czyś ty za pierwszym razem bardzo się wstydziła?
— Rozumie się, że mi było wstyd. A jak ty wolisz tatuńciu, ze światłem czy bez światła?... Przyciemnię trochę lampę, czy dobrze?
— A czy ci się tu nie nudzi? A jakże ci na imię?
— Mnie — Mania. Rozumie się, że się nudzę, bo jakież to nasze życie!
Niemiec pocałował ją mocno w usta i zadał ponowne pytanie:
— A czyż lubisz mężczyzn? Czy są tacy, którzy ci dostarczają zadowolenie i sprawiają ci przyjemność?
— Dlaczego nie — roześmiała się Mańka. — Najbardziej to mi się podobają tacy jak ty, sympatyczni... tłuściutcy...
— Podobają ci się? Co? A za co ty ich lubisz?
— A ot tak już jest; lubię. Pan także sympatyczny.
Niemiec myślał przez pewien czas, żłopiąc w zadumaniu piwo. Następnie powiedział jej to, co mówi każdy niemal mężczyzna do przypadkowo spotkanej prostytutki, zanim posiądzie jej ciało:
— Wiesz, Marychno, że ty mi się także podobasz. Chętnie wziąłbym cię na utrzymanie.
— Kiedy pan już żonaty — zaoponowała Mania. dotykając jego obrączki.
— Tak, to prawda, ale widzisz moje dziecko nie żyję z żoną; ona jest chorą i nie może spełniać obowiązków małżeńskich.
— Biedna kobieta! Oj, żeby wiedziała, gdzie chodzisz, to napewno rozpłakałaby się.
— Dajmy temu pokój. Otóż trzeba ci wiedzieć Maryniu, że ja wciąż upatruję sobie dziewczyny, któraby była taką skromną i ładną jak ty. Jestem zamożnym człowiekiem, wynająłbym mieszkanie z utrzymaniem, światłem i opałem. A na szpilki dawałbym ci czterdzieści rubli na miesiąc. Zgodziłabyś się na to?
— Dlaczegóżby nie.
Pocałował ją tkliwie, lecz wnet tajemny lęk targnął jego tchórzliwem sercem.
— A czy zdrowa jesteś, — zapytał głosem drżącym, pełnym niechęci.
— Naturalnie, przecież u nas co sobota bywa doktór.
Po upływie pięciu minut Mańka opuściła niemca, chowając po drodze do pończochy zarobione pieniądze; uprzednio jednak splunęła na nie zabobonnie, ponieważ był to początek. Nie mówiono już więcej ani o wzięciu na utrzymanie ani o sympatjach. Niemiec niezadowolony z obojętnego zachowania się Mańki, kazał zawołać do siebie gospodynię.
— Gosposiu, mój mąż wzywa panią do siebie — rzekła Mania, wchodząc do pokoju i poprawiając włosy przed lustrem.
Zosia wyszła, a po chwili wróciła i wywołała Paszę. Następnie ukazała się ponownie w sali, lecz już sama jedna.
— Cóż to, nie umiałaś dogodzić swemu kawalerowi? — zapytała ze śmiechem Mańki. — Skarżył się na ciebie. „To nie kobieta, powiada, lecz jakiś słup drewniany, bryła lodu“. Posłałam mu teraz Paszę.
Mańka zmarszczyła brwi i splunęła.
— Tfu, wstrętny taki. Zawraca głowę jakiemś tam głupiem gadaniem: Czy ty odczuwasz, kiedy cię całuję? A teraz, czy doświadczasz przyjemnego wzruszenia? Stary pies! Wezmę cię na utrzymanie, powiada.
— Oni wszyscy mówią to samo — rzekła obojętnie Zofja.
Gienia jednak, która od samego rana była w złym humorze, wybuchła nagle.
— A, przeklęty cham, podłe chamidło! — zawołała ujmując się pod boki. — A toż wzięłabym tego wstrętnego obrzydliwca za ucho i zaprowadziła do lustra, żeby obejrzał swój ohydny pysk. A co? Pięknyś? I jeszcze będziesz piękniejszy, kiedy ci ślina z ust popłynie, zaczniesz wykrzywiać oczy, charczeć i sapać kobiecie prosto w twarz? I ty chcesz, żebym za twego przeklętego rubla padała przed tobą plackiem i żeby mi z zachwytu nad twoją nędzną miłością oczy na wierzch wyłaziły? Po pysku bym tłukła takiego nikczemnika, po pysku, ażby mu się krew puściła.
Delikatna Emma, oburzona ordynarnym tonem Gieni, stara się ją powstrzymać.
— Przestań już Gieniu! Pfe, wstyd!
— Właśnie, że nie przestanę — odpowiedziała ostro.
Umilkła jednak i odeszła na stronę; nozdrza jej drżały, a piękne ciemne oczy rzucały błyski.
Sala poczynała się zapełniać. Przyszedł dobry znajomy całej „Jamy“, tak zwany Wańka-Wstańka, wysoki, chudy, z czerwonym nosem, siwy starzec; Wańka-Wstańka ma na sobie mundur leśniczego, chodzi w długich butach, a z kieszeni bocznej wygląda mu zawsze drewniany łokieć. Całe dnie i wieczory przesiaduje w traktjerni na bilardzie, jest zawsze napół pijany, sypie na prawo i na lewo żarciki, wierszyki i przysłowia i żyje w wielkiej zażyłości ze szwajcarem, z gospodyniami i dziewczętami z domów publicznych. W domach publicznych traktowano go z pewnym niedbałym, lekceważącym uśmieszkiem, na ogół jednak lubiono. Zresztą umiał być użytecznym: często podejmował się odnoszenia listów miłosnych, które dziewczęta pisały do swych kochanków, albo też w razie potrzeby załatwiał na mieście interesy i chodził do apteki po lekarstwa. Częstokroć znów, dzięki swej gadatliwości i brakowi ambicji, wtrącał się do jakiegoś towarzystwa, zwiększając jego wydatki; przy tej sposobności pożyczał drobne sumy pieniężne, które zresztą wydawał zaraz na kobiety, zostawiając sobie conajwyżej kilka groszy na papierosy. Za to wszystko tolerowano go z przyzwyczajenia.
Uścisnąwszy przyjaźnie dłoń Szymona, Wańka wszedł na salę i, stojąc na progu w czapce z fantazją przekręconej na bakier, rozglądał się naokół.
— Przyszedł Wańka-Wstańka — zakomunikowała Niura. — Hej, Wańka-Wstańka, chodź tu do nas!
— Mam honor przedstawić się państwu — począł dowcipkować, salutując po wojskowemu — jestem Wańka-Wstańka honorowy radca tajny i wizytator miejscowych zakładów dobroczynnych, książę Butyłkin, hrabia Naliwkin, baron Tprucinkiewicz-Fencikowski. Witam pana Beethovena! Witam pana Chopina — wołał, witając się z grajkami. — Zagrajcie mi, panowie, jakiś wyjątek z opery „Mężny jenerał Anisimow czyli popłoch w korytarzu“. Uszanowanie dla szanownej gospodyni, pani Zosi. Co, tylko na Wielkanoc pani się całuje? Zapiszemy to... O moja Tamarcia, kochaniuniunieńka moja!
Drwinkując w ten sposób, przeszedł przez salę, aż wreszcie zajął miejsce tuż obok grubej Kasi, która położyła mu na kolanach grubą nogę; następnie, wsparłszy się ręką o swe kolano, położyła na niej głowę, poczęła bacznie i obojętnie przyglądać się Wańce, zajętemu w tej chwili skręcaniem papierosa.
— Jak ci się nie naprzykrzy to ciągłe skręcanie papierosów.
Wańka-Wstańka poruszył wnet brwiami, a na czole jego rozmarszczała się i marszczyła co chwila skóra:
Papierosie przewspaniały
Któż dobroci twej nie chwali,
Nic dziwnego, że świat cały
<poem> uwielbia cię i pali.
Czy wiesz Wańka-Wstańka, że już niedługo zdechniesz, zauważyła obojętnie Kasia.
— Wiadoma rzecz.
W tej chwili zbliżyła się doń Wiera.
— Wańka-Wstańka, powiedz mi coś zabawnego wierszem.
Wańka wstał natychmiast i, stanąwszy w śmiesznej pozie począł deklamować:
Wiele gwiazd na niebie jasnem,
Lecz ich zliczyć nikt nie zdoła.
Choć wiatr szepcze: można zliczyć,
Człowiek temu nie podoła.
Kwitną kwiaty i łopiany,
Śpiewa kogut — ptak kochany.
Tak dowcipkując wciąż, przesiaduje Wańka-Wstańka całe wieczory w domach publicznych, mocą jakiegoś dziwnego współczucia duchowego, dziewczęta otaczają go sympatją, uważając go za swego człowieka; niekiedy oddają mu różne drobne przysługi, a od czasu do czasu kupują piwo i wódkę.
Po upływie pewnego czasu do sali wkroczyło towarzystwo fryzjerów, którzy w tym dniu wolni byli od zajęć. Zachowywali się oni krzykliwie i wesoło, lecz nawet i tutaj w domu publicznym nie przerywali rozmowy o swych drobnych porachunkach, legalnych i nielegalnych dochodach, wreszcie o swych pryncypałach i ich małżonkach. Byli to ludzie zdeprawowani, blagierzy, rokujący wielkie nadzieje na przyszłość, zdecydowani więc naprzykład pójść na utrzymanie do jakiejś hrabiny, o ile zdarzy się właściwa sposobność. Chcieli oni za swój ciężko zapracowany grosz użyć jaknajwięcej przyjemności i dlatego postanowili odwiedzić kolejno wszystkie domy publiczne z wyjątkiem zakładu Treppla, który krępował ich nazbyt swym szykiem i elegancją.
Po przybyciu na salę zamówili przedewszystkiem kadryla i puścili się w pląsy; ze szczególnym upodobaniem tańczyli piątą figurę, w której kawalerowie występują solo, z wdziękiem prawdziwych paryżan, trzymając nawet palce w dziurkach od kamizelek. Nie chcieli jednak dokonać wyboru dziewcząt i odeszli, obiecując, że wrócą, gdy ukończą przegląd wszystkich domów publicznych.
Następnie przychodzili wciąż i odchodzili przeróżni wykrygowani urzędnicy w lakierkach, studenci i oficerowie, którzy zarówno w oczach właścicielki, jak i wszystkich gości, starali się zachować godność i powagę. W sali zapanował taki gwar i ciżba, iż nikt nie czuł się tu skrępowanym. Przyszedł także kochanek Sońki — Ster, który przybywał tu niemal codziennie; przesiadywał on obok swej ukochanej całemi godzinami, spoglądając na nią smutnym i zatroskanym wzrokiem; wciąż wzdychał, jęczał i czynił jej nieustanne wyrzuty za to, że przebywa w domu publicznym, że grzeszy w dni sobotnie, że jada mięso trefne, że wyparła się rodziny i świętej wiary żydowskiej.
Zazwyczaj młodsza gospodyni zbliżała się ku niemu i, krzywiąc pogardliwie usta, mówiła:
— Czemu pan tak siedzi? Czy chce pan zagrzać miejsce? Czyż nie lepiej byłoby pójść na robotę z dziewczyną?
Zarówno żyd jak i żydówka pochodzili z Homla i byli jakby stworzeni do wspólnej, czułej i namiętnej miłości; nieszczęśliwe okoliczności jednak, jak np. pogrom w ich rodzinnym mieście, ruina materjalna, najzupełniejsza bezradność rozłączyła ich na czas pewien. Miłość ich jednak była tak wielką, że uczeń aptekarski Neuman zdołał wreszcie drogą niesłychanych poświęceń i poniżeń otrzymać posadę w jednej z miejscowych aptek i odszukać ukochaną swą dziewczynę. Był on bardzo pobożnym, a pobożność ta graniczyła niemal z fanatyzmem. Wiedział on, że Sońka sprzedaną została przez własną matkę jednemu z handlarzy żywego towaru; wiedział o wielu wstrętnych i haniebnych scenach, jakie przeżyła dziewczyna, gdy odstępowano ją z rąk do rąk, na samą myśl o tem wszystkiem jego pobożna, wrażliwa i szczerze żydowska dusza kurczyła się boleśnie, mimo to jednak miłość jego silniejszą była ponad to wszystko. Każdego wieczoru zjawiał się na ogólnej sali. Odmawiał cobie wszystkiego, byle tylko móc zebrać trochę pieniędzy i opłacić niemi prawo pobytu w pokoiku Sońki. Chwile te jednak nie były radosne ani dla niego, ani dla niej. Po krótkich błyskach szczęścia — jakie znajdowali w fizycznem oddaniu się sobie — następowały minuty gorzkie i ciężkie; oboje płakali, czynili sobie wzajemne wyrzuty, sprzeczali się, przyczem kłótniom tym towarzyszyła nawskroś teatralna gestykulacja, tak charakterystyczna u żydów; po wizytach tych Sońka wracała na salę z oczyma zaczerwienionemi od płaczu.
Przeważnie jednak Neuman nie miał pieniędzy i z tego powodu całemi wieczorami przesiadywał przy niej, oczekując wytrwale i zazdrośnie powrotu ukochanej dziewczyny, ilekroć jakiś gość zażądał jej towarzystwa. Gdy wracała, siadała przy nim, on zaś niepostrzeżenie, starając się nie zwracać na siebie ogólnej uwagi i w tym celu odwracając głowę w przeciwnym kierunku, zaczynał jej czynić wymówki. W chwilach takich jej piękne wilgotne oczy miały wyraz męczeński lecz łagodny.
W dalszym ciągu przyjechało kilku niemców, współpracowników sklepu optycznego i towarzystwo złożone z subjektów, pracujących w składzie ryb i towarów kolonjalnych Kiereszkowskiego; później jeszcze przyjechali dwaj młodzi ludzie tak zwani w domach publicznych — Olek buchalter i Michaś śpiewak; obaj mieli na głowach okrągłe łysiny, okolone wieńcem miękkich, delikatnych włosów.
Podobnie jak powitano przed chwilą Karola Karolowicza ze sklepu optycznego, powitano też również Olka — buchaltera i Michasia — śpiewaka; witano więc obu — schlebiając tym sposobem ich miłości własnej — okrzykami radości i pocałunkami.
Niecierpliwa Niura wyskakiwała co chwila do przedsionka, aby dowiedzieć się kto przyszedł, poczem wbiegała na salę, wołając w podnieceniu, jak to czyniła zawsze:
— Słuchaj Gienka, przyszedł twój mąż!
— Słuchaj, Mała Maniu przyszedł twój kochanek.
Jak zwykle, tak i tym razem, Michaś śpiewak, który zresztą nie był śpiewakiem, lecz właścicielem składu materjałów aptecznych, wchodząc na salę śpiewał, a głos miał rwący się, wibrujący, podobny do beku kozła.
Ro-o-ozumieją pra-a-a-awdę!...
Kiedy zorza-a-a-a...
Bez przerwy niemal tańczono kadryla, to walca, to polkę. Przybył również kochanek Tamary, Seńka; wbrew zwyczajowi swemu jednak nie popisywał się rozumem, „nie rujnował się“, nie zamawiał marsza pogrzebowego i nie częstował dziewcząt czekoladą... Był posępny, utykał na prawą nogę i starał się nie zwracać na siebie uwagi; prawdopodobnie w tych czasach prześladowało go niepowodzenie. Zaledwie wszedł na salę, ruchem głowy wywołał Tamarę, z którą udał się do jej pokoju.
Wśród gości znajdował się również i Egmont — Laurecki, wysoki i wygolony aktor, o twarzy pospolitej i bezczelnej, nadającej mu wygląd dworskiego lokaja.
Subjekci z handlu towarów kolonjalnych tańczyli z całym zapałem młodości, starając się zachować godność i powagę, odpowiadającej tej właśnie, jaką zaleca książka Hermana Hoppe — „Samouk dobrego tonu“. Pod tym względem i zachowanie się dziewcząt nie pozostawiało nic do życzenia. Zarówno mężczyźni jak i kobiety — w przeświadczeniu. że postępowanie ich jest ostatnim wyrazem szyku i dobrego tonu — tańcząc, starali się zachować jak najbardziej nieruchomo z opuszczonemi rękoma: równocześnie unosili głowy ku górze, przechylając się zlekka i usiłując nadać swym twarzom wyraz zmęczenia i znużenia. W antraktach, według utartego szablonu, całe towarzystwo z miną znudzoną i niedbałą wachlowało się chustkami do nosa...
Wogóle wszyscy starali się czynić swemi osobami wrażenie ludzi, należących do najlepszych sfer towarzyskich, którzy jeżeli nawet zabawiają się tańcami, czyniąc to raczej przez kurtuazje zniżając się jedynie do drobnej uprzejmości towarzyskiej. Mimo to jednak, subjekci pana Kiereszkowskiego tańczyli z takim zapałem, że pot spływał z nich strumieniem.
W tym czasie w niektórych domach publicznych zdarzyło się kilka awantur. Jakiś zakrwawiony człowiek, którego twarz w bladem świetle księżyca wydawała się czarną od krwi, pędził środkiem ulicy, rzucając naokół przekleństwa i wymysły; nie zwracając uwagi na rany, jakie zadano mu w walce, szukał uparcie swej zgubionej czapki. Na Małej Jamskiej wynikła znów bójka między pisarzami sztabu i marynarzami.
Noc miała się ku końcowi. Zmęczeni muzykanci grali jak w malignie, przez sen, siłą mechanicznej wprawy.
Najniespodzianiej do zakładu publicznego Anny Markówny wkroczyło siedmiu studentów, docent uniwersytetu i miejscowy reporter.
Przybysze, z wyjątkiem reportera, spędzili ze sobą cały dzień na wspólnej majówce ze znajomemi pannami.
Jeździli łódkami po Dnieprze, warzyli w zagajniku na przeciwległym brzegu kaszę, kąpali się — mężczyźni i kobiety kolejno — w ciepłej i bystro płynącej wodzie, pili wódkę domowego wyrobu, śpiewali wdzięczne pieśni małorosyjskie. Wracali z powrotem późnym wieczorem; gdy fale rzeki z jakąś mocą uderzały o łodzie; ruchliwa woda mieniła się mnóstwem świateł; przeglądały się w niej gwiazdy, a latarnie elektryczne rzucały na nią drżące smugi światła.
Po wyjściu na brzeg każdy z obecnych miał dłonie zagrzane od wiosłowania, w mięśniach rąk i nóg odczuwał miłe znużenie, a całe ciało jego ogar — miało jakieś radosne i rzeźkie zmęczenie.
Następnie odprowadzono gremjalnie panny do domów, żegnając się z niemi przed bramami domów długo, serdecznie i ze śmiechem; ściskano sobie dłonie z takim rozmachem, jak gdyby to były nie ręce lecz dźwignie przy pompie.
Cały dzień zbiegł im wśród gwaru i cokolwiek krzykliwej wesołości; zabawę cechowała prawdziwie młodzieńcza, dziewicza niewinność, a wzajemnych ich stosunków nie zamącił nawet cień kłótni, zazdrości lub niewypowiedzianych uraz. Rozumie się, że do tak radosnego nastroju przyczyniły się słońce, powiew świeżego wiatru na rzece, błogi aromat traw i wody, radosna świadomość swej zręczności i siły, jaka ujawniła się podczas wiosłowania i kąpieli, wreszcie onieśmielający wpływ towarzystwa rozumnych, łagodnych, czystych i pięknych panien ze znajomych rodzin.
Omal nieświadomie jednak pobudliwość ich — nie wyobraźnia, lecz zwykła instynktowna i zdrowa pobudliwość swawolnych i młodych samców — wystawioną była na ciągłe próby. Działo się to ilekroć ręce ich spotykały się niespodzianie z rękami kobiet, lub gdy ujmowali je w ramiona, pomagając przy wejściu i wyjściu z łódek; podniecająco oddziaływał na nich subtelny zapach, jaki szedł od rozgrzanych w słońcu sukien; podniecająco działały pełne trwożnej kokieterji okrzyki dziewcząt na łódce, widok ich postaci, leżących niedbale na trawie i skupionych wokół samowara; jednem słowem podniecała ich ta właśnie drobna poufałość, której nie podobna uniknąć podczas pikników, przechadzek zamiejskich i spacerów na rzece; w takich chwilach pod wpływem zetknięcia się z ziemią, trawą, słońcem i wodą, budzi się w najtajniejszych głębiach duszy ludzkiej pierwotne, piękne i wolne, lecz skażone i wystraszone przez ludzi — zwierzę.
Była godzina druga w nocy, gdy zamykano zaciszną restaurację studencką pod „Wróblami“; młodzi ludzie podnieceni alkoholem i obfitem jadłem opuścili zadymione i duszne sklepienia restauracji i pogrążyli się w ciemnościach tajemniczej i rozkosznej nocy, pociągającej ku sobie błyskami świateł na niebie i ziemi, powietrzem odurzającem i przepojonem aromatem, zalatującem kędyś z niewidzialnych ogrodów i klombów. Wszystko to przyprawiło ich o zawrót głowy, a serca pod wpływem niewyraźnych nieświadomych pragnień ogarniała cicha jakaś tęsknota. Po chwilowym wypoczynku młodzi ludzie z uczuciem radosnej dumy odczuwali w mięśniach swych ponowny przypływ energji; płuca oddychały swobodnie, amarantowa krew krążyła w żyłach mocnem i przyśpieszonem tętnem, wszystkie członki działały sprawnie i sprężyście.
I noc ta pociągała dziwnie ku sobie — w duszy budziło się nieświadome pragnienie lecieć, lecieć nago, bez myśli, w milczeniu — biec wśród drzemiącego boru, aby w zroszonych traw kobiercu wyczuć ślady jakichś stóp, które tędy przebiegły, by gromkiem wołaniem wzywać do siebie samicę...
Rozstanie się jednak nie było rzeczą łatwą. Wspólnie spędzony dzień złączył wszystkich w sprzęgnięte ze sobą stado. Zdawało się, że gdy jeden ze współbiesiadników odejdzie, wnet zerwie się bezpowrotnie ogólny kontakt jaki zdołali utrwalić między sobą. Dlatego też, z włócząc z pożegnaniem, stali niezdecydowani przed restauracją, zagradzając drogę snującym się nielicznie przechodniom. Rozprawiano obłudnie, dokąd się udać, aby spędzić resztę nocy. Ogród Tivoli znajdował się bardzo daleko, co więcej trzeba tam było kupować bilety wejściowe, w bufecie zaś przepłacać ceny; zresztą program dawno już się skończył. Władek Pawłów zapraszał całe towarzystwo do siebie, oświadczając, iż ma w domu dwanaście butelek piwa i trochę koniaku. Wszystkim jednak wydawało się nudnem iść nocą do mieszkania familijnego wchodzić na palcach po schodach i przez cały czas rozmawiać szeptem.
— Wiecie co, chłopcy... Pójdźmy do dziewczynek. to bodaj będzie najlepsze — zakonkludował stary student Lichonin, wysoki i barczysty brodaty zuch.
Był on z przekonań anarchistą-teoretykiem, z powołania zaś namiętnym graczem; grywał w bilard, w karty i na wyścigach. Niedalej jak wczoraj wygrał w klubie kupieckim w makao około tysiąca rubli i pieniądze te parzyły mu ręce.
— Cóż myślicie o tem? Może on ma i rację — dodał ktoś drugi. Jedzmy koledzy!...
— Czy warto, przecież to zabierze nam całą noc — zaoponował trzeci, maskując nieszczerze rozsądek i zmęczenie.
Jeszcze inny, udając, że ziewa, rzekł:
— Jedzmy lepiej do domu... a-a-a... wyśpiemy się... Dość tego dobrego na dzisiaj.
— We śnie nie uszy jesz paltota — zauważył lekceważąco Lichonin. Herr profesor, jedzie pan ze mną?
Docent uniwersytetu Jarczenko, zaprotestował gorąco; było to oburzenie szczere, chociaż być może Jarczenko nie zdawał sobie z tego sprawy sam przed sobą i nie wiedział, jakie właściwe uczucia kryją się na dnie jego duszy:
— Daj mi z tem pokój, Lichonin. Mojem zdaniem, panowie, to, co zamierzacie zrobić, jest najzwyklejszym świństwem. Spędziliśmy wszyscy tak cudownie i tak błogo czas, że to powinno nam chyba wystarczyć — ale nie — zachciało się wam koniecznie leźć w kałużę, jak pijane bydło. Nie, ja nie jadę.
— A przecież, o ile mnie pamięć nie myli — zauważył z jadowitym spokojem Lichonin — pozwolę sobie przypomnieć, że niedalej jak ubiegłej jesieni w towarzystwie pewnego przyszłego Momsena byliśmy w pewnym domu z wizytą: leliśmy w fortepian kruszon z lodem, udawaliśmy taniec brzucha i wyprawialiśmy wiele innych rzeczy.
Lichonin mówił prawdę. Jeszcze za czasów studenckich i później, kiedy już został docentem uniwersytetu, Jarczenko prowadził życie hulaszcze i lekkomyślne. We wszystkich restauracjach i tingel-tanglach znano doskonale jego korpulentną figurkę, rumiane pucołowate policzki, podobne do twarzy wymalowanego amorka; znano ogólnie jego dobre wilgotne oczy, prędką i urywaną mowę i wrzaskliwy śmiech.
Koledzy zastanawiali się jakim sposobem człowiek ten znajdował dość czasu na studja naukowe; mimo to, Jarczenko zdawał egzaminy wzorowo, a profesorowie wyróżniali go już na pierwszym kursie. Obecnie Jarczenko poczynał zwolna odsuwać się od swych dawnych kolegów i współbiesiadników. Zaczynał on nawiązywać tak niezbędne dlań stosunki z kołem profesorskiem; w ostatnich czasach zaproponowano mu objęcie z początkiem następnego roku katedry historji rzymskiej; częstokroć w rozmowie używał utartego wśród docentów zwrotu: „My uczeni“. Stąd studencka familjarność, przymusowe podtrzymywanie stosunków, pociągające ze sobą konieczność brania udziału w wiecach, protestach i wystąpieniach o charakterze demonstracyjnym stawały się dlań niekorzystnemi, kłopotliwemi i poczynały go wręcz nudzić. Dbając jednak o popularność wśród młodzieży, nie mógł zdobyć się na odwagę stanowczego zerwania z kółkiem dawnych znajomych. Słowa Lichonina zadrasnęły go do żywego.
— Wielki Boże! Czyż nie urządzaliśmy najrozmaitszych głupstw, będąc chłopcami? Kradliśmy cukier, brudziliśmy majteczki, urywaliśmy skrzydła chrabąszczom — mówił gorączkując się swemi słowami. — Ale wszystko ma swoje granice. Oczywiście, panowie, nie myślę wam dawać rad, lub udzielać nauk moralnych, lecz trzeba postępować konsekwentnie. Wszyscy zgadzamy się na jedno, że prostytucja jest jednem z największych nieszczęść ludzkości; uzna jemy również, że twórcami tego zła nie są kobiety, lecz mężczyźni, ponieważ popyt rodzi podaż. Naturalnie więc, że jeżeli podchmieliwszy sobie, wbrew przekonaniom mym, jadę do prostytutek, popełniam w tym wypadku potrójną nikczemność: więc podłość wobec głupiej i nieszczęśliwej kobiety, którą za mego plugawego rubla zmuszam do najbardziej poniżającej formy niewolnictwa; dalej popełniam podłość wobec całej ludzkości, ponieważ wynajmując publiczną kobietę na godziny dla zaspokojenia mych nikczemnych chuci, usprawiedliwiam i podtrzymuję przez to prostytucję; po raz trzeci popełniam nikczemność wobec własnego mego sumienia, mych myśli i logiki.
— Phi-i! gwizdnął przeciągle Lichonin i, chwiejąc do taktu pochyloną na bok głową, począł skandować melancholijnie.
— Nasz filozof plecie trzy po trzy: masło maślane...
— Rozumie się, nic łatwiejszego jak dowcipkować — odciął sucho docent. Mojem zdaniem w całem smutnem życiu rosyjskiem, niema bardziej smutnego zjawiska nad ogólne rozwydrzenie i skażenie myśli. Dziś powiemy sobie: E, co tam, czy pojadę czy nie pojadę do domu publicznego, wizyta moja ani nie polepszy, ani też nie pogorszy sprawy. Po upływie pięciu lat będziemy znów mówili: niewątpliwie, łapówka — to rzecz nader brzydka, ale uważacie państwo, dzieci... rodzina... W ten sposób po latach dziesięciu, gdy już zostaniemy czcigodnymi liberałami rosyjskimi, będziemy deklamować o wolności osobistej i równocześnie kłaniać się do samej ziemi szubrawcom, którymi pogardzamy, co jednak nie przeszkadza nam wycierać u nich przedpokoje. I, śmiejąc się z tego, będziemy opowiadali wszystkim, że kiedy wleziesz między wrony, musisz krakać jak i one“. Jak Boga kocham, zupełną rację miał ten minister, który nazwał studentów rosyjskich przyszłymi naczelnikami biur.
— Albo profesorami — dorzucił Lichonin.
— Co najważniejsze jednak — mówił dalej Jarczenko, puszczając mimo uszu tę złośliwość, że widziałem dziś wszystkich was, panowie, w towarzystwie tych sympatycznych i dzielnych dziewcząt... Zachowaliście się wszyscy tak na swojem miejscu i oto zaledwieście się pożegnali z paniami, a już ciągnie was coś do kobiet publicznych. Niechże każdy z was wyobrazi sobie na chwilę, że byliśmy z wizytą u jego sióstr, i wnet po wyjściu z tej wizyty pojechaliśmy na Jamę... I cóż? Czy miłem jest takie przypuszczenie?
— Wszystko pięknie, ale przecież muszą istnieć jakieś klapy bezpieczeństwa — zauważył poważnie Borys Szabaszników, wysoki trochę nadęty i zmanierowany młody człowiek; krótki kitel, zaledwie przykrywał mu tłusty zad, modne obcisłe spodnie, binokle z czarnym szerokim sznurkiem i mała czapeczka nadawały mu wygląd eleganta. — Czyż lepiej jest korzystać z pieszczot swej pokojówki, lub romansować potajemnie z cudzą żoną? Cóż mam robić, jeżeli kobieta jest mi niezbędnie potrzebną?
— Istotnie, bardzo niezbędną! — zauważył uszczypliwie Jarczenko i machnął ręką.
W tej chwili do rozmowy wmięszał się student, zwany w kole przyjaciół Ramzesem. Był to mężczyzna niski z nosem garbatym o cerze smagłej; policzki miał zapadłe, podbródek ostro zarysowany, głowę dużą, poczynającą łysieć, po obu bokach czoła, dzięki czemu wygolona twarz jego była podobną do trójkąta. Prowadził on tryb życia dość oryginalny jak na studenta. Podczas gdy ogół kolegów zajmował się naprzemian polityką, miłością, teatrem i cokolwiek nauką, Ramzes poświęcał się całkowicie badaniu najrozmaitszych skarg sądowych, wynikających z powództwa cywilnego starał się on zapoznać dokładnie ze wszelkiemi subtelnościami i kruczkami najciekawszych procesów majątkowych, rodzinnych, włościańskich i t. p.; studjował pilnie motywy wyroków, ogłaszanych przez senat w sprawach kasacyjnych. Przez rok — bynajmniej nie z potrzeby — pracował w charakterze dependenta u notarjusza, w następnym znów roku był sekretarzem u sędziego pokoju: w ubiegłym roku, będąc na ostatnim kursie prawa, prowadził w miejscowym organie kronikę z posiedzeń rady miejskiej i zajmował skromną godność pomocnika sekretarza w zarządzie syndykatu cukrowników. Gdy syndykat ten wystąpił z głośnym procesem przeciw jednemu ze swych członków, który, wbrew umowie, sprzedał nadmiar wyprodukowanego przez siebie cukru, Ramzes z góry przewidział decyzję i motywy, jakie w sprawie tej wyda senat: przewidywania te nie zawiodły go istotnie.
Mimo stosunkowo młodych lat, z opinją Ramzesa liczyli się dość znani prawnicy, udając zresztą, że nie przywiązuje do niej zbyt wielkiej wagi. Bliżsi znajomi Ramzesa nie wątpili ani na chwilę, że Ramzes zrobi w życiu karjerę; sam Ramzes zresztą miał przeświadczenie, iż zanim dojdzie do 35 roku życia zdoła jako adwokat cywilista zarobić wyłącznie praktyką miljon rubli. Koledzy wybierali go niejednokrotnie na przewodniczącego wieców i starostę studenckiego: Ramzes jednak wymawiał się od honorów tych, tłumacząc decyzję swą brakiem czasu. Często natomiast brał udział w koleżeńskich sądach polubownych; przemówienia jego cechowała niezbita logiczność, zazwyczaj też, ku obopólnemu zadowoleniu stron, sprawy kończyły się zgodą. Podobnie jak i Jarczenko, cenił on popularność wśród uczącej się młodzieży; stąd też, jeżeli nawet spoglądał na ludzi z pewną pogardą, nie okazywał tego nigdy ani jednym, choćby najmniejszym ruchem.
— Nikt przecież nie kusi pana koniecznie do grzechu — zauważył tonem pojednawczym. Po — cóż tu więc ten patos i melancholja, kiedy sprawa przedstawia się najzupełniej jasno. Towarzystwo, złożone z kilku młodych dżentelmenów, pragnie wspólnie w sposób niewinny i wesoły spędzić resztę nocy, potańczyć, pośpiewać, wchłonąć w siebie pewną ilość kufli piwa i wódki. Wszystkie inne zakłady, z wyjątkiem tych właśnie domów, znajdują się zamknięte. Ergo...
— Zatem, pojedziemy się weselić do kobiet sprzedajnych? Do prostytutek? Do domu publicznego? — przerwał mu głosem drwiącym i pełnym oburzenia Jarczenko.
— A chociażby nawet? Zdarzyło się kiedyś, że chciano upokorzyć pewnego filozofa i w tym celu podczas obiadu posadzono go gdzieś na szarym końcu przy grajkach. Filozof, zajmując swe miejsce, rzekł wówczas: „Oto najpewniejszy sposób aby uczynić ostatnie miejsce pierwszem“. Zresztą, powtarzam raz jeszcze, jeżeli pańskie sumienie nie pozwala panu, jak pan powiada kupować kobiety, to przecież może pan wrócić z domu publicznego, nie uroniwszy tam kwiatu swej niewinności.
— Pańskie dowodzenie — rzekł Jarczenko — przypomina mi zupełnie tych mieszczan, którzy postanowili pójść, aby popatrzeć na egzekucję mówiąc równocześnie: my nie mamy z tem nic wspólnego, owszem należymy do przeciwników kary śmierci — wszystko to jest obowiązkiem prokuratora i kata.
— Doskonale powiedziano, kochany panie Gawle, a nawet jest w tem pewna doza racji. Do nas jednak porównanie to nie stosuje się zupełnie. Przecież nie można brać się do leczenia ciężkiej choroby, nie widząc zupełnie chorego. A wszakże my wszyscy, którzy tu stoimy będziemy musieli w przyszłej naszej działalności zetknąć się z tak straszliwą kwestją, jak kwestja prostytucji, i to nie byle jakiej, lecz rosyjskiej prostytucji! Lichonin, ja, Borys Szabaszników, Pawłów, jako prawnicy, Piotrowski i Tołpygin, jako medycy. Jedynie tylko Weltman obrał sobie inną specjalność — matematykę. Ale przecież będzie on pedagogiem, kierownikiem młodzieży i pal licho, nawet i ojcem! Zanim więc poczniemy straszyć innych grozą niebezpieczeństwa, zobaczymy sami jak wygląda to niebezpieczeństwo. Wreszcie i pan sam, panie Pawle, znawca języków starożytnych i przyszła powaga w dziedzinie odkopywania grobów, także na tem zyskasz.. Czyż porównanie współczesnych domów publicznych z jakiemiś pompęjańskiemi zamtuzami lub z instytucją świętej prostytucji w Tebach i Niniwie nie jest rzeczą pouczającą?
— Brawo, Ramzesie, wspaniale! — ryknął Lichonin. — Co tu długo gadać chłopcy? — Bierzcie profesora pod żebra i pakujcie go do dorożki.
Studenci otoczyli ze śmiechem Jarczenkę, chwycili go za ręce i ujęli w pół. Wszyscy bowiem czuli w tej chwili wspólny pociąg do kobiet, nikt jednak z wyjątkiem Lichonina nie ośmielił się wystąpić z inicjatywą. Dzięki jednak wystąpienia Lichonina, całe to skomplikowane, niemiłe i obłudne przedsięwzięcie stało się jakimś niewinnym żartem ze starszego kolegi. Jarczenko, śmiejąc się i złoszcząc naprzemian starał się wydobyć z tych objęć. W tej właśnie chwili do studentów zbliżył się rosły policjant, który bacznie i nieprzyjaźnie obserwował ich od dłuższego czasu.
— Panowie studenci, proszę się nie gromadzić. Nie wolno! Idźcie panowie w swoją stronę.
Towarzystwo ruszyło naprzód... Jarczenko poczynał zwolna ustępować.
— Panowie, ostatecznie mogę z wami pojechać. Nie sądźcie jednak, by faraon egipski, Ramzes zdołał przekonać mnie swemi sofizmatami... Żal mi wprost rozłączyć się z towarzystwem... Ale stawiam jeden warunek: będziemy pili, dowcipkowali, śmiali się... ale ponadto nie pozwolimy sobie na nic więcej... na żadne błoto... Wstyd doprawdy pomyśleć, abyśmy — my, kwiat inteligencji rosyjskiej — mieli zatracać nad sobą panowanie na widok pierwszej lepszej, spotkanej przez nas spódnicy.
— Przysięgam — rzekł Lichonin, podnosząc rękę ku górze.
— Ja również ręczę za siebie — oświadczył Ramzes.
— Ja też! I Ja! Jak Boga kocham, dajmy sobie słowo, panowie... Jarczenko ma najzupełniejszą słuszność — wołali inni.
Siedli do kilku dorożek, które od dłuższego już czasu podążały za nimi szeregiem, przyczem dorożkarze dowcipkowali i wymyślali sobie wzajemnie. Lichonin wsiadł wraz z docentem, objąwszy go dla wszelkiej pewności wpół. Na kolanach ich usadowił się mały Tołpygin, sympatyczny chłopiec w kolorach, który mimo 23 lat policzki miał okryte puszkiem dziecięcym.
— Stacja u Doroszenki — zawołał do dorożkarzy, a zwracając się do swych towarzyszy dodał:
— U Doroszenki przystanek.
Po przybyciu do restauracji Doroszenki, wszyscy udali się na ogólną salę i zgromadzili przy bufecie. Nikt nie miał chęci do picia; widocznie jednak każdy doznawał wrażenia, że oto za chwilę, najzupełniej niepotrzebnie, zamierza popełnić coś haniebnego, wziąć udział w jakiejś sztucznej i kon wulsyjnej, bynajmniej nie zabawnej zabawie. I każdy z nich pragnął pijaństwem wprowadzić się w ten mglisty i tęczowy stan ducha, w którym obojętnieje naokół i kiedy głowa nie wie, co czynią ręce i nogi, i co paple język.
Prawdopodobnie, że nietylko sami studenci, lecz wszyscy inni goście, zarówno stali jak i przygodni, w mniejszym lub większym stopniu odczuwali w duszy swej ukłucia tej niewidzialnej drzazgi; Doroszenko handlował wyłącznie późnym wieczorem lub nocą, goście nie bawili nigdy tu długo, lecz wstępowali jedynie przelotnie, po drodze.
Dolino moja, dolino
Wspaniała i bezmie-e-e-rna.
Czekajcie, przecież to nasz współpracownik — rzekł Ramzes i z temi słowy podszedł przywitać szaro ubranego pana. Po chwili przyprowadził go do bufetu i przedstawił go swym towarzyszom.
— Pozwólcie panowie, że przedstawię wam mego kolegę redakcyjnego. Pan Sergujsz Płatonow — najleniwszy lecz również i najzdolniejszy współpracownik naszej gazety.
Podano sobie ręce, przyczem wymieniono niewyraźnie nazwiska.
— Z tego powodu musimy się napić ze sobą — zaproponował Lichonin.
Jarczenko zaś ze zwykłą sobie uprzejmością, która nie opuszczała go nigdy, odezwał się:
— Zdaje się, że my się znamy, jakkolwiek nie osobiście. Czy to nie pan był sprawozdawcą w tym dniu, kiedy profesor Przykłoński bronił swej dysertacji na stopień doktora?
— Ja, — odrzekł reporter.
Jarczenko uśmiechnął się uprzejmie i raz jeszcze uścisnął mocno rękę Płatonowowi.
— Bardzo mi przyjemnie. Czytałem pańskie sprawozdanie: doskonale napisane — ściśle rzeczowo i zręcznie. Ale niechże pan pozwoli... Zdrowie pana!
— A teraz pozwólcie panowie, że ja was zaproszę. Niech nam pan naleje jeszcze jedną kolejkę, raz, dwa, trzy, cztery... dziewięć koniaków.
— Przepraszani pana, tak nie można... pan jest naszym gościem i kolegą — zaprotestował Lichonin....
— Jakiż ze mnie kolega panów — roześmiał się dobrodusznie reporter. — Byłem wolnym słuchaczem zaledwie na pierwszym kursie i to jedynie przez pół roku. Panie gospodarzu, płacę. Pozwólcie panowie...
Znajomość skończyła się tem, że po upływie pół godziny Lichonin i Jarczenko nie chcieli rozstać się z reporterem i zaprosili go, aby im towarzyszył na Jamę. Zresztą Płatonow nie protestował.
— Jeżeli towarzystwo me nie ciąży panom, będę bardzo zadowolony, tembardziej, że mam dziś najzupełniej niespodzianie pieniądze. „Dnieprowskie słowo“ zapłaciło mi dziś honorarjum, a jest to taki cud, jakbym wygrał dwieście tysięcy rubli na kontramarkę teatralną. Przepraszam na chwilę.
Zbliżył się do starca, z którym siedział uprzednio i wsunął mu w ręce jakieś pieniądze, mówiąc:
— Do widzenia dziadku, tam gdzie jadę teraz, w żaden sposób dziadek jechać nie może. Jutru spotkamy się w tem samem miejscu.
Wyszli z restauracji. W progu Szabasznikow zatrzymał Lichonina i, odprowadzając go na bok, odezwał się z wyrzutem.
— Bardzo ci się dziwię. Zebraliśmy się w ciasnym kółku, a tyś musiał koniecznie zaprosić do nas jakiegoś włóczęgę. Djabli wiedzą co tu za jeden.
— Daj pokój Borys — odrzekł przyjaźnie Lichonin — to bardzo miły chłop.
— Wiecie panowie, że to doprawdy świństwo — gderał Jarczenko, gdy towarzystwo znalazło się przed zakładem Anny Markówny. — Jeżeli już jechać koniecznie do domu publicznego, to należało wybrać zakład przyzwoity a nie taką norę. Doprawdy, panowie lepiej obok do Treppla... tam przynajmniej czysto i jasno.
— Proszę, proszę signore — nalegał Lichonin, otwierając przed nim drzwi z dworską uprzejmością i zapraszając go do wejścia uprzejmym gestem ręki.
— Ależ to obrzydliwe... U Treppla przynajmniej kobiety ładniejsze.
Idący za nim Ramzes roześmiał się ozięble.
— Tak, tak, tak, drogi panie Gawle. Będziemy zatem dowodzili w dalszym ciągu według metody pańskiej. Potępimy głodnego złodzieja, za to, że ukradł ze straganu bułkę, natomiast dyrektorowi banku, który puścił cudzy miljon na cygara i wyścigi, złagodzimy karę.
— Daruje pan, ale nie rozumiem tego porównania — odrzekł obojętnie Jarczenko. — Mnie to wszystko jedno dokąd pójdziemy.
— Tem bardziej — mówił Lichonin, torując drogę docentowi — że ten dom ma w sobie tak wiele wspomnień historycznych. Koledzy! Z wysokości tych wieszadeł spoglądają na nas dziesiątki pokoleń studenckich. Prócz tego, mocą tradycyjnego zwyczaju, dzieci i ucząca się młodzież płaci tu tylko połowę ceny. Zupełnie jak w panopticum. Prawda, obywatelu, Szymonie?
Szymon wogóle nie lubił liczniejszych towarzystw, ponieważ wizyta taka groziła zazwyczaj jakąś awanturą; tembardziej nie lubił studentów, którymi pogardzał, za ich sposób mówienia trudny do zrozumienia, za ich pociąg do lekkomyślnych żartów, za bezwyznaniowość, a przedewszystkiem za to, iż studenci podburzają wciąż przeciw władzy i prawnemu porządkowi. Nic dziwnego, iż w tym dniu, gdy kozacy, rzeźnicy, handlujący mąką i rybami bili na placu Besarabskim studentów, Szymon dowiedziawszy się o tem, siadł natychmiast w dorożkę i stojąc w niej z miną policmajstra popędził na plac walki, aby wziąć w niej udział.
Największym szacunkiem otaczał Szymon ludzi solidnych, tłustych i podtatusiałych, którzy przychodzili pojedyńczo, lękliwie zaglądali na ogólną salę, obawiając się spotkać kogoś znajomego i po upływie krótkiego czasu opuszczali zakład, dając mu hojny napiwek. Gości tych nazywał zawsze „jaśnie wielmożnymi panami“.
Z tego powodu, zdejmując palto z Jarczenki odgryzł się w sposób dwuznaczny i złośliwy.
— Ja tu nie jestem obywatelem, lecz od wyrzucania obywateli.
— Wobec tego mam honor powinszować tej godności — odrzekł Lichonin, kłaniając się uprzejmie.
Sala była przepełniona. Zmęczeni tańcem subjekci odpoczywali obok swych dam, czerwoni i spoceni, wachlując się chustkami. Michaś-śpiewak i jego przyjaciel buchalter, obaj łysi, obaj pijani — i spoglądający zmąconym wzrokiem przed siebie, siedzieli naprzeciw siebie, wsparci o marmurowy stolik; obaj usiłowali zaśpiewać unisono, głosem tak drżącym i krzykliwym, iż zdawało się, że za plecami ich stoi ktoś, bijący ich po karku:
Ro-o-ozumieją pra-a-a-awdę...
Obie gospodynie starały się namówić ich, by przestali krzyków. Wańka-Wstańka, oparłszy nogę na nogę i objąwszy się oburącz za kolano, spał na krześle.
Dziewczyny poznały niektórych studentów i, zerwawszy się z miejsc, pobiegły na ich spotkanie.
— Patrz, Tamaro, twój mąż — Włodek! I mój mąż Michał także przyszedł — piszczała Niura, wieszając się na szyi Piotrowskiego, młodzieńca wysokiego, o długim nosie i poważnym wyglądzie. — Tak się masz, Michaś. Czemu tak dawno nie byłeś? Stęskniłam się do ciebie.
Jarczenko zażenowany rozglądał się wokół i po chwili, zwracając się do stojącej obok gospodyni, rzekł uprzejmie:
— Chcieliśmy się jakoś urządzić... Wie pani co... możeby tak w oddzielnym gabineciku... I niech nam pani każę z łaski swej podać jakiegoś tam wina czerwonego... i może jeszcze kawy... Zresztą pani już wie.
Jarczenko wzbudzał zawsze poszanowanie dla swej osoby, zarówno eleganckim wyglądem, jak i uprzejmym, lecz pańskim, sposobem zachowania się.
W odpowiedzi na jego słowa, Emma radośnie pokiwała głową — niby stary spasiony koń cyrkowy.
— Można tego wszystkiego dostać... można... Niech panowie pozwolą tu do saloniku. A jaki ma być likierek, bo mamy tylko benedyktyna. Więc benedyktyn. Dobrze, dobrze. A czy panienki mogą przyjść?
— Jeżeli to już koniecznie, w takim razie — odrzekł Jarczenko z westchnieniem, rozkładając ręce.
I wnet dziewczyny jedna za drugą wkroczyły do oświetlonego niebieską amplą gabinetu, w którym znajdywały się szare, kryte pluszem meble. Wchodząc, wyciągały na powitanie nieprzyzwyczajone do tego dłonie i półgłosem mówiły swe imiona: Mania, Kasia, Luba... Następnie siadały na kolanach pierwszego lepszego mężczyzny, obejmowały go za szyję i zwyczajem swym poczynały paplać:
— Jaki pan piękny, panie studencik!... A czy mogę kazać przynieść parę pomarańcz?
— Kup mi cukierków, Włodku. Czy zgoda?
— A mnie czekolady.
— Jakiś ty tłuściutki — przymila się do docenta Wiera, wdrapując mu się na kolana — słuchaj moja przyjaciółka jest chora i nie może wychodzić na salę. Poślij jej przezemnie jabłek i czekolady?
— Eh, ta chora przyjaciółka, to przecież blaga. Przedewszystkiem zaś nie naprzykrzaj mi się ze swemi czułościami. Siedź spokojnie, jak to robią mądre dzieci, o tu obok mnie! I rączki złóż — grzecznie.
— Kiedy nie mogę — wołała, kręcąc się kokieteryjnie i wywracając oczami... — Pan jest taki sympatyczny.
Lichonin, słuchając tej zawodowej żebraniny, uśmiechnął się dobrodusznie i, kiwając poważnie głową mówił ciągle, naśladując akcentację niemiecką Emmy:
— Moszna, moszna, moszna... czy mam.
— Więc kochaneczku, powiesz lokajowi, żeby zaniósł mojej przyjaciółce jabłek i ciasteczek? — nalegała Wiera.
Tego rodzaju natręctwo wchodziło w zakres nieurzędowych obowiązków dziewczyn. Między niemi istniała jakaś niedorzeczna, dziecinna i dziwaczna rywalizacja na punkcie „wysysania z gości pieniędzy“; rywalizacja dziwaczna, ponieważ żadna z nich nie ciągnęła z tego zysków, z wyjątkiem pochwał, jakiemi obdarzały je za to gospodynie, lub właścicielka zakładu. Drobiazgowe jednak, próżniacze i jednostajne życie kobiet z domu publicznego zawiera w sobie wiele pierwiastków napół dziecięcej i napół histerycznej zabawy.
Szymon tymczasem wniósł maszynkę do kawy, filiżanki, pękatą butelkę benedyktyna, owoce i konfitury w słoikach i zadowolony począł otwierać butelki wina i piwa.
— A pan czemu nie pije? — zapytał Jarczenko, zwracając się do reportera... Przepraszam, ale jeżeli się nie mylę, pańskie imię jest Sergjusz Iwanowicz.
— Istotnie.
— Niech pan pozwoli filiżankę kawy; to działa odświeżająco. Albo może napijemy się tego podejrzanej wartości wina?
— Dziękuję panu. Ja mam swój napój... Proszę mi dać, Szymonie — koniaku! zawołała nagle Niura.
— I do tego gruszkę! — dorzuciła Mańka Biała.
— Słucham pana, zaraz będzie — zwolna, lecz z uszanowaniem odezwał się Szymon i wnet pochylił się, aby otworzyć butelkę z koniakiem.
— Po raz pierwszy zdarza mi się słyszeć by na Jamie podawano koniak — zauważył zdumiony Lichonin. Ilekroć żądałem koniaku, zawsze spotkałem się z odmową.
— Kto wie, może pan Sergjusz zna właściwe słowa zaklęcia? — zażartował Ramzes.
— Albo też korzysta tu z jakichś honorowych przywilejów — uszczypliwie i z naciskiem rzekł Borys.
Reporter badawczym wzrokiem, nie odwracając gowy, zmierzył Szabasznikowa, spojrzał na niższy szereg guzików przy eleganckim jego kitlu, poczem zwolna, akcentując słowa, odpowiedział:
— Niema w tem nic honorowego, że chociaż mogę pić jak koń, lecz nie upijam się nigdy; za to jednak, nie kłócę się ani nie zaczepiam nikogo! Widocznie ta dobra strona mego charakteru jest tu dostatecznie znaną i dlatego mają do mnie zaufanie.
— Zuch — zawołał uradowany Lichonin, którego zachwycał w reporterze jego flegmatyczny a równocześnie pewny siebie niedbały sposób zachowania się. Ale pan podzieli się z koniakiem i ze mną.
— Będzie mi bardzo, ale to bardzo przyjemnie — odrzekł uprzejmie Platonow, spoglądając na Lichonina z sympatycznym niemal dziecięcym uśmiechem, który rozjaśnił jego brzydką, o wystających kościach policzkowych, twarz. — Pan od pierwszego wejrzenia bardzo mi się podobał. Kiedy zobaczyłem pana u Doroszenki od pierwszej chwili pomyślałem, że w gruncie rzeczy pan z pewnością nie jest takim szorstkim, jak to się z pozoru wydaje.
— Ot, nagadaliśmy sobie komplementów — roześmiał się Lichonin. Dziwna jednak rzecz, żeśmy się tu nigdy ze sobą nie spotkali. Pan, jak się zdaje, bywasz w tym domu częstym gościem.
— Nawet i bardzo.
— Sergjusz Iwanowicz jest naszym najważniejszym gościem — pisnęła naiwnie Niura. — Pan Sergjusz jest u nas, czemś w rodzaju brata!
— Nie gadaj głupstw — rzekła Tamara.
— Dziwna rzecz — ciągnął dalej Lichonin — ja tu również jestem swojakiem. W każdym razie można panu powinszować ogólnej sympatji, jaką się pan cieszy.
— Starosta miejscowy — mruknął krzywiąc usta Szabasznikow; słowa te były wypowiedziane o tyle półgłosem, iż Platonow mógł udać, że ich nie słyszy.
Obecność reportera od pierwszej chwili drażniła Borysa. Drażniła go nietylko to, że Płatonow nie należał do ich grona. Podobnie jak wielu studentów — i nietylko studentów lecz również oficerów, junkrów i gimnazistów — Borys przyzwyczaił się do tego, iż ludzie „cywilni“, którzy znajdą się wypadkowo w towarzystwie hulającej studenterji, ujawniają pewną zależność i starają się zaskarbić sobie względy swych współbiesiadników; pochlebiają ich miłości własnej, śmieją się z ich dowcipów, podziwiają ich pewność siebie i z uczuciem tajnej zawiści wspominają o swych latach studenckich. Platonow zaś, nietylko że nie usiłował przypodobać się studentom lecz przeciwnie traktował ich ze spokojną i uprzejmą obojętnością.
Prócz tego irytował Szabasznikowa ten prosty ujmujący szacunek, jakim otaczali reportera wszyscy znajdujący się w tym domu, zaczynając od Szymona, kończąc zaś na tłustej i milczącej Kasi; irytowało go to i budziło w nim uczucie pewnego — rodzaju zazdrości. Szacunek ten uwidaczniał się na każdym kroku; gdy mówił słuchano go z uwagą; Tamara z namaszczeniem nalewała mu do kieliszka koniak, Mańka Biała starannie obierała gruszkę; gdy siedząca po przeciwległej stronie Zoja zwróciła się o papierosa do dwóch zagadanych ze sobą studentów, ci nie dosłyszeli jej prośby; reporter rzucił jej wówczas swą papierośnicę przez stół, a na twarzy dziewczyny odbił się wyraz żywego zadowolenia; żadna z obecnych nie żądała od niego, by kupił jej czekolady lub owoców, natomiast wszystkie okazywały mu żywą wdzięczność za drobne uprzejmości i poczęstunki, „Alfons“ rzekł do siebie ze złością Borys, nie wierząc zresztą zupełnie w tego rodzaju przypuszczenie; reporter był na to zbyt brzydkim i zbyt niedbale ubranym, zresztą zachowywał się z wielką powagą.
Płatonow udał, że nie dosłyszał impertynencji, wypowiedzianej przez studenta. Nerwowym ruchem zmiął serwetkę i odrzucił ją zlekka od siebie. I znów spojrzał uważnie w tę stronę, gdzie zajmował miejsce Borys.
— Tak to prawda, ja tu jestem swój człowiek — ciągnął spokojnie, zataczając kieliszkiem powolne kręgi po stole. Wyobraźcie sobie, panowie, że przez okrągłe cztery miesiące jadłem w tym domu obiady.
— Czy rzeczywiście? śmiał się zdumiony Jarczenko.
— Rzeczywiście. Tu wcale nieźle dają jeść. Dużo i smacznie, choć niezbyt tłusto.
— Dobrze, ale jakim sposobem.
— Przygotowałem wówczas córkę właścicielki tego gościnnego domu do gimnazjum. Wymówiłem sobie wtedy, aby część mego wynagrodzenia miesięcznego strącono mi na obiady.
— Co za dziwna fantazja! — mówił Jarczenko. — Więc to pan tak z amatorstwa? A może pan, przepraszam pana, ale nie chciałbym go urazić, może w tych czasach znaglała pana do tego ostateczna potrzeba?
— Bynajmniej. Anna Markowna kazała sobie płacić trzy razy drożej, niż w kuchni studenckiej. Ot, chciałem zapoznać się bliżej, chciałem że tak powiem, zawrzeć z tym światkiem ściślejsze stosunki.
— A a... zdaje się, że zaczynam pana rozumieć — zawołał z rozpromienioną twarzą Jarczenko. Nasz nowy przyjaciel, przepraszam za tę małą poufałość — widocznie gromadzi materjał życiowy.
Prawdopodobnie za kilka lat będziemy mieli szczęście czytać...
— Trrragedję z domu publicznego — dorzucił głośno, akcentując po aktorsku, Borys.
Reporter ponownie nie zwrócił uwagi na te słowa, lecz w dalszym ciągu rozmawiał z Jarczenką. Tamara tymczasem wstała z krzesła, okrążyła stół i pochylając się nad Szabasznikowem, szepnęła mu do ucha:
— Mój drogi i kochany, nie zaczepiaj pan lepiej tego pana. Jak Boga kocham, niech pan tego nie robi dla własnego dobra.
Borys spojrzał na nią wyniośle, poprawiając binokle na nosie.
— Coo? Czy to twój kochanek? Alfons?
— Przysięgam panu, na co pan chce, że on mi ani razu jeszcze z żadną z nas nie zostawał się sam na sam. Ale powtarzam jeszcze raz, niech go pan lepiej nie zaczepia.
— Tak, rozumie się! — zaoponował Szabasznikow, krzywiąc się pogardliwie. — Ten pan ma za sobą tak piękną obronę, jak cały dom publiczny. Zapewne też wszyscy zamieszkali na Jamie specjaliści od wyrzucania są najbliższymi jego przyjaciółmi.
— Nie panie — szepnęła łagodnie Tamara. — Chwyci pana za kark i wyrzuci przez okno, jak psiaka. Widziałam już raz taką podróż napowietrzną. Niechże pana Bóg strzeże. I wstyd — i dla zdrowia niebezpiecznie.
— Idź precz, gadzino! krzyknął nagle Szabasznikow zamierzając się na nią łokciem.
— Idę, kochaneńku, odrzekła łagodnie Tamara, odchodząc lekkim, powiewnym krokiem.
Obecni zwrócili się w stronę studenta.
— Nie awanturuj się, barbarzyńco! — zawołał Lichonin, grożąc mu palcem. — Niechże pan dalej mówi — prosił reportera — wszystko co pan opowiada, jest tak ciekawe.
— Nie gromadzę żadnych materjałów, mówił spokojnie i poważnie reporter. A materjał jest tu istotnie olbrzymi, wprost przytłacza swą potwornością... A potwornemi tu są nie owe głośnie frazesy o handlu żywem mięsem kobiecem, o białych niewolnicach, o prostytucji, która jest grożącym trądem wielkich miast, i tak dalej... Stare uprzykrzone motywy katarynkowe. O nie, straszliwemi są codzienne pospolite drobiazgi, powszednie obrachunki handlowe, cała ta tysiącletnia nauka praktyki miłosnej, cały ten prozaiczny szablon, mający za sobą tradycję wieków. W tych marnych głupstewkach roztapiają się zupełnie tego rodzaju uczucia, jak obraza, poniżenie i wstyd. I w rezultacie pozostaje sucha profesja, kontrakt, umowa; niemal toż samo, co uczciwy handelek, ani lepszy ani gorszy niż jakiś sklepik z towarami kolonjalnemi. Czy rozumiecie panowie, że największem okrucieństwem jest tutaj to właśnie, że niema żadnego okrucieństwa. Mieszczańska pospolitość — oto i wszystko. I jeszcze jedno: przedsmak pensjonatu, z jego życiem pełnem naiwności, ordynaryjności, sentymentalizmu i naśladownictwa.
— Tak, to prawda, — dodał Lichonin, reporter zaś, patrząc w zamyśleniu w kieliszek, ciągnął dalej:
— Zdarza się nam często czytać artykuły wstępne, w których przeróżne dusze troskliwe jęczą boleśnie. W przedsięwzięciu tem biorą również udział i kobiety lekarze, lecz rola ich jest dość: niestosowna: „Ach reglementacja, ach abolicjonizm! Ach handel żywym towarem! Prawo pańszczyźniane! Właścicielki domów publicznych, to chciwe hetery! To ohydne wyrodki ludzkości, wysysające krew prostytutek!“
Ale przecież krzyk nie może nikogo ani wzruszyć, ani przerazić. Istnieje wszak przysłowie: dużo krzyku, a czynu mało. Okrutniejszym od najokrutniejszych słów, postokroć okrutniejszym jest jakiś drobny szczegół prozaiczny, który nagle uderza cię, jakby łopatą po głowie. Zwróćcie panowie uwagę chociażby na tutejszego odźwiernego Szymona. Zdawałoby się, iż niepodobna już wyobrazić sobie większej otchłani nędzy: szwajcar od wyrzucania w domu publicznym, zwierzę, niemal napewno zabójca; obdziera prostytutki, robi im, że użyję miejscowego określenia „czarne oko“, co znaczy, że bije je. A czy wiecie, panowie co nas zbliżyło i zaprzyjaźniło? Rozmowy o wspaniałym ceremonjale, jaki towarzyszy nabożeństwom, odprawianym przez arcybiskupa, o regułach i przepisach pobożnego Andrzeja, biskupa Kreteńskiego, — o cudach świątobliwego Jana z Damaszku. Nadzwyczajnie pobożny! Ze łzami w oczach śpiewał mi nieraz: „Śpieszcie o bracia, po raz ostatni ucałować zmarłego“. Doprawdy panowie, tego rodzaju przeciwieństwa mogą kojarzyć się jedynie w duszy rosyjskiej.
— Rzeczywiście. Taki będzie się modlił i modlił, a później zarznie człowieka, umyje ręce i zapali lampkę przed obrazem — dodał Ramzes.
— Właśnie. Nie znam nic przykrzejszego nad połączenie szczerej pobożności z wrodzonym popędem do zbrodni. Czy wiecie panowie, ilekroć rozmawiam z Szymonem sam na sam — a rozmawiamy ze sobą długo, godzinami całemi — nieraz ogarnia mnie lęk przed nim. Wydaje mi się, że oto stoję o zmroku na ruchomej desce, zaglądam w głąb jakiejś cuchnącej studni, gdzie z trudem rozróżniam całe roje głębiących się na dnie gadów. A przecież jest on istotnie pobożnym i jestem przeświadczony, że kiedyś w przyszłości wstąpi do klasztoru, gdzie będzie żarliwie modlił się, umartwiał; licho wie, w jaki sposób zdoła on sharmonizować w swej duszy nie kłamaną ekstazę religijną, z bluźnierstwem, z jakąś wstrętną namiętnością, z sadyzmem, lub czemś innem w tym rodzaju.
— Nie oszczędza pan przedmiotu swych obserwacji — zauważył Jarczenko, wskazując oczyma na przysłuchujące się rozmowie dziewczyny.
— Wszystko jedno. Między nami panują teraz oziębłe stosunki.
— Dlaczego to? — spytał Pawłow, który słyszał koniec rozmowy.
— Ot, głupstwo, o którem nawet nie warto wspominać... — odpowiedział z wymijającym uśmiechem reporter. — Niech no pan przysunie swój kieliszek, panie Jarczenko.
W tej chwili żywa Niura, która nigdy nie umiała być dyskretną, poczęła pytlować:
— A to dlatego, że pan Sergjusz sprał go po pysku w obronie Niny. Przyszedł do niej pewien staruszek... i pozostał na całą noc... A Nina chodziła wtedy z czerwoną flagą... T ten staruszek przez cały czas strasznie ją męczył... Więc Nina rozpłakała się i ociekła...
Płatonow zmarszczył brwi i rzekł:
— Przestań, Niura, to nudne.
— „Odknaj“ — odezwała się surowo w żargonie domów publicznych Tamara.
Lecz rozpalonej Niury nie sposób było powstrzymać.
— A wtedy Nina powiada: ja — tak powiedziała — za nic na świecie z nim nie zostanę, choćbyście mnie na kawałki porznęli... oślinił mnie całą powiada. Wtedy staruszek, rozumie się, poskarżył się szwajcarowi, a szwajcar, rozumie się, wziął się do bicia Niny. A pan Sergjusz pisał mi wtedy list do domu i kiedy usłyszał, że Nina krzyczy...
— Zatkaj jej usta, Zojo! — powiedział Płatonow.
— Wtedy pan Sergjusz wyskoczył... i łap... — potok słów Niury przerwał się nagle, na ustach jej spoczęła ręka Zoi.
Rozległ się ogólny śmiech, tylko Borys mruknął z pogardliwą miną:
— Oh, chevalier sans peur et sans réproche!
Był on już ostatecznie pijany, stał pod ścianą w wyzywającej pozycji z rękami w kieszeniach, a w ustach żuł nerwowo papierosa.
— Cóż to za Nina? — zapytał zdjęty ciekawością Ramzes — Czy niema jej tu?
— Nie, niema. Niska z zadartym nosem dziewczyna. Naiwna i bardzo gniewliwa.
Przy tych słowach wybuchnął nagle śmiechem.
— Wybaczcie mi panowie... ale uśmiechnąłem się do moich myśli, — opowiadał, śmiejąc się w dalszym ciągu. — Przypomina się w tej chwili ten staruszek, jak wystraszony uciekał przez korytarz, porwawszy ze sobą ubranie i buciki... Był to bardzo poważny starzec z wyglądu przypominający apostoła; wiem nawet gdzie urzęduje. Zresztą i panowie znacie go również. Najzabawniejszą jednak była chwila, kiedy nareszcie znalazł się na sali, gdzie już nie groziło mu niebezpieczeństwo. Wyobraźcie sobie, panowie taką sytuację: siedzi staruszek na krześle, wkłada spodnie, w żaden sposób nie może trafić we właściwą nogawkę i wrzeszczy na cały dom: „Szkarada! Jaskinia rozpusty! Ja tu z wami w ciągu dwudziestu czterech godzin zrobię porządek...“ To połączenie budzącej litości niemocy i groźnych krzyków było tak zabawne, że nawet posępny Szymon wybuchnął śmiechem... Ale wrócę — jeszcze na chwilę do Szymona... Otóż twierdzę, że życie tworzy tak cudaczne niespodzianki, iż staje — my wobec nich zdumieni, nie umiejąc zupełnie zorjentować się w splocie tych dziwactw. Można powiedzieć tysiące grzmiących frazesów o sutenerach, a przecież najbujniejsza fantazja ludzka nie wymyśli takiego naprzykład Szymona. Na dowód, jak życie jest różnorodne, weźmy jeszcze właścicielkę tego zakładu, Annę Markównę. Ta pijawka, hijena megiera i tak dalej... jest równocześnie najtroskliwszą matką jaką sobie można wyobrazić. Ma ona jedynaczkę — Bertę, która obecnie chodzi do piątej klasy gimnazjum. Gdybyście panowie widzieli jak dobrą i czułą matką jest ta kobieta, jak bardzo troska się o to, aby córka nie dowiedziała się wypadkiem o jej profesji. I wszystko czyni przez miłość dla swej ukochanej Bertuni. W obecności córki nie śmie rozmawiać, lęka się, aby przypadkiem nie użyć jakiegoś wyrazu ze swego słownika kuplerki i byłej prostytutki; patrzy jej w oczy z oddaniem zachowuje się wobec niej jak stara służąca, jak głupia, oddana w zupełności niańka, jak stary wierny parszywy pudel. Powinna ona już dawno pójść w stan odpoczynku, ponieważ ma już i pieniądze, i praca jej jest ciężka i pełna kłopotów, a przytem dokuczają jej lata. Ale ona wciąż się wstrzymuje: żeby choć jeszcze tysiąc zebrać dla swej Bertuni, jeszcze tysiąc i jeszcze jeden tysiąc. Bertunia ma konie, Bertunia ma nauczycielkę Angielkę, Bertunia co rok jeździ zagranicę i ma brylantów za czterdzieści tysięcy rubli, a licho wie skąd te klejnoty pochodzą? Jestem nie tylko głęboko przeświadczony, lecz wierzę mocno, że dla szczęścia Bertuni Anna Markówna odważy się na wszystko; i nawet niekoniecznie dla szczęścia, bo wyobraźcie sobie panowie, że oto np. na palcu Bertuni zrobiła się zadzierka, otóż dlatego tylko, aby ta zadzierka przeszła, Anna Markówna bez zmrużenia powiek sprzeda właścicielom nasze niewinne siostry i córki, a nas wszystkich i synów naszych zarazi syfilisem. Powiecie panowie, potwór? odpowiem wam, że kieruje nią tylko bezmyślna, ślepa i egoistyczna miłość, ta właśnie wielka miłość, za którą my wszyscy nazywamy nasze matki świętemi kobietami.
— Ostrożnie na zakrętach — mruknął przez zęby Borys.
— Przepraszam: nie porównywałem ludzi, lecz uogólniałem jedynie pierwiastek uczuciowy. Dla przykładu mógłbym również powołać się na pełną poświęceń miłość, jaką każda samica otacza swe małe. Uważam jednak, że wybrałem nudny temat, dajmy temu pokój.
— Nie, niechaj pan skończy — zaoponował Lichonin. — Mam wrażenie, że chciał pan wypowiedzieć jakąś myśl.
— Bardzo prostą nawet. Przed chwilą profesor zapytywał mnie, czy nie podjąłem mych obserwacji dla celów autorskich. Otóż mogę na to odpowiedzieć, że umiem patrzeć, lecz nie umiem obserwować. Oto wskazałem panom jako przykład Szymona i kuplerkę. Nie wiem dlaczego, lecz czuję, że w duszach tych ludzi ukrywa się jakaś potworna rzeczywistość życia, lecz nie umiem ani powiedzieć — o tem, ani odtworzyć jej — nie mam talentu. Tu potrzeba istotnie wielkiej umiejętności, aby ukazać we waściwym świetle jakiś drobny, szkicowy szczegół; otrzymamy w wyniku obraz tak dalece wstrząsający prawdą, że przerażony czytelnik otworzy oczy szeroko. Ludzie dopatrują się rzeczy okrutnych w słowach, w okrzykach, w gestykulacji. O! naprzykład mnie samemu zdarza się często czytać opisy pogromów, zajść w więzieniu lub uśmierzania zaburzeń. Rozumie się, że opisani są tu przedewszystkiem policjanci, ci służebnicy samowoli, ci oprawcy współcześni, brodzący po kolana we krwi, ci... jak to się jeszcze w tych wypadkach pisze. Oczywiście, przy czytaniu tych opisów doznajemy uczucia oburzenia, smutku i ohydy; wszystko to jednak odczuwamy rozumem, nie sercem. A oto idę ulicą i widzę tłum ludzi, zgromadzonych naokół pięcioletniej dziewczynki; okazuje się, że dzieciak zabłąkał się i zgubił matkę, a może zresztą matka porzuciła je umyślnie. Przed dziewczynką klęczy stójkowy i wypytuje ją troskliwie, jak jej na imię, skąd rodem, jak się nazywają ojciec i matka. Pot sączy się z czoła, czapka zsunęła mu się na tył głowy, wielka twarz wąsata ma wyraz łagodny i bezradny, a głos brzmi słodko i ujmująco. Dziewczynka jest wzburzona, zachrypła od płaczu i boczy się od ludzi — wówczas policjant wysuwa przed nią dwa palce i, gestykulując nimi, poczyna śpiewać piosenkę o kozie! „Zabo-o-dę rogami, pokopię nogami!“ I kiedym patrzył na ten wdzięczny obrazek, przyszło mi na myśl, że oto za pół godziny ten sam policjant będzie kopał w twarz i w piersi człowieka, którego nigdy jeszcze dotąd nie widział i o którym nie wie zupełnie, jaki popełnił występek; i wówczas ogarnął mnie niewypowiedziany smutek. Cierpiałem nie rozumem lecz sercem. Sami panowie wiecie, jak piekielnym splotem jest życie! Napijmy się jeszcze koniaku. Lichonin.
— Możebyśmy sobie mówili ty? — zaproponował nagle zapytany.
— I owszem, tylko bez pocałunków, więc zgoda? Twoje zdrowie, mój kochany... Albo jeszcze jeden przykład. Zdarzyło mi się czytać utwór pewnego klasyka francuskiego w którym opowiada myśli i uczucia człowieka, skazanego na śmierć. Opis był piękny, mocny i barwny, a przecież, kiedy go czytałem nie wywarł na mnie żadnego wrażenia, ani wzruszenia, ani oburzenia — nic prócz nudy. Ale oto przed kilku dniami wpadła mi w ręce krótka notatka kronikarska, donosząca, że gdzieś we Francji wykonano egzekucję na osobie jakiegoś mordercy. Przy ostatecznej toalecie skazańca obecnym był prokurator, który, widząc, że morderca wkłada na gołe nogi kamasze, zwrócił mu uwagę: czemuż nie wkładasz skarpetek? Skazaniec popatrzył na prokuratora, a potem rzekł: „Czyż warto?“ I czy wiecie panowie, ta krótka repliką oddziałała na mnie w ten sposób, jakby mnie kto kamieniem w głowę ugodził! Zrozumiałem odrazu całą potworność i bezsensowność kary śmierci... Albo jeszcze jeden podobny wypadek. Pewnego razu zmarł mój przyjaciel, kapitan piechoty, pijak i włóczęga, lecz najlepszy w świecie człowiek. Nazywaliśmy go ogólnie elektrycznym kapitanem. Wypadło mi ubierać go do trumny. Wziąłem jego mundur i począłem przystrajać szlifami. Robi się to w ten sposób, że w dziurkę od guzika nawleka się go przez ubranie, poczem zawiązuje po przeciwległej stronie pętelkę. Zrobiłem to wszystko, lecz w żaden sposób nie mogłem się uporać z pętelką; albo wiązałem ją za mocno, albo znów wypadały mi zbyt krótkie końce. Męczę się w ten sposób i nagle przychodzi mi do głowy myśl zadziwiająco prosta, że o wiele łatwiej i prędzej dokonam tego, gdy zrobię węzełek, którego przecież i tak nikt nie będzie rozwiązywał. I wtedy cała moja istota zrozumiała odrazu grozę śmierci. Dotąd, jakkolwiek widziałem wciąż przed sobą szklane oczy kapitana, jakkolwiek dotykałem jego zimnej czaszki, nie uprzytomniałem sobie śmierci; dopiero kiedym pomyślał o węzełku, groza przeniknęła mnie nawskroś, a duszę moją, jakby przygięła ku ziemi prosta lecz smutna świadomość, że wszystkie nasze słowa, czyny, wrażenia skazane są na nieuniknioną i bezpowrotną zagładę, że cały ten świat widzialny zginąć musi... Mógłbym przytoczyć całe setki tego rodzaju drobnych lecz wstrząsających szczegółów... Weźmy naprzykład wrażenia ludzi na wojnie... Otóż, wracając do przedmiotu, chcę myśl moją sprowadzić do jednego mianownika. My wszyscy przechodzimy obok tych charakterystycznych szczegółów obojętnie, niby ślepcy, nie spostrzegając zupełnie, że leżą one u naszych nóg. A tymczasem przyjdzie artysta, rzuci na nie okiem i podniesie z ziemi. I nagle tak umiejętnie obróci na słońcu drobną okruszynę życia, że my wszyscy poczynamy wołać w zdumieniu: „Wielki Boże! Przecież ja to wszystko widziałem na własne oczy, tylko nie przyszło mi do głowy zwrócić uwagę“. Nie wiem dlaczego nasi artyści słowa — najsumienniejsi i najszczersi artyści w świecie — do tej pory unikali starannie prostytucji i domu publicznego. Doprawdy, trudno mi odpowiedzieć, dlaczego tak czynili. Może niejednego z nich powstrzymał brak odwagi i obrzydzenie, obawa, aby nie ogłoszono go za pisarza pornograficznego, a może wreszcie lęk przed krytyką kumoszkową, która pracę artystyczną pisarza zwiąże z jego życiem prywatnem i będzie usiłowała dobrać się do jego brudnej bielizny. Być może, iż brak czasu, chęci lub mocy poświęcenia zniechęca ludzi tych do przeniknięcia w głąb owego życia i przejrzenia mu się z bliska, bez głośnych frazesów i bez obłudnej litości, w całej jego potwornej prostocie i pospolitej rzeczywistości. O, jakże książka taka wstrząsałaby ogromem swej prawdy.
— Przecież piszą o tem — wtrącił, jakby od niechcenia, Ramzes.
— A tak piszą — odrzekł naśladując jego ton Płatonow. — Wszystko to jednak jest albo kłamstwem, albo też są to efekty teatralne dla młodszych dzieci, lub też symbolika, zrozumiała jedynie dla mędrców przyszłości. Samego życia jednak nie dotknął jeszcze nikt. Pewien wielki pisarz — człowiek o duszy krystalicznie czystej, posiadający nadzwyczajny talent twórczy, zbliżył się pewnego razu do tej kwestji i wszystko, co tylko może pochwycić oko z zewnątrz odzwierciadliło się w jego duszy, niby w jakiemś cudownem lustrze. Ale człowiek ten nie chciał kłamać i trwożyć ludzi. Spojrzał na szorstkie, jak u psa, włosy odźwiernego i pomyślał: „A przecież i on miał z pewnością matkę“. Spojrzał swym rozumnym wzrokiem w twarze prostytutek i zapamiętał je dobrze. Nie miał jednak odwagi pisać o tem, czego nie wiedział. Ten sam pisarz przyglądał się niejednokrotnie życiu chłopów. Rozumiał jednak, że zarówno język ludu, jak jego sposób myślenia i dusza są dlań niezrozumiałe i obce... Człowiek ten porzucił tematy ludowe, natomiast cały zapas swych zadziwiających obserwacji poświęcił mieszkańcom miast. Wspomniałem o tem umyślnie. Bo widzicie, panowie, u nas pisze się dużo o szpiegach, o adwokatach, dozorcach akcyzy, pedagogach, prowokatorach, policji, oficerach lubieżnych paniach, inżynierach, barytonach — i, jak Boga kocham, są to rzeczy subtelne, rozumne i pisane z talentem. Ale przecież wszyscy ci ludzie to — balast, a życie ich nie jest życiem, lecz jakiemś fantastycznem majaczeniem kultury wszechświatowej. Istnieją tylko dwie dziwne rzeczywistości — odwieczne, jak odwiecznym jest rodzaj ludzki, są niemi prostytutka i chłop. Ale przecież my nie wiemy o nich nic właściwie, prócz jakichś sztucznych, karmelkowych obrazów, jakie znajdujemy w literaturze. Powiedzcie mi, panowie, czy literatura nasza odzwierciedliła w sobie istotną grozę tej zmory, jaką jest prostytucja. Dała nam tylko jeden typ, Sonię Marmeladow[2]. Dała nam jeden jedyny tylko, lecz wstrząsający swą prawdą utwór rozgłośnej światowej sławy — dała tragedję, która budzi w nas dreszcz grozy, tak że aż włosy powstają z przerażenia na głowie.
— Co się tyczy Soni — zauważył z wielką pewnością Jarczenko, jest to typ abstrakcyjny. Schemat psychologiczny, że tak powiem...
Płatonow, który dotąd mówił spokojnie, zaprotestował gorączkowo:
— Stokroć razy już słyszałem ten pogląd, po stokroć razy, ale wszystko to nieprawda. Ta kobieta żyje — żyje pomimo swej ordynarnej i plugawej profesji, mimo pełnego wyzwisk języka, pomimo swego pijackiego i szpetnego wyglądu. W niej jednoczy się wszystko: i Bóg rosyjski, i temperament rosyjski, i rosyjska rozpacz po upadku, i niekulturalność i naiwność rosyjska, i cierpienie rosyjskie i wreszcie bezwstyd rosyjski. Przypatrzcie się tylko uważnie tym kobietom, z któremi spędzacie noce; przecież, wszystkie one bez wyjątku są jedenastoletniemi dziećmi. Los rzucił je na drogę prostytucji, od tej pory żyją jakiemś dziwnem, fantastycznem życiem, które się stało zabawką; umysł ich nie rozwija się, a doświadczenie nie wzbogaca, są one naiwne, łatwowierne, kapryśne i zupełnie jak dzieci, nie wiedzą co robią i co powiedzą po upływie pół godziny. Ten radosny i równocześnie śmieszny rys dzieciństwa spotykałem wśród najbardziej steranych i starych dziewek, zamęczonych i zmordowanych, jak klacze fornalskie. I nigdy nie zamiera w nich bezsilna litość, bezużyteczne współczucie względem cierpień ludzkich... Oto naprzykład...
Płatonow spojrzał naokół siebie, a potem machnął nagle ręką i rzekł zmęczonym głosem:
— A zresztą... pal licho! Nagadałem się za dziesięć lat... I wszystko to w gruncie rzeczy nie prowadzi do niczego.
— Dlaczegóż jednak, panie Sergjuszu, nie spróbuje pan tego opisać? — zagadnął Jarczenko. — Pan tak żywo interesuje się tą kwestją.
— Próbowałem — odrzekł ze smutnym uśmiechem Płatonow. — Nic jednak z tego nie wychodzi. Zacznę pisać i wnet obłąkam się w różnych, „że“, „który“, „był“. Epitety wychodzą banalne. Słowa zamierają na papierze. Pewnego razu bawił tu w przejeździć Tierechow... Ten rozgłośny autor właśnie... Zbliżyłem się do niego i począłem mu opowiadać wiele ciekawych szczegółów, których nie opowiadam panom, obawiając się ich znudzić. Prosiłem go, aby skorzystał z mych obserwacji. On wysłuchał mnie z wielką uwagą i odrzekł co następuje. „Niech się pan na mnie nie obraża, gdy panu powiem, że z pośród ludzi, których spotykam w życiu, niemal każdy bądź podsuwa mi tematy do romansów i powieści, bądź też udziela mi rad, o czem powinienem pisać. Materjały, których mi pan udzielił są wprost nieocenione pod każdym względem. Co ja jednak mogę zrobić z niemi. Do napisania tak olbrzymiej książki o jakiej pan myśli, nie wystarczają cudze słowa, choćby były one najściślejsze i najsumienniej podane; nie wystarczają tu również i obserwacje, dokonane z notesikiem i ołówkiem. Trzeba przedewszystkiem wżyć się w to życie samemu, nie mędrkując chytrze, bez żadnych z góry u planowanych myśli literackich. A wtedy powstanie książka istotnie straszliwa“.
Słowa te wytrąciły mnie z równowagi i równocześnie natchnęły nadzieją. Od tej pory począłem wierzyć, że jeżeli nie teraz, to prędzej czy później, choćby za pięćdziesiąt lat, przyjdzie gienjalny i właśnie rosyjski pisarz, który wchłonie w siebie cały ciężar i całą obmierzłość tego życia, a potem wrażenia swe odtworzy pod postacią prostych, subtelnych i palących obrazów. I wtedy dopiero powiemy: „Przecież wszystko to myśmy już dawno widzieli i wiedzieliśmy o tem, lecz nie przypuszczaliśmy zupełnie, aby to było tak straszne. W tego przyszłego artystę wierzę z całego serca.
— Amen! — odpowiedział poważnie Lichonin — wypijmy za jego zdrowie.
— O tak, jak Boga kocham — zabrała nagle głos Mała Mańka — żeby tak ktoś chciał napisać prawdę, w jaki sposób żyjemy tu, my k.... nieszczęśliwe...
Zastukano do drzwi, a po chwili do pokoju weszła Gienia, ubrana w jasną suknię pomarańczowego koloru.
Z niewymuszoną prostotą, z miną osoby zajmującej pierwsze miejsce w domu, przywitała się z obecnymi w pokoju mężczyznami i siadła tuż obok Płatonowa poza jego fotelem. Udało jej się przed chwilą dopiero uwolnić od tegoż samego nauczyciela niemca, który wczesnym wieczorem wybrał sobie Małą Mańkę, a następnie, idąc za radą gospodyni, kazał wezwać do siebie Paszę. Widocznie jednak wyzywająca piękność Gieni zbyt silnie oddziałała na niego, ponieważ po upływie trzech godzin, spędzonych w piwiarniach i restauracjach, uzbroiwszy się w odwagę, powrócił do zakładu Anny Markówny, tu doczekał się chwili, w której opuścił Gienię chwilowy jej gość Karol, subjekt ze sklepu optycznego, poczem udał się z nią wspólnie.
Tamara zadała Gieni milczące pytanie wzrokiem, na które ta, marszcząc czoło i potakując głową — rzekła:
— Poszedł sobie... Brr!...
Płatonow przyglądał się Gieni z nadzwyczajną uwagą. Wyróżniał on ją wśród innych dziewczyn i niemal otaczał szacunkiem za jej oporny, niezależny, szyderski i zuchwały charakter; od czasu do czasu odwracał ku niej zlekka głowę i przyglądał się jej pięknym, błyszczącym oczom, jaskrawym chorobliwym rumieńcom na twarzy i spieczonym wargom; wszystko to wskazywało, że sercem Gieni targa w tej chwili wielki, duszący ją już oddawna gniew. Wówczas przyszła mu myśl, do której później wracał niejednokrotnie, że nigdy jeszcze Gienia nie promieniała tak urodą jak tej nocy. Spostrzegł również, iż wszyscy obecni w gabinecie mężczyźni z wyjątkiem Lichonina przyglądają się jej z zaciekawieniem pełnem utajonego pragnienia; jedni czynili to otwarcie, inni zaś ukradkiem. Piękność tej kobiety w zestawieniu? z myślą, iż każdej chwili można ją posiąść najzupełniej łatwo, podniecała wyobraźnię mężczyzn.
— Co się z tobą dzieje Gieniu? — zapytał cicho.
Gienia łagodnie pogłaskała go po ręku koniuszkami palców.
— Nie zwracaj na to uwagi. Ot nasze babskie sprawy, które cię z pewnością nie interesują.
Wnet jednak zwróciła się do Tamary i z namiętnym żarem poczęła jej coś opowiadać w umówionej gwarze, będącej mieszaniną jeżyków cygańskiego. rumuńskiego i żydowskiego i wyrazów zaczerpniętych z żargonu złodziei i koniokradów.
— Niepotrzebnie starasz się ukryć — przerwała jej Tamara — również w żargonie — on, wszystko co mówisz, rozumie.
Z temi słowy wskazała jej oczyma Płatonowa.
A Platonow rozumiał wszystko istotnie. Oburzona Gienia opowiadała, że wskutek wielkiego napływu gości nieszczęśliwa Pasza w ciągu wieczoru i nocy musiała się oddać z górą dziesięciu mężczyznom. Przed chwilą właśnie dostała ataku histerycznego, który zakończył się zemdleniem. I mimo to gospodyni Emma po otrzeźwieniu jej kroplami walerjanowemi, kazała jej pójść znowu na salę, Gienia próbowała ująć się za przyjaciółką, lecz gospodyni zwymyślała ją i zagroziła karą.
— Co ona mówi? spytał Jarczenko, wznosząc oczy ku górze.
— Nic szczególnego — odpowiedziała Gienia wzburzonym jeszcze głosem. Ot... takie drobne głupstewka rodzinne... Panie Sergjuszu, czy pozwoli pan, abym sobie nalała?
Nalała pół szklanki koniaku i wypiła duszkiem rozdymając szeroko swe delikatne nozdrza. Płatonow wstał i w milczeniu zbliżył się ku drzwiom.
— Niech pan da spokój, panie Sergjuszu — zatrzymała go Gienia.
— Dlaczegóż — zaoponował reporter. — Zrobię rzecz bardzo prosta i niewinną: wezmę Paszę tutaj, a gdy zajdzie potrzeba zapłacę za nią. Niech poleży sobie na kanapie i chociaż trochę odpocznie... A ty Niuro, przynieś tymczasem poduszkę.
Zaledwie barczysty i niezgrabny Płatonow opuścił pokój, Szabaszników przemówił uszczypliwie i pogardliwie.
— Nie rozumiem doprawdy po kiego licha zaprosiliśmy do naszego towarzystwa tego ananasa z ulicy? Istotnie wielka przyjemność wiązać się z pierwszym lepszym drabem. Djabli wiedzą co to za jeden, może nawet szpicel? Kto to może wiedzieć. Ten Lichonin musi zawsze coś nabroić.
— Ty chyba nie masz powodu obawiać się szpicla — zauważył dobrodusznie Lichonin.
— Nie Lichonin, lecz ja zaznajomiłem go z naszem towarzystwem — oświadczył Ramzes. — Znam go, jako bardzo przyzwoitego człowieka i dobrego kolegę.
— Eh, brednie! Dobry kolega, ale do wypitki na cudzy rachunek. Czyż nie widzicie tego, że jest to najpospolitszy typ satelity z domu publicznego; najpewniej jest to miejscowy alfons, który otrzymuje prowizję od rachunków, na jakie naraża gości, wciągając ich do pijatyki.
— Przestań, Borys! Pleciesz głupstwa! — odezwał się z wymówką Jarczenko.
Lecz Borys nie myślał zaprzestać. Miał on nieszczęśliwe usposobienie: alkohol nie szedł mu w nogi, nie rozwiązywał języka, lecz wprowadzał go w nastrój posępny i czynił skłonnym do obrazy i szukania kłótni. Płatonow drażnił go swym niewyszukanym tonem, w którym przebijały się szczerość, pewność siebie i powaga; ton ten nie licował zupełnie z charakterem oddzielnego gabinetu w zamtuzie. Najwięcej jednak złościła go ta pozorna obojętność, z jaką reporter traktował jego złośliwe uwagi.
— A przytem ten człowiek pozwala sobie na dziwny sposób przemawiania w naszem towarzystwie — gorączkował się w dalszym ciągu Szabasznikow. Jakieś wywyższanie się, jakaś pobłażliwość, jakiś ton profesorski wreszcie... Parszywy pismak po trzy kopiejki od wiersza!
Gienia, która przez cały ten czas przyglądała się uważnie studentowi, złośliwie i wesoło połyskując skrzącemi się czarnemi oczyma, klasnęła nagle w dłonie.
— O tak! Brawo studenciku. Brawo, brawo, brawo!... Wymyślaj mu a dobrze!... W samej rzeczy cóż to za bezeceństwo. Skoro tylko wróci, zaraz mu wszystko powtórzę.
— Proszę! Z łaski swojej — wycedził po aktorska Szabaszników, starając się nadać twarzy wyraz lekceważącej pogardy. — Ja sam powtórzę mu wszystko.
— To mi zuch, lubię go za to — zawołała radośnie i złośliwie Gienia, uderzając pięścią w stół. — Jak to odrazu poznać ptaka po locie, pana po cholewach!
Mańka Biała i Tamara spojrzały zdumione na Gienię; skoro jednak dojrzały w jej oczach chytre ogniki i drgające nerwowo nozdrza, zrozumiały o co idzie i roześmiały się.
Twarz Gienki miała zawsze podobny wyraz, ilekroć dziewczyna przeczuwała, że zbliża się wywołana przez nią awantura.
— Nie stawiaj się tak bardzo — zauważył Lichonin — tu wszyscy są równi.
W tej chwili weszła Niura z poduszką, którą położyła na kanapie.
— A to po co! — wrzasnął Szabaszników. Zabrać mi to zaraz. Tu nie dom noclegowy.
— Daj jej pokój kochaneczku! Co się z tobą dzieje — zaoponowała Gienia łagodnie, chowając poduszkę poza plecami Tamary. — Czekaj kochanku, posiedzę z tobą lepiej.
Obeszła naokoło stołu i zmusiła Borysa, aby zajął miejsce na krześle, poczem usiadła na jego kolanach. Zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła ustami do jego warg, a był to pocałunek tak długi i mocny, że studentowi zaparło oddech w piersiach. Tuż przed oczyma swemi ujrzał dziwne wielkie, ciemne oczy kobiety — oczy błyszczące, zamglone i nieruchome. I wydawało mu się — a trwało to jedno krótkie mgnienie — że w tem martwem spojrzeniu odzwierciedlał się wyraz wielkiej i wściekłej nienawiści; i duszą jego wstrząsnął lodowaty dreszcz trwogi a mózg przeniknął niepokój, że oto zbliża się wielkie, nieuniknione nieszczęście. Pod wrażeniem tych uczuć, z trudem wyzwolił się z giętkich ramion dziewczyny i odepchnąwszy ją od siebie, oddychając ciężko zaczerwieniony ze wzruszenia, rzekł ze śmiechem:
— Ale — też temperament. Ach, ty Messalino! Zdaje się że masz na imię Gienka? Ładniutka szelma.
Drzwi otwarły się i wszedł Płatonow w towarzystwie Paszy. Twarz dziewczyny była nabrzmiała i blada z odcieniem sinym, w przymkniętych mętnych oczach widniał słaby uśmiech idjotyczny, usta miała rozwarte, a wargi jej wydawały się podobne do pomiętych szmat czerwonych; szła trwożnie i nieśmiało, jakby czyniąc jedną nogą wielki krok, drugą zaś mały. Zbliżyła się posłusznie ku kanapie i, oparłszy głowę na poduszkę, położyła się na niej, uśmiechając się w dalszym ciągu słabo i bezmyślnie. Zdaleka już było widocznem, że dziewczynie jest chłodno.
— Pozwólcie, panowie, że się trochę rozbiorę — przemówił Lichonin, i zdjąwszy z siebie marynarkę, zarzucił ją na ramiona prostytutki; — teraz, Tamaro, daj jej wina i czekolady.
Borys tymczasem przeszedł na drugi koniec pokoju i wsparty o ścianę założył nogę na nogę, a głowę zadarł do góry. Niespodzianie wśród ogólnej ciszy, zwracając się do Płatonowa, rzekł impertynencko.
— E, panie.. jakże się tam pan nazywa? niechże pan posłucha... Ta dziewczyna to zapewne pańska kochanka? Hę?...
To mówiąc, podniósł nogę i końcem swego kamasza wskazał w kierunku Paszy.
— Albo też pan jest jej kochankiem, co zresztą wszystko jedno? Jakże się ta godność nazywa tu u was? Jakże to się nazywają te osobniki, którym kobiety szyją koszulę i z którymi dzielą się swą uczciwą pracą? Hę?
Płatonów zmrużył powieki i spojrzał na niego, długo a przenikliwie.
— Niech-no pan posłucha — rzekł cichym i zachrypniętym głosem, akcentując powolnie słowa. — Nie poraz pierwszy już dzisiaj szukasz pan ze mną zwady. Po pierwsze uważam, że mimo swego trzeźwego wyglądu jesteś pan bardzo pijany, po drugie oszczędzam pana ze względu na jego towarzyszów. W każdym razie ostrzegam pana, że jeżeli pan dalej zamierza mówić ze mną w tym tonie, to proszę aby pan przedtem zdjął binokle.
— Cóż to za brednie? — zawołał Borys, wzruszając ramionami i parskając nosem. Jakie binokle? Po co binokle? Machinalnym ruchem jednak podniósł ręce do góry i poprawił binokle na nosie.
— Dlatego, że pana uderzę i kawałeczki pokruszonego szkła mogą panu wpaść do oczów — odrzekł obojętnie reporter.
Jakkolwiek przebieg tej sceny był zgoła nieoczekiwany, nikt jednak nie roześmiał się. Tylko Mała Mańka wrzasnęła zdumiona i klasnęła w ręce. Gienia zaś wzrokiem pełnym niecierpliwości spoglądała to na jednego, to na drugiego.
— No, no... to ci dopiero! O ja będę umiał wydać reszty, tak że będziesz zadowolony — zawołał ordynarnie Szabaszników. Szkoda mi tylko walać ręce o byle... — chciał dodać nowy wymysł, lecz zatrzymał się niezdecydowany. — Wogóle, koledzy, nie mam bynajmniej zamiaru pozostawać tu dłużej. Jestem zbyt dobrze wychowany, aby wdawać się za pan brat z osobnikiem tego rodzaju.
To rzekłszy, z miną dumną skierował się szybko ku drzwiom.
Wypadło mu przejść tuż obok Płatonowa, który, przyczajony jak zwierzę, obserwując każde jego poruszenie, spoglądał nań bacznie. Na jedną chwilę błysnęła mu myśl, aby niespodzianie uderzyć Płatonowa i następnie szybko odskoczyć, gdyż koledzy rozdzieliliby ich z pewnością i nie dopuścili do wspólnej bójki. W tej chwili jednak, jakkolwiek nie patrzył na reportera, jakimś głębokim i nieświadomym instynktem ujrzał i odczuł wyraźnie leżące na stole nieruchomo wielkie dłonie swego przeciwnika; i ujrzał jego pochyloną ku ziemi głowę o szerokim karku, jego niezdarne lecz giętkie, przygarbione niedbale ciało wspierające się na stole, gotowe jednak natychmiast do szybkiego i straszliwego rzutu. To otrzeźwiło go, wyszedł spokojnie na korytarz, trzaskając głośno drzwiami.
— Baba z wozu, koniowi lżej — zawołała za nim Genia. Nalej mi jeszcze koniaku, Tamarciu.
Niespodzianie podniósł się ze swego krzesła wysoki student Pietrowski i wystąpił w obronie Szabasznikowa.
— Postąpcie sobie panowie, jak uważacie, to rzecz waszych poglądów osobistych, ja jednak dla zasady odchodzę wraz z Borysem. Być może, że nie miał on słuszności, lecz za to możemy mu wyrazić słowa nagany w swem zaufanem kółku; tak czy owak, skoro obrażono naszego kolegę, dłużej tu zostawać nie mogę. Odchodzę.
Lichonin nerwowo i z miną strapioną chwycił się za głowę.
— Wielki Boże, przecież Borys przez cały czas zachowywał się ordynarnie, grubiańsko i głupio. Cóż to, jakiś honor korporacyjny? Zbiorowa dezercja z redakcji, z wieców politycznych, z domów publicznych! nie jesteśmy przecież oficerami, aby osłaniać głupstwa każdego z naszych kolegów.
— Wszystko jedno, róbcie sobie co chcecie, ja odchodzę w poczuciu solidarności! — rzekł poważnie Pietrowski i wyszedł.
— Niechaj mu ziemia lekką będzie! — zawołała za odchodzącym Gienia.
Jakże kręte jednak i ciemne są drogi, któremi kroczy dusza człowieka! Obaj studenci — zarówno Pietrowski jak Szabasznikow — postąpili dość szczerze, pierwszy jednak miał po za sobą połowę, drugi zaś jedynie czwartą część słuszności. Jakkolwiek bowiem Szabasznikow był gniewny i pijany, w głowie jego kołatała się ponętna myśl, że teraz będzie mu zręczniej wywołać niepostrzeżenie przed kolegami Gienię i oddalić się z nią samotnie. Pietrowski miał też same zamiary, a wybór jego padł również na Gienię, w tym celu chciał pożyczyć od Szabasznikowa trzy ruble i dlatego udał się za nim. W ogólnej sali przyjaciele porozumieli się z sobą, a po upływie kilku minut w napół uchylonych drzwiach gabinetu ukazała się chytra i zaróżowiona twarz gospodyni Zosi.
— Proszę cię, Gieniu, — zawołała — przynieśli ci w tej chwili właśnie bieliznę, musisz ją pójść przeliczyć. Słuchać Niuro, aktor prosi cię, abyś przyszła do niego na chwilę wypić z nim szampana. Siedzi z Henryjętą i Wielką Mańką.
Bezsensowna i nagła kłótnia między Płatonowem i Borysem była przez dłuższy czas tematem rozmowy. Reporter w podobnych wypadkach doznawał zawsze uczucia zawstydzenia, smutku i wyrzutów sumienia. Jakkolwiek wszyscy byli po jego stronie, reporter zmęczonym głosem mówił:
— Jak Boga kocham, panowie, pójdę sobie lepiej. Po cóż mam wnosić niezgodę do waszego grona. Pójdę sobie, co się zaś tyczy rachunku, nie troszczcie się o to, panowie, kiedym stąd wyszedł po Paszę, zapłaciłem wszystko Szymonowi.
Lichonin najeżył włosy i zdecydowany powstał z miejsca.
— Cóż u licha, pójdę i przyprowadzę ich tutaj. Słowo honoru i Borys i Janek, to zupełnie dzielne chłopaki; tylko młode to jeszcze, więc szczeka na swój własny ogon. Idę po nich i ręczę, że Borys uzna swą winę.
Wyszedł z pokoju, lecz po upływie pięciu minut powrócił.
— Uspakajają się teraz — rzekł ponuro i machnął ręką pogardliwie. — Obaj się uspakajają.
W tej chwili wszedł do gabinetu Szymon, niosąc tacę, na której znajdowały się dwa kieliszki, napełnione perlącem się winem; tuż obok leżał wielki bilet wizytowy. Po chwili, przyglądając się obecnym, zapytał:
— Który tu z panów jest panem Jarczenką?
— Ja! — odezwał się Jarczenko.
— Pan aktor przysyła to panu.
Jarczenko wziął z tacy bilet, ozdobiony wielką koroną markizowską i przeczytał głośno nazwisko.
EGMONT-LAURECKI
— Dziwna rzecz, — zauważył Włodek Pawłów — że wszyscy rosyjscy Garrickowie mają tak egzotyczne imiona.
— Prócz tego najgłośniejsi z pomiędzy nich, albo szeplenią, albo jąkają się, — dodał reporter.
— Najciekawsze jednak, że nie mam zupełnie szczęścia znać tego artysty teatrów stołecznych. Zresztą tu coś napisane jeszcze na odwrotnej stronie. Sądząc z pisma, autorem jest człowiek bardzo pijany, znający dość słabo gramatykę.
— „Pię... — Nie piję, lecz pię, — dodał Tarczenko. — Pię na cześć luminarza nauki rosyjskiej Gawła Jarczenko, którego ujrzałem przypadkiem, przechodząc przez korytarz. Pragnąłbym trącić się z nim kieliszkiem. Jeżeli pan mnie nie pamięta, niechaj pan przypomni sobie sztukę graną w teatrze Ludowym i skromnego artystę, występującego w sztuce tej w roli Afrykańczyka“.
— Tak, to prawda — rzekł Jarczenko. — Narzucili mi kiedyś urządzenie przedstawienia na cel dobroczynny w teatrze Ludowym. Niby przez mgłę przypominani sobie jakąś wygoloną nadętą twarz. Ale cóż zrobić z tym fantem?
— A dać go tutaj — odpowiedział dobrodusznie Lichonin. Może on będzie śmieszny?
— A pan co myśli? — zwrócił się docent do Płatonowa.
— Mnie to wszystko jedno. Ja go nawet znam. Z początku będzie wrzeszczał: „Kelner szampana“, później pocznie płakać nad losem swojej żony, która jest aniołem, później jeszcze wygłosi mowę patrjotyczną, w końcu wreszcie zrobi awanturę przy płaceniu rachunku, niezbyt jednak rozgłośną. Zresztą jest dosyć zajmujący.
— Niech przyjdzie, — oświadczył Włodek Pawłow, trzymając na kolanach Kasię, która siedząc huśtała nogami.
— A ty, Weltman, co powiesz?
Weltman siedział na kanapie tyłem do całego towarzystwa, pochylony nad Paszą; z miną współczucia głaskał ją po ramionach i po włosach; Pasza uśmiechała się do niego bojaźliwie i bezwstydnie; rzęsy dziewczyny drżały, a z poza nawpół przymkniętych powiek oczy jej spoglądały z jakimś wyrazem bezmyślnej namiętności.
— Co takiego? wzdrygnął się student, zaskoczony znienacka. — O co wam idzie? Aha, czy może, tu przyjść aktor? Ależ proszę, nie mam nic przeciw temu.
Jarczenko kazał Szymonowi prosić aktora; wnet przyszedł i odrazu zaczął swą zwykłą grę.
Wszedł w długim tużurku z wielkiemi wyłogami jedwabnemi, trzymając w lewej ręce tuż przy piersiach lśniący cylinder; stanął w progu, nadając sobie wygląd aktora, grającego postać podtatusiałego lwa salonowego, lub dyrektora banku. Taką mniej więcej właśnie rolę pragnął odgrywać wobec osób obcych.
— Czy pozwolicie mi, panowie, wtargnąć do waszego ścisłego kółka?
Zaproszono go, więc począł kolejno prezentować się zebranym. Przy podawaniu ręki wysuwał ją z szerokim gestem przed siebie, przyczem podnosił ją tak wysoko, iż łokieć znajdował się na poziomie o wiele wyższym niż dłoń. Nie był to już dyrektor banku, lecz zuch pełen temperamentu młodzieńczego, sportsmen i wesoły birbant. Twarz jego jednak — o najeżonych dziko brwiach i powiekach pozbawionych rzęsów — miała wyraz gminny i znikczemniały; była to typowa twarz nałogowego alkoholika i rozpustnika — twarz człowieka, lubującego się w drobnych okrucieństwach. Wraz z aktorem przybyły również dwie jego damy: Mańka-Krokodyl, czyli Mańka Wielka i najstarsza latami wychowanka zakładu, Henryeta, która w życiu swem widziała już wszystko i do wszystkiego zdołała się przyzwyczaić, jak stary koń chodzący w kieracie; Henryeta mówiła grubym basem i mimo lat była jeszcze ładną kobietą. Nie rozstawała się ona od dwóch już dni z aktorem, który ubiegłej nocy wziął ją z domu publicznego do hotelu.
Po chwili Laurecki zajął miejsce obok Jarczenki i począł natychmiast grać nową rolę jakiegoś dobrodusznego obywatela, który sam był kiedyś studentem i obecnie, ilekroć widzi młodzież uniwersytecką spogląda na nią z cichem, ojcowskiem rozrzewnieniem.
— Wierzcie mi, panowie, że dusza moja po tych wszystkich burzach życiowych wprost odpoczywa wśród młodzieży, — mówił patetycznie; starając się swej rozpustnej i cynicznej twarzy nadać wyraz wielkiego wzruszenia. Ach, ta wiara w świętość ideału, te szlachetne porywy i uniesienia!... Czy może istnieć coś wznioślejszego i świętszego od studenterji rosyjskiej? Kiolner! Szampana! — ryknął nagle, uderzając pięścią w stół.
Lichonin i Jarczenko nie chcieli pozostać dłużnymi. Rozpoczęła się pijatyka. Niewiadomo jakim sposobem w gabinecie znaleźli się Michaś — śpiewak i Olek — buchalter, którzy wnet poczęli śpiewać swemi drżącemi głosami:
Ro-o-o-zumieją pra-a-a-wdę,
Ty zaś zorzo-o-o-o!
Zbudził się ze snu Wańka-Wstańka i przyszedł również. Przechylając na bok głowę, nadając swej starej twarzy Don Kichota wyraz powagi i robiąc słodziutkie oczy, począł tonem płaczliwym i przekonywającym mówić do studentów.
— Panowie studenci... poczęstujcie staruszka. Jak Boga kocham, szanuję wykształcenie... Przyjmijcie mnie do siebie.
Lichonin rad był wszystkim; Jarczenko zaś — dopóki szampan nie kręcił mu w głowie — poruszał niespokojnie swemi małemi, czarnemi brwiami i pełen naiwnego zdumienia spoglądał wokół z miną wystraszoną. Gabinet stał się nagle gwarnym i pełnym zaduchu, dymu tytuniowego i ciasnoty. Szymon z hałasem pozamykał okiennice od ulicy. Wchodziły tu co chwila kobiety, wracając ze swych pokojów po wizycie, lub w przerwie między tańcami; siadały one na kolanach mężczyzn i paliły, śpiewały, piły, a potem odchodziły i znów wracały. Subjekci od Kiereszkowskiego, widząc, że dziewczyny zwracają większą uwagę na gabinet aniżeli na salę, poczuli się obrażeni i usiłowali wszcząć awanturę ze studentami; Szymon jednak zdołał pohamować ich zapały, kilku znaczącemi słowami, jakie rzucił niby od niechcenia.
Wróciła również ze swego pokoju Niura, a niezadługo przyszedł i Pietrowski. Oświadczył on z poważną miną zebranym, że przez cały czas przechadzał się po ulicy, zastanawiając się głęboko nad zajściem, jakie tu miało miejsce; ostatecznie doszedł do przekonania, że kolega Borys nie miał zupełnie słuszności, jakkolwiek winę jego łagodzi ta okoliczność, że był pijany. Później jeszcze przyszła i Gienia; przyszła sama, ponieważ Szabasznikow zasnął u niej w pokoju.
Okazało się, że aktor posiada mnóstwo talentów. Umiał on doskonale naśladować brzęczenie muchy, którą pijak stara się złapać na szybie okna: również dobrze naśladował dźwięki piły, rżnącej drzewo; bardzo śmiesznym był, gdy stojąc w kącie, odgrywał rolę nerwowej damy, rozmawiającej przez telefon; w końcu począł udawać małego persa z tresowaną małpką. Trzymając w ręku fantastyczny łańcuszek, szczerzył zęby, przysiadł w kucki, mruży powieki, drapał się po głowie i karku; równocześnie przyśpiewywał sobie brzydkim i monotonnym głosem popularną piosenkę, przyczem kaleczył słowa:
Mliody kizak na wojnę pioszedł
Mlioda piani pod płotem leży.
Ajna, ajna, aj-na na-na, aj-na na-na-na.
Na zakończenie wziął na ręce Białą Mańkę, okręcił ją w poły tużurka i począł naśladować ruchy brudnych, śniadych chłopców ze wschodu, wałęsających się po całej Rosji; chłopcy ci ubrani są w długie, stare szynele żołnierskie, z poza których wyglądają ich obnażone, spalone w słońcu piersi, pod pachą zaś trzymają małą, kaszlącą, zliniałą małpkę. Więc, wyciągnąwszy rękę przed siebie, zrobił płaczliwą minę, a głową trząsł na wszystkie strony.
— Ktoś ty taki — spytała gruba Kaśka, która była wielką amatorką tej zabawy.
— Serb, prioszę pani — jęknął żałośnie aktor — Daj mi co piani.
— A jak się twoja małpa nazywa?
— Małpeczka — a... On gliodny... on jeść chce.
— A czy masz paszport?
Obecność aktora ożywiła towarzystwo. Wniósł on ze sobą rozgwar i podniecił omdlewający nastrój. Co chwila rozlegał się jego dźwięczny głos:
— Kiolner, szampana!
Na krzyki te jednak, Szymon nie zwracał uwagi.
Rozpoczęła się prawdziwie rosyjska wrzaskliwa i bezsensowna zabawa. Różowiutki blondynek Tołpygin grał na fortepianie, serenadę z Carmen, a Wańka-Wstańka przy dźwiękach jej tańczył „kamarińskiego“[3]. Tańczył, unosząc wysoko ku górze ramiona, przekrzywiając się dziwacznie i rozczapierzając palce swych opuszczonych ku ziemi rąk, drepcząc na miejscu wymyślnie przebierał nogami, to znów podskakiwał nagle, rzucał się wykrzykując do taktu:
Uch! Maćku mój popędzaj
A łapci nie oszczędzaj!...
— Ro-o-zumieją pra-a-awdę — ryczeli dwaj przyjaciele, z trudem podnosząc ku górze ociężałe powieki.
Aktor począł opowiadać sprośne anegdoty, sypiąc niemi, jak z rękawa; kobiety piszczały zachwycone i ze śmiechu pokładały się na krzesłach. Weltman dłuższą chwilę porozumiewał się szeptem z Paszą, wreszcie niespostrzeżenie wymknął się z pokoju, a po upływie kilku minut wyszła również i Pasza, uśmiechając się bezmyślnie i wstydliwie.
Zresztą i pozostali studenci pod najrozmaitsze — mi pozorami znikali i przez dłuższy czas nie powracali: Włodek Pawłow poszedł, aby przyjrzeć się tańcom, Tołpygina rozbolała głowa, więc prosił Tamarę, aby zaprowadziła go do umywalni. Pietrowski cichaczem pożyczył trzy ruble od Lichonina wyszedł na korytarz, skąd wysłał gospodynię i kazał przyprowadzić do siebie Białą Mańkę. Nawet rozsądny i wybredny Ramzes nie zdołał oprzeć się podnieceniu, jakie wywołała w nim, promieniejąca chorobliwą urodą Gienia. Oświadczył więc, że ma do załatwienia rano jakąś bardzo ważną i pilną sprawę i dla tego musi pojechać do domu, aby przespać się chociaż ze dwie godziny. Przedtem jednak zwrócił się do Gieni i pokazał jej znacząco drzwi. Gienia zrozumiała go i na znak zgody pochyliła zwolna głowę ku ziemi; kiedy zaś Gienia podnosiła głowę ponownie, to Płatonow, który ukradkiem obserwował niemą tę rozmowę, zauważył w oczach dziewczyny, spoglądającej za odchodzącym Ramzesem, wyraz gniewu i pogardy. Po upływie pięciu minut wstała i ze słowami „przepraszam zaraz wrócę“, wyszła z pokoju, szeleszcząc swą suknią pomarańczowego koloru.
— I cóż Lichonin? Teraz zapewne kolej na ciebie, — rzekł drwiąco reporter.
— Nie bracie, omyliłeś się — odrzekł Lichonin, klaszcząc językiem. — I nie myśl, że postępuję tak z przekonań lub dla zasady... Bynajmniej! Jako anarchista uznaję szczerze, że im gorzej — tem lepiej... Na szczęście jednak jestem graczem i cały mój temperament wkładam w grę, dla tego też zwyczajna obrzydliwość przemawia przezemnie mocniej od onego uczucia nieziemskiego. Dziwna jednak rzecz, jak myśli nasze harmonizują się ze sobą. Przed chwilą właśnie chciałem zapytać cię o to samo.
— Ja również nie mam pociągu. Czasami, kiedy czuję się bardzo zmęczonym, biorę od Izaka klucz od jego pokoju i śpię na kanapie. Wszystkie dziewczyny przyzwyczaiły się już odawna do tej myśli, że jestem istotą trzeciej płci.
— Czyż rzeczywiście... nigdy?
— Nigdy.
Już co prawda, to prawda — zawołała Niura — pan Sergjusz, to zupełnie, jakby święty pustelnik.
— Dawniej jeszcze, przed pięciu laty — ciągnął Platonow — i ja doświadczałem tego uczucia, lecz widzisz — budzi to we mnie zbyt wielkie znudzenie i obrzydzenie. Zupełnie jak te muchy, które przed chwilą udawał pan artysta. Zczepią się ze sobą przez chwilę na jakimś oknie, a potem podrapią się zdumione tylnemi łapkami po krzyżu i rozbiegną na zawsze. Budzić zaś tutaj miłość?... Na to zdobyć się nie umiem, nie jestem bohaterem z ich romansu. Jestem przedewszystkiem brzydki, wobec kobiet zaś czuję się skrępowanym i zachowuję się nieśmiało i uprzejmie. Dziewczyny tutejsze pożądają dzikich żądz, krwawej zazdrości, łez, zamachów samobójczych, bicia, ofiar — jednem słowem histerycznego romantyzmu. Zresztą, to bardzo naturalne. Dusza kobiety pożąda miłości, o której mówią jej tu codzień kłamliwie. Mimowoli przychodzi pragnienie jakiejś ostrzejszej przyprawy w miłości. Tu pożąda się już nie samych tylko namiętnych słów, lecz tragicznych czynów. Dlatego też kochankami ich są zawsze złodzieje, zabójcy, sutenerzy i wszelkiego rodzaju wyrzutki.
— Najważniejsze zaś dodał po chwili — że to popsułoby mi harmonje mych przyjaznych stosunków, które tak ślicznie ułożyły się między nami.
— Żartujesz sobie! odpowiedział Lichoniu. — Cóż więc zmusza cię do tego, abyś dniami i nocami tu przebywał? Inna rzecz gdybyś był literatem. Wtedy łatwo wytłumaczyć: szukasz typów, czy czegoś takiego, obserwujesz życie... Coś na podobieństwo owego profesora niemieckiego, który w ciągu trzech łat przebywał między małpami, aby poznać ich język i zwyczaje. Ale przecież sam mówisz, że nie bawisz się w literaturę?
— Nie to, abym się zabawiał, lecz nie umiem, nie mogę.
— Dajmy na to. A teraz przypuśćmy, że zjawiasz się tu w charakterze kaznodziei, aby głosić lepsze, uczciwsze życie, coś w rodzaju zbawcy ginących dusz. Podobnie postępowali w pierwszych wiekach chrześcijaństwach ci ojcowie święci, którzy zamiast biczować się przez lat trzydzieści, lub zamieszkiwać w jaskiniach szli na uczty, do zamtuzów, aby nawracać tam grzesznych i zbłąkanych Czyż nie mam racji?
— Nie masz.
— Po kiego licha więc, pchasz się tutaj. Widzę dobrze, że na wiele rzeczy w tym domu spoglądasz ze smutkiem i obrzydzeniem. Choćby ta głupia kłótnia z Borysem, albo ta scena z fagasem, znęcającym się nad kobietą; wogóle sprawia ci przykrość ciągłe oglądanie wszelkich pospolitości, brudów, żądz, zwierzęcości i pijaństwa. Skoro mi jednak sam to mówisz, wierzę ci, iż nie odda jesz się rozpuście, ale wówczas, że użyję stylu artykułów wstępnych, twój modus vivendi staje się dla mnie jeszcze bardziej niezrozumiałym.
Reporter myślał przez chwilę, poczem dopiero odpowiedział, a mówił wolno, ze skupieniem, jakgdyby po raz pierwszy przysłuchiwał się swym własnym myślom i ważył je na szali.
— Otóż uważasz, mój drogi, pociąga mnie i zaciekawia w tem życiu... jakby to powiedzieć.... jego okrutna i naga prawda. Z życia tego, niby pokrowce, zdarto wszystkie uznane kanony. Niema w nim ani kłamstwa, ani obłudy, ani świętoszkostwa; niema tu żadnych szacherek z opinją, ani z natrętną tradycją przodków, ani ze swem własnem sumieniem. Niema tu żadnej iluzji i żadnych upiększeń. Oto jestem — ja! Kobieta publiczna, naczynie społeczne, klaoka do odprowadzania nadmiaru chuci całego miasta! Niechaj przychodzi do mnie ktokolwiek zechce, pierwszy lepszy, a nie spotka się z odmową, bo to jest moją służbą publiczną. Ale za jedną chwilę tej błyskawicznej rozkoszy — zapłacić mi musisz pieniędzmi, pogardą, chorobą i hańbą. Oto i wszystko. Pozatem nie znajdziesz już w życiu ludzkiem innej sytuacji — sytuacji, w którejby podstawowa i zasadnicza prawda uwidoczniała się w tak dziwacznych i jaskrawych barwach, bez cienia ludzkiego kłamstwa i samoobrony swej nędzy.
— Ech, możnaby o tem pogadać! Przecież te kobiety łżą jak najęte. Pogadaj z nią tylko, co ją do upadku po raz pierwszy. Tyle ci nakłamie.
— Więc jej nie pytaj! Co ci do tego? Zresztą, jeżeli kłamią, kłamią jak dzieci. A chyba dobrze wiesz, że dzieci są największymi i najsympatyczniejszymi kłamcami, a równocześnie i najszczerszym w całym świecie ludkiem. I co najciekawsze, że i tamte — to jest prostytutki i dzieci — kłamią jedynie wobec nas — mężczyzn — i osób dorosłych. Gdy są ze sobą, nie kłamią, lecz jedynie improwizują w natchnieniu. Wobec nas kłamią dlatego, że my sami żądamy tego od nich, staramy się wniknąć koniecznie w ich obce dla nas dusze i w tym celu męczymy je głupiemi badaniami i pytaniami, wreszcie kłamią i dlatego, że uważają nas za wielkich głupców i komedjantów. Jeżeli chcesz, mogę ci policzyć na palcach wszystkie wypadki, gdy prostytutka musi kłamać; przekonasz się sam, że zmusza ją do tego mężczyzna.
— Ciekawy jestem.
— Po pierwsze: dlaczego prostytutki różują się, częstokroć ze szkodą dla swego zdrowia? Dlatego, że pierwszy lepszy krostowaty junkier, któremu tak bardzo ciąży jego dojrzałość płciowa, że głupieje wiosną, niby cietrzew na tokowisku, albo jakiś tam urzędniczyna, mąż ciężarnej żony i ojciec dziewięciorga dzieci — przychodzą do domu publicznego bynajmniej nietylko pod wpływem rozsądku, aby pozostawić w nim nadmiar swej żądzy. Taki hultaj przychodzi tu, aby się nasycić przecież to esteta, który wymaga piękności. A jakże te dziewczyny — te córki prostego niepomysłowego ludu traktują estetykę? „Co słodkie — to smaczne, co czerwone — to piękne“. I oto robią piękność przy pomocy antymonu, pudru i różu.
To jedno. Po drugie: ten sam uroczy kawaler nietylko wymaga piękności; domaga się on jeszcze czegoś, coby naśladowało miłość: chce on, aby pieszczoty jego wzniecały w kobiecie „płomie-eń sza-loo-nej naa-mięt-ności“, o którym śpiewa się w idjotycznych pieśniach miłosnych. Więc tak! Więc czego chcesz? Masz. I oto kobieta kłamie przed nim twarzą, głosem, westchnieniem, ruchami ciała. On sam zresztą, w głębi duszy wie dobrze o tem zawodowem oszustwie, mimo to jednak łudzi się nadzieją: Ach jakiż jestem piękny! Ach jakże mnie kobiety kochają! Ach w jakiż zachwyt wprowadzam kobiety! Zdarza się, że największemu cynikowi pochlebiają w najbezczelniejszy sposób w oczy — on jednak, chociaż wie o tem i widzi to, doznaje jakiegoś rozkosznego uczucia. Toż samo powtarza się i tutaj. Któż więc daje powód do kłamstwa?
A teraz po trzecie: tyś mi to sam podsunął; a więc, najbardziej poczynają kłamać wówczas, gdy ich zapytują: „Jakim sposobem doszłaś do takiego życia“? Ale co za prawo u licha masz zadawać takie pytania? Przecież ona nie zagłębia się w twoje życie wewnętrzne. Nie zaciekawia jej twoja pierwsza miłość, albo niewinność twych sióstr lub twej narzeczonej! Ach prawda, ty płacisz pieniądze! Wspaniale! Interesów twoich pilnują i kuplerka, i stróż od wyrzucania, i policja i medycyna, i rada miejska. Wspaniale! Masz już z góry zapewniona grzeczne i uprzejme zachowanie się wynajętej przez ciebie do miłości prostytutki i osoba twa jest nietykalna... tak dalece, że nie możesz nawet dostać w twarz, na co zasługujesz w zupełności za swe natrętne, a nieraz i bolesne dla niej badanie. Ale tobie za twe pieniądze zachciało się jeszcze prawdy. No, tego już w żaden sposób skontrolować nie zdołasz. Opowiadają ci więc taką szablonową historję, którą ty sam — człowiek szablonu i pospolitości — najłatwiej możesz strawić. A to dlatego, że życie, wydaje ci się albo zbyt pospolite i nudne albo też tak nieprawdopodobne, jak nieprawdopodobnem może być tylko życie. I oto stąd powstają owe wieczne historję o oficerach, o subjektach, o dziecku, o starym ojcu, który gdzieś na prowincji opłakuje utraconą córkę i błaga ją, aby powróciła do domu. Proszę cię Lichonin, nie sądź, że to, co mówię, stosuje się do ciebie. W tobie, słowo honoru, odczuwam uczciwą i wielką duszę... Czekaj, napijmy się za twoje zdrowie.
Trącili się kieliszkami.
— Czy mam mówić dalej — zapytał niepewnie Płatonow. Nudne.
— Nie, nie, owszem proszę cię, mów dalej.
— Kłamią one, a kłamią ze szczególniejszem upodobaniem przed tymi zwłaszcza, którzy dosiadają koników polityki. W tym kierunku zgadzają się ze wszystkimi. Jeżeli powiesz jej jednego dnia: Precz ze współczesnym ustrojem burżuazyjnym! Zniszczymy przy pomocy bomb i kindżałów — kapitalistów, obywateli i biurokrację! Ona w zupełności zgodzi się z tobą. Lecz oto następnego dnia przyjdzie sklepikarz, Nozdrunow, który będzie wrzeszczał, że trzeba powywieszać wszystkich socjalistów, wyrżnąć wszystkich studentów i dokonać pogromu wśród wszystkich żydów, którzy do swych religijnych obrządków używają krwi chrześcijańskiej. A ona uradowana przyzna mu najzupełniejszą rację. Jeżeli przytem uda ci się rozgonić jej wyobraźnię, zdołasz ją w sobie rozkochać, wówczas pójdzie za tobą wszędzie, gdzie jej każesz, na pogrom, na barykady, na zabójstwo. Ale przecież i dzieci są również wrażliwe i podatne. A one, mój drogi, są dziećmi, jak Boga kocham, dziećmi.
W czternastym roku życia została zgwałconą, w szesnastym stała się patentowaną prostytutką z czarną książką i chorobą weneryczną. I oto między nią a światem zewnętrznym powstaje jakiś dziwny, martwy i nie do przebycia mur. Zwróć tylko uwagę, jak ubogim jest słownik jej wyrażeń; trzydzieści lub czterdzieści słów; zupełnie tyle ich posiada dzikus, lub dziecko, jeść, spać, mężczyzna, łóżko, gospodyni, rubel, kochanek, doktór, szpital, bielizna, policjant — oto i wszystko. Jej rozwój umysłowy, doświadczenie, sprawy życiowe pozostają na poziomie umysłowego zasobu dziecka; na tym samym poziomie, na jakim pozostaje umysł osiwiałej i naiwnej damy klasowej, która od dziesięciu lat nie przestąpiła poza próg instytutu, lub umysł mniszki, którą dzieckiem jeszcze oddano do klasztoru.
Jednem słowem, wyobraź sobie drzewo z gatunku olbrzymich, wychowane w słoiku od konfitur. Mojem zdaniem, pociąg, jaki kobiety te zdradzają do ciągłych, niewinnych i bezcelowych kłamstw jest wynikiem ich dziecięcej natury, jaką mimo wszystko zachowują...
Jakże jednak straszliwie naga i bez żadnych osłonek prawda ukrywa się przy kupczeniu o cenę nocy, w wizytach dziesięciu mężczyzn, którym oddaje się w ciągu jednego wieczoru, całym szeregu przepisów wydanych drukiem przez ojców miasta, przepisów o używaniu roztworu kwasu bornego i utrzymywania ciała w czystości; jakże bezmierną prawdą tchną tygodniowe rewizje lekarskie, ohydne choroby, które traktuje tak lekko i żartobliwie, w sposób tak prosty, jakby to był katar; ileż szczerej prawdy zawiera w sobie wielki wstręt tych kobiet do mężczyzn — wstręt tak wielki, że wszystkie bez wyjątku, chcąc wynagrodzić go sobie, oddają się miłości lesbijskiej, z czem bynajmniej się nie ukrywają. Oto widzą przed sobą jak na dłoni całe bezsensowne życie tych kobiet, pełne potwornej i cynicznej niesprawiedliwości; a jednak w życiu tem niema tyle kłamstwa i tyle obłudy wobec siebie i innych, ile spotykamy wszędzie naokoło. Pomyśl tylko, ile pospolitego i wstrętnego oszustwa, ile nienawiści ukrywa się w pierwszem lepszem współżyciu małżeńskim — w dziewięćdziesięciu wypadkach na sto. Jakże wiele ślepego i bezlitosnego okrucieństwa — nie zwierzęcego bynajmniej — lecz ludzkiego, przewidującego okrucieństwa — zawiera w sobie święta miłość macierzyńska — i równocześnie jak subtelnym kwiatem jest to uczucie!
Albo pomyśl tylko, jak wiele najniepotrzebniejszych zawodów wymyślił kulturalny człowiek dla ochrony mego gniazda, mego kawałka mięsa, mojej żony, mojego dziecka — a więc ci przeróżni dozorcy, kontrolerowie, inspektorowie, sędziowie, prokuratorzy, dozorcy więzień, adwokaci, naczelnicy, jenerałowie, żołnierze i całe setki i tysiące innych jeszcze. Wszyscy oni są na usługach ludzkiej chciwości, tchórzostwa, zepsucia, niewolnictwa, ulegalizowanej rozkoszy, lenistwa — ludzkiego żebractwa wreszcie. I oto znaleźliśmy najwłaściwsze określenie: ludzkie żebractwo. A jakże wspaniałych słów używa się przytem! Ołtarz ojczyzny, chrześcijańskie współczucie dla bliźniego, postęp, zobowiązanie święte, własność święta, miłość święta. Tfu! Nie wierzę teraz w żaden — choćby najpiękniejszy — frazes, a przecież duszno mi wśród tego tłumu drobnych kłamców, tchórzów i wielkich obżartuchów! Żebracy!... Człowiek rodzi się dla szczęścia, dla twórczego życia, w którem on jest Bogiem, dla prawdziwej, wolnej, niczem nie krępowanej miłości — miłości wszystkiego: drzew, nieba, człowieka, psa, łagodnej i pięknej ziemi; przedewszystkiem dla ukochania błogosławionej matki ziemi, z jej rankami i nocami z jej pięknemi, codziennemi cudami. A tymczasem człowiek się tak załgał, tak się poniżył i stał się takim dziadem. Ech, smutek wprost ogarnia!
— Ja, jako anarchista, rozumiem cię — rzekł zamyślony Lichonin, który słuchał słów tych z jakiemś dziwnem roztargnieniem; w głowie jego bowiem powstała jakaś nowa i ciężka myśl. — Nie rozumiem tylko jednego; skoro tak bardzo obrzydła ci już ludzkość, nie wiem dlaczego znosisz tak długo wszystko to, co ona wymyśliła.
Z temi słowy Lichonin uczynił ręką ruch falisty naokół stołu.
— Ja sam dobrze nie rozumiem — odpowiedział Płatonow z prostotą. — Widzisz mój kochany, jestem włóczęgą i namiętnie kocham życie. Byłem już tokarzem, zecerem, siałem i sprzedawałem tytoń, jeździłem jako palacz po Azowskiem morzu, byłem rybakiem na Czarnem morzu, ładowałem na Dnieprze do berlinek cegłę i arbuzy, wędrowałem z cyrkiem, występowałem na scenie — sam już nie pamiętam, czegom nie robił w życiu. I nigdy nie zmuszała mnie do tego potrzeba. Pędziła mnie w świat bezkresna żądza życia i nadzwyczajna ciekawość. Jak Boga kocham chciałbym przez kilka dni być koniem, rośliną, ryba albo zostać kobietą i urodzić dziecko; pragnąłbym żyć jakiś czas wewnętrznem życiem wszystkich istot na ziemi, aby móc patrzeć na świat oczami każdego człowieka, którego spotykam.
I oto, nie krępując się niczem, zwiedzam beztroskliwie wsie i miasta, znam i kocham dziesiątki rzemiosł i płynę radośnie wszędzie, gdziekolwiek los skieruje mój żagiel... W ten sposób trafiłem do domu publicznego, i im więcej wpatruję się w jego życie, ogarnia mnie tem większe przerażenie, poczynam coraz mniej rozumieć, a w sercu wzbiera złość. Ale i z tem skończę niedługo. Skoro tylko nadejdzie jesień — pójdę het w świat. Wstąpię do fabryki szyn. Mam tam przyjaciela, który wystara mi się o zajęcie. Czekaj, czekaj... Posłuchajmy aktora... W tej chwili odgrywa akt trzeci.
Egmont Laurecki, który bardzo udatnie naśladował to prosiaka, którego pakują do worka, to kłótnię psa z kotem, zaczynał powoli tracić humor i tupet.
Brała go już w swe oploty zwykła faza szczerości i samobiczowania, pod wpływem której kilkakrotnie usiłował pocałować Jarczenkę w rękę. Powieki jego poczerwieniały jeszcze bardziej, bruzdy, okalające jego wygolone, ostre wargi, stały się jeszcze głębszemi, a głos świadczył coraz wyraźniej że łzy przepełniają mu nos i gardło.
— Grywam w farsach — mówiąc bijąc się w piersi. Wykrzywiam się na scenie w kraciastych spodniach ku zabawie spasionych tłumów! Zgasiłem światłość płonącą w mych piersiach, jak najnędzniejszy niewolnik zakopałem talent mój w ziemię. Da-awniej — zabeczał tragicznie baranim głosem — oh da-wnie-ej!... Zapytajcie o mnie w Nowoczerkasku, zapytajcie w Twerze, w Ustiużynie, w Zwenigródku, w Krzyżopolu! Jakże wspaniale kreowałem rolę Zadowa i Bieługina, jak cudownie grałem Maksa, jaką postać stworzyłem z Weltiszczewa — o to była moja najlepsza ro-ola!... Ze mną zaczynał swą karjerę Nadin Pierekopski. Kolegowałem z Niceforem Pawlenką. Któż uczynił sławnym Legunowa-Poczajnina? Ja! A te-e-raz co!
Chlipnął nosem i usiłował ucałować docenta.
— Tak! Możecie mną pogardzać, możecie mnie teraz piętnować ludzie uczciwi. Hulam, upijam się. Sprzedałem i zmarnowałem iskrę bożą! Przesiaduję w zamtuzie ze sprzedajnemi kobietami. A tymczasem moja żona... moja gołębica święta i czysta! Ach, gdyby ona o tem wiedziała. Biedaczka pracuje, prowadzi magazyn mód — jej palce — pokłute igłą, a tymczasem ja! O, święta kobieta! O jakiż ze mnie nikczemnik! Straszne rzeczy, dla kogo cię opuszczam! Straszne rzeczy!
W tej chwili aktor z rozpaczą zatopił palce we włosach.
— Profesorze, pozwól mi ucałować twą uczoną rękę. Pan jeden tylko rozumie mnie tutaj! Jedz pan ze mną, ja pana z nią poznam; przekona się pan sam, jaki to anioł!... Ta kobieta oczekuje mego powrotu, całemi nocami nie sypia, składa moim dzieciątkom ręce do modlitwy i wraz z niemi szepcze:
„Panie! ocal nas i zachowaj nam tatusia“...
— Łżesz ciągle, aktorze! — zawołała nagle zupełnie już pijana Biała Mańka, spoglądając z nienawiścią na Laureckiego. — Nic twoja żona nie szepcze w tej chwili, lecz najspokojniej w świecie śpi sobie z mężczyzną na twojem łóżku.
— Milcz k....! ryknął wściekle aktor i chwyciwszy za szyjkę butelkę, podniósł ją wysoko ponad swą głową.
— Trzymajcie mnie, bo inaczej rozbiję głowę tej ścierwie! Nie znieważaj swym plugawym językiem...
— Ja mam język nie plugawy, bo sakramenty przyjmuję — odpowiedziała hardo. A ty głupcze chodzisz z rogami. Łazisz do prostytutek i chcesz, żeby cię żona nie zdradzała. I znalazłeś sobie rzeczywiście miejsce do narzekań. Pocóż jeszcze dzieci swe wywłóczysz, ty tatuńciu nieszczęsny. Nie wywracaj tak oczami i nie zgrzytaj zębami, bo ja się ciebie nie boję. Ty sam jesteś k....
Jarczenko musiał nabiedzić się niemało i przywołać na pomoc całe swe krasomóstwo, zanim zdołał uspokoić aktora i Mańkę, która po wypiciu benedyktyna miała zawsze pociąg do awantur.
Wreszcie, aktor rozsmarkał się i popłakał jak niedołężny starzec, i Henryjeta zabrała go do siebie.
Wszyscy czuli się coraz bardziej znużeni. Studenci jeden za drugim wracali z pokoików, a po upływie pewnego czasu do gabinetu przychodziły ponownie ich chwilowe kochanki. Zarówno jedni jak drudzy podobni byli do tych much, samców i samiczek, które przed chwilą spotkały się na szybie okiennej i wnet rozbiegły w różne strony. I mężczyźni i kobiety ziewali, przeciągali się, a na ich bladych z bezsenności i chorobliwie połyskujących od potu twarzach uwidoczniał się bezwiednie wyraz obrzydzenia i nudy. Gdy biesiadnicy żegnali się ze sobą, oczy ich spoglądały na siebie niechętnie, jakby byli uczestnikami jakiegoś plugawego i najzupełniej zbędnego występku.
— Dokąd stąd idziesz? — zapytał półgłosem Lichonin reportera.
— Doprawdy nie wiem jeszcze. Miałem zamiar przenocować w pokoju u Izaka, ale żal mi zmarnować tak piękny ranek. Myślę wykąpać się, a potem siąść na statek i pojechać do klasztoru Lipskiego, aby odwiedzić tam pewnego pijanego mnicha. Ale dlaczegóż pytasz mnie o to?
— Chcę cię prosić żebyś pozostał ze mną, pokąd wszyscy się nie rozjadą. Mam ci powiedzieć coś bardzo ważnego.
— Zgoda.
Ostatni pożegnał się Jarczenko, który uskarżał się na ból głowy i zmęczenie. Zaledwie jednak wyszedł z domu reporter ujął za rękę Lichonina i zaprowadził go do przedsionka, gdzie zatrzymali się przed oszklonemi drzwiami.
— Patrz tylko — rzekł, wskazując mu ręką na ulicę.
Lichonin spojrzał przez żółte szkiełko barwnego okna i ujrzał docenta, który w tej chwili właśnie dzwonił do znajdującego się po przeciwległej stronie ulicy, domu Trepla. Po chwili drzwi otwarły się i Jarczenko znikł poza niemi.
— Jakżeś ty się domyślił? — zapytał zdziwiony Lichonin.
— Głupstwo. Obserwowałem jego twarz i widziałem, jak głaskał Wierę po trykotach. Inni mniej się krępowali, a ten skromnego udawał.
— Więc pójdźmy z powrotem. Nie zabiorę ci zbyt wiele czasu.
W gabinecie pozostały tylko dwie dziewczyny: Gienia, która przyszła w nocnym kaftaniku i Luba; ta ostatnia od dłuższego już czasu drzemała w wielkim fotelu pluszowym, skręciwszy się w kłębek. Świeża, piegowata twarz dziewczyny, na której błąkał się łagodny i subtelny uśmiech, miała wyraz skromny, niemal dziecięcy.
W pokoju unosił się kłębami niebieski, gryzący dym od papierosów, w kandelabrach dopalały się świece, pełne zastygłych sopli i roztropionej stearyny; stół zalany kawą i trunkami, pełen skórek od pomarańczy wyglądał obrzydliwie.
Gienia siedziała z nogami na kanapie, oplótłszy kolana rękami.
— Zgaszę świece — rzekł Lichonin.
Po przez szczeliny okiennic wdarł się szary i jakiś senny świt. Ze zgaszonych świec ulatniał się z cieniutkiemi smugami dym. W powietrzu kołysały się warstwy dymu; po przez trójkątny otwór w okiennicy wniknął promień słońca, który przeciął gabinet na ukos złotym mieczem pyłu i rozprysnął się ciepłą falą złota po ścianach.
— Teraz jesteśmy swobodni — rzekł Lichonin, siadając. Rozmowa nasza będzie krótka... ale djabli wiedzą, jak ją zacząć.
Z roztargnieniem spojrzał na Gienię.
— Więc może mam stąd odejść — rzekła obojętnie dziewczyna.
— Nie, siedź sobie — odrzekł za Lichonina reporter, a zwracając się do studenta i uśmiechając się łagodnie, dodał:
— Ona nam nie przeszkodzi. Wszak rozmowa nasza dotyczyć będzie prostytucji? Czy prawda?
— Tak, coś w tym rodzaju.
— Doskonale zatem. Posłuchaj, co ona mówi. Jej poglądy mają charakter cyniczny, lecz posiadają niekiedy nadzwyczajną wagę.
Lichonin potarł mocno dłońmi twarz i czoło, poczem, włożywszy palce ręki w palce drugiej chrzęstnął niemi dwukrotnie.
Widocznem było, że człowiek ten jest wzburzony i krępuje się swych własnych słów, jakie ma wypowiedzieć za chwilę.
— Ach tak, czyż to nie wszystko jedno — zawołał nagle gniewnym głosem. — Oto opowiadałeś mi dzisiaj o tych kobietach... Słuchałem cię ciekawie, chociaż istotnie nie powiedziałeś mi nic nowego. A jednak dziwna rzecz: po raz pierwszy w ciągu mego życia spojrzałem na kwestję tę innemi oczyma... I zapytuję cię teraz, abyś mi powiedział, czem ostatecznie jest owa prostytucja? Czem ona jest? Czy błędnym majakiem wielkich miast, czy też historycznem, trwającem już wieki, zjawiskiem. Czy zniknie ona kiedykolwiek z oblicza ziemi, czy też umrze dopiero wraz z ludzkością? Któż odpowie mi na to?
Płatonow z przyzwyczajenia przymrużył zlekka oczy i badawczym wzrokiem spoglądał na swego sąsiada. Zaciekawiało go to pytanie, jaka właściwie myśl w tej chwili tak szczerze dręczy Lichonina.
— Kiedy prostytucja przestanie istnieć, nikt powiedzieć ci nie zdoła. Być może stanie się to wówczas, kiedy urzeczywistnią się piękne utopje anarchistów, gdy ziemia stanie się własnością ogólną i niczyją, gdy będzie istniała jedynie wolna miłość, miłość podlegająca tylko swym nieograniczonym pożądaniom, kiedy cała ludzkość utworzy jedną szczęśliwą rodzinę, gdy zniknie przedział miedzy mojem i twojem i kiedy na ziemi nastąpi raj, a człowiek stanie się znów nagim, szczęśliwym i bez grzechu. Chyba wówczas tylko...
— A teraz? Co teraz? — pytał Lichoniu z wzrastającym wzburzeniem, — patrzeć z założonemi rękami? Zwalać na innych walkę? Tolerować to wszystko, jako nieuniknione zło? Pogodzić się z rzeczywistością, machnąć na nią ręką? Może błogosławić jeszcze?
— Nie jest to zło nieuniknione, lecz zło nie do zwalczenia. Zresztą, czyż ci nie wszystko jedno — dorzucił z chłodnem zdziwieniem. Przecież ty jesteś anarchistą?
— Jakiż ze mnie anarchista u licha. Oczywiście jestem anarchistą, ponieważ umysł mój, ilekroć myślę o życiu, drogą logiczną prowadzi mnie zawsze do zasady anarchizmu. Więc też teoretycznie mówię: niechaj ludzie biją ludzi, niechaj ich oszukują i strzygą jak stada owiec — niech tam! — gwałt prędzej czy później musi zrodzić nienawiść. Niechaj gwałcą dziecko, niechaj depczą nogami myśl twórczą, niechże istnieją sobie niewolnictwo i prostytucja, niech kradną, znęcają się, przelewają krew... Niech tam! Im gorzej, tem lepiej, tem bliżej ku końcowi. Istnieje wielkie prawo natury, o którym myślę że jest ono obowiązującem jednakowo, zarówno dla przedmiotów martwych, jak i dla życia całej ludzkości: siła działania równa się sile przeciwdziałania. Im gorzej tem lepiej. Niechaj ludzkość gromadzi w sobie nienawiść i zemstę — niechaj rosną i dojrzewają one, niby cudaczny wrzód — wrzód tak wielki, jak cała kula ziemska. Przecież ten wrzód pęknie kiedyś! Niechaj to będzie połączone z bólem okrutnym i nie do zniesienia. Niech ropa z rany zaleje cały świat. A wówczas ludzkość, albo zachłyśnie się i zginie, albo przebije się do nowego, pięknego życia.
Wypił duszkiem filiżankę czarnej kawy i z ożywieniem ciągnął dalej:
— Tak. Tego rodzaju teorje wygłaszam ja i wielu innych, w pokoje przy herbacie, jedząc bułki i smaczną kiełbasę, przyczem wartość życia każdej poszczególnej jednostki ludzkiej uważa się za coś nieskończenie nikłego w ogólnej formule matematycznej. Skoro jednak ujrzę jakieś dziecko, które krzywdzą, wnet fala wściekłości zalewa mi mózg. Ilekroć zaś patrzę na pracę chłopa lub robotnika, wnet ogarnia mnie jakiś wstyd histeryczny, z powodu mych algiebraicznych formułek. Niech to djabli wezmą, ale istnieje w człowieku coś, co jest najzupełniej bezsensownem i nielogicznem; lecz to coś jest o wiele mocniejszem od rozumu ludzkiego. Ot choćby i dzisiaj: dlaczego mam w tej chwili wrażenie, jakgdybym okradł śpiącego, oszukał trzyletnie dziecko lub uderzył związanego człowieka? Dla czego wyda je mi się, że ja sam przyczyniam się do tego zła, jakiem jest prostytucja — że winien jestem przez me milczenie, moją obojętność, moją bierną tolerancję? I co mam czynić teraz, Płatonow, radź mi! — zawołał głosem, w którym brzmiał rozpaczliwy smutek.
Płatonow milczał, mrużąc swe małe oczki; w tej chwili jednak niespodzianie zabrała głos Gienia, mówiąc zjadliwie:
— Zrób to co zrobiła pewna angielka. Przyjeżdżał tu do nas ten stary, rudy koczkodan. Widocznie jakaś bardzo ważna osoba, bo z całą świtą przyjeżdżała... wszystko jacyś urzędnicy... A przedtem jeszcze przyszedł tu do nas pomocnik komisarza z rewirowym Kierbeszem. Jak tylko przyszli, zaraz nas pomocnik uprzedził: „Jeżeli wy, ścierwy jedne, powiecie mi choć jedno brzydkie słowo, to z całego waszego zakładu nawet kamień na kamieniu nie zostanie, a wszystkie dziewki każę zbić w cyrkule i pogniją w więzieniu”. No, przyjechała tu ta jędza. Paplała coś po cudzoziemsku, a ręką pokazywała wciąż na niebo, potem rozdała nam wszystkiem pięciokopiejkową ewangelję i odjechała sobie z powrotem. Tybyś też tak powinien zrobić, kochaneczku.
Płatonow roześmiał się głośno; patrząc jednak na zasępioną i smutną twarz studenta, który jakby nie rozumiał i nie podejrzewał nawet szyderstwa powstrzymał śmiech i rzekł:
— Nic tu nie poradzisz, Lichonin. Dopóki będzie istnieć własność, będzie istnieć i nędza. Pokąd będzie istnieć małżeństwo, nie umrze i prostytucja. Czy wiesz, kto zawsze będzie karmił i podtrzymywał prostytucję? Są to tak zwani porządni ludzie, szlachetni ojcowie rodzin, mężowie bez zarzutu, kochający bracia. Znajdą oni zawsze dostateczny powód, aby uprawnić, unormować i upatentować płatną rozpustę, ponieważ wiedzą o tem doskonale, iż w przeciwnym razie rozpusta owa wtargnie do ich własnych sypialni i sypialni ich dzieci. Prostytucja ta odciąga obcą lubieżność od ich własnej, ulegalizowanej alkowy. Zresztą i szanowny ojciec rodziny lubi cichaczem oddawać się hazardowi miłosnemu. Przecież naprzykrzy się istotnie jedno i to samo: żona, pokojówka i dama z boku. W gruncie rzeczy człowiek jest zwierzęciem poligamicznem, i to nawet bardzo poligamicznem. I jest to dlań bardzo wygodne, że swe kogucie instynkty miłosne zaspakajać będzie w rozsadniku tak wspaniałym, jak zakład Trepla lub Anny Markówny. Rozumie się, iż taki zrównoważony małżonek lub szczęśliwy ojciecsześciu córek dorosłych będzie zawsze wrzeszczał, iż prostytucja jest czemś straszliwem. Gotów jest nawet urządzić loterję lub przedstawienie amatorskie i za osiągnięte z tego źródła fundusze założyć stowarzyszenie ratowania kobiet upadłych lub przytułek dla Magdalenek. Lecz samą prostytucję błogosławi i podtrzymuje.
— Przytułki Magdalenek — powtórzyła z cichym śmiechem Gienia, a w uśmiechu jej drgała zdawna utajona nienawiść, której nie zdołała jeszcze przeboleć.
— O wiem dobrze, że wszystkie te fałszywe środki są głupstwem i jedynie drwinami — przerwał Lichonin. A jednak, niechże i ja będę również śmiesznym i głupim, lecz i ja nie chcę pozostawać tym współczującym widzem, który siedząc na przeciwległym dachu, spogląda na pożar i mówi:
„Patrzcie, patrzcie to się pali... jak Boga kocham, pali się! Zdaje się, że nawet i ludzie się palą!“
I wrzeszczy w ten sposób, i załamuje tylko ręce.
— Tak to prawda — odrzekł poważnie Płatonow — więc twojem zdaniem, powinieneś wziąć sikawkę dziecinną i pójść z nią gasić ogień?
— Nie! — zaprotestował gorąco Lichonin... A zresztą kto zdoła wiedzieć? Może uda mi się ocalić choć jedną żywą duszę... Oto właśnie chciałem cię prosić, abyś mi w tym kierunku dopomógł. Tyko błagam cię, nie kpij z tego i nie ostudzaj mnie...
— Chcesz wziąć stąd dziewczynę? Chcesz ją ocalić? — spytał Płatonow, patrząc badawczo na studenta.
Teraz dopiero zrozumiał, do czego zmierzała cała ta rozmowa.
— Tak... ja nie wiem... spróbuję — odrzekł niepewnie Lichonin.
— Wróci tu z powrotem — odpowiedział Płatonow.
— Wróci powtórzyła z przekonaniem Gienia.
Lichonin zbliżył się ku niej, ujął ją za ręce i drżącym — szeptem przemówił:
— Panno Gieniu, a możeby pani... Co? Przecież nie proponuję pani, abyś została moją kochanką... wzywam cię jako przyjaciela... Głupstwo, pół roku odpoczynku, a potem będziemy się uczyć jakiegoś rzemiosła... będziemy czytali książki.
Gienia jednak wyrwała z dłoni Lichonina swe ręce.
— W błoto pchasz mnie — krzyknęła niemal. — Znam ja was wszystkich. Mam ci skarpetki cerować? Na maszynce naftowej pitrasić? Chcesz, żebym nocy przez ciebie nie dosypiała, podczas gdy ty z twemi krótko-ostrzyżonemi pannami będziesz o różnych dziwnościach rozprawiał. A kiedy już zostaniesz doktorem, lub adwokatem, lub urzędnikiem, wtedy dasz mi kolanem w krzyż; idź sobie precz — powiesz mi wtedy — idź precz, ty, publiczna kobieto, zmarnowałaś mi moją młodość. Chcę się ożenić z porządną dziewczyną, z czystą i niewinną...
— Ale przecież ja mówię, jak brat... Nie myślę o miłości... jąkał się wzruszony Lichonin.
— Znam ja takich braci. Do pierwszej nocy... Daj spokój temu, nie pleć głupstw! Nudny jesteś.
— Zastanów się Lichonin — rozpoczął poważnie reporter — chcesz na barki swe wtłoczyć ciężar, któremu nie podołasz. Znałem w mem życiu idealistów ludowców, którzy dla zasady pożenili się ze zwykłemi dziewkami wiejskiemi. Czyniąc to myśleli: natura, czarnoziem, niespożyte siły. Tymczasem ów czarnoziem po upływie roku przekształcał się w grubą babinę, która przez cały dzień rozkłada się na łóżku, lub, ozdobiwszy sobie palce kopiejkowymi pierścionkami, przyglądała się im z lubością. Albo i jeszcze gorzej: przesiadywały całemi godzinami, piły z nimi słodką wódkę i prowadziły miłość. Tu mogłoby być gorzej.
Nastała pauza milczenia. Lichonin był blady i ocierał chustką swe spocone czoło.
— Pal licho, zawołał nagle z uporem. — Nie wierzę wam! Nie chcę wierzyć! Luba! — zawołał głośno na śpiącą dziewczynę — Luba!
Dziewczyna zbudziła się, przeciągnęła rękę od jednej strony twarzy ku drugiej, ziewnęła i uśmiechnęła się jak dziecko.
— Luba, czy chcesz porzucić ten dom i pójść ze mną — spytał Lichonin, ujmując ją za rękę. — Ale musisz stąd odejść raz na zawsze i nigdy tu nie powrócić, ani tu, ani na ulicę.
Luba spojrzała pytająco na Gienię, jakby oczekując od niej wyjaśnienia tego żartu.
— E, tak pan gada — rzekła chytrze. Pan sam się jeszcze uczy. Jakże pan może brać dziewczynę na utrzymanie?
— Nie na utrzymanie, Lubo... Chcę ci zwyczajnie dopomóc... Przecież nie słodko ci tu żyć w domu publicznym!
— Rozumie się, że nie słodko. Gdybym ja była taka dumna, jak Gienia, albo tak pociągająca jak Pasza... ja tu do tego życia nigdy się nie przyzwyczaję...
— Węic chodź ze mną, chodź ze mną! — przekonywał ją Lichonin. — Przecież ty z pewnością znasz jakieś rzemiosło, szycie, wyszywanie, albo haftowanie.
— Ja nic nie umiem — odrzekła kokieteryjnie Luba i, roześmiawszy się, poczerwieniała, a łokciem zasłoniła sobie usta. — To, czego u nas na wsi wymagają, umiem, a więcej nic nie umiem. Szyć trochę umiem... kiedym u popa mieszkała, szyłam.
— Cudownie! Wspaniale! — zawołał uradowany Lichonin. — Ja ci dopomogę, założysz sobie garkuchnię. Rozumiesz, tanią kuchnię. Zrobię ci reklamę! Studenci będą się u ciebie stołować!. Wspaniale!...
— E, żarciki pan sobie ze mnie stroi — mruknęła obrażona Luba i znów spojrzała wzrokiem pytającym na Gienię.
— On nie żartuje — odrzekła Gienia, a głos jej przy tych słowach drgnął dziwnie. — On mówi prawdę!
— Słowo uczciwości ci daję, że mówię prawdę jak Boga kocham — zawołał z żarem i niewiadomo dlaczego zwrócił się w stronę obrazka świętego i uczynił znak krzyża.
— Istotnie — rzekła Gienia — weź pan Łubkę. To przecież nie to, co ja. Ja jestem już stara, narowista kobyła dragońska. Mnie ani sianem, ani batem nie zjedna. A Lubka jest dziewczyna prosta i dobra. I do życia naszego nie zdołała się jeszcze przyzwyczaić. Cóż ty głupia wywaliłaś na mnie oczy? Odpowiadaj, kiedy cię zapytuję? Więc? Chcesz, czy nie chcesz?
— A czy ja wiem? Jeżeli pan nie żartuje, ale mówi naprawdę... A ty, Gienia, jak mi radzisz?...
— Ach ty kłodo z drzewa — zawołała rozgniewana Gienia. — Cóż według twego zdania lepsze? zginąć na słomie ze zgniłym nosem? Zdychać, jak pies pod płotem, czy też zostać uczciwą kobietą? Głupia! Tyś powinna go w ręce ucałować, a nie fochy stroić.
Naiwna Luba chciała istotnie ucałować rękę Lichonina i ten jej ruch rozśmieszył wszystkich.
— Wspaniale! Cudownie — mówił uradowany Lichonin. — Idź zaraz i oświadcz gospodyni że odchodzisz stąd raz na zawsze. Zabierz przytem najniezbędniejsze rzeczy. Teraz już inne czasy nastały i dziewczyna, gdy tylko zechce może zawsze porzucić dom publiczny.
— Nie, tak robić nie można — zauważyła Gienia — że może zabrać się, pójść stąd sobie to prawda, ale krzyku i nieprzyjemności nie sposób uniknąć. Najlepiej urzędzie to w ten sposób: nie żal ci chyba wydać dziesięć rubli?
— Rozumie się, rozumie... Owszem.
— Niech Luba oświadczy gospodyni, że bierzesz ją do mieszkania. Za to według taksy należy się dziesięć rubli. A później, choćby nawet jutro, możesz przyjechać, żeby odebrać jej książeczkę i rzeczy. Już my przez ten czas załatwimy sprawę gładko. Następnie zgłosisz się z książeczką jej do policji i oświadczysz, że ta właśnie Luba zgodziła się co do ciebie za pokojówkę i że chcesz zamienić książeczkę tą na właściwy paszport. No dalej, Łubka, zabieraj się szybko! Bierz pieniądze i marsz do gospodyni. Tylko, pamiętaj, rozmawiaj z nią sprytnie, bo to chytra suka, gotowa ci z oczów wyczytać. A przedewszystkiem nie zapomnij — krzyknęła już za odchodzącą — usunąć z pyska rumieniec, bo cię dorożkarze będą palcami pokazywać.
Po upływie pół godziny Luba i Lichonin siadali do stojącej przed domem dorożki. Gienia i reporter stali na trotuarze.
— Głupstwo robisz, Lichonin — mówił leniwie reporter — ale czczę i poważam twój piękny poryw. Oto myśl, której towarzyszy czyn! Śmiały z ciebie chłop.
— Z rozpoczęciem nowego życia — śmiała się Gienia. Pamiętajcie, abyście mnie na chrzciny zaprosili.
— Nie doczeka się pani — śmiał się Lichonin, powiewając czapką.
Dorożka ruszyła. Reporter spojrzał na Gienię i ze zdumieniem ujrzał w jej wzruszonych oczach łzy.
— Daj jej Boże, daj jej Boże — szeptały usta dziewczyny.
— Co się z tobą dzisiaj działo, Gieniu — spytał łagodnie. Powiedz, co takiego? Czy ci tak ciężko? Może mógłbym ci pomódz czemkolwiek.
Odwróciła się do niego plecami i przechyliła przez rzeźbioną balustradę ganku.
— Gdzie do ciebie mam pisać, gdy zajdzie potrzeba? spytała głucho.
— Zwyczajnie. Do redakcji „Odgłosów“. Tam zaraz mi list oddadzą.
— Ja... ja... ja... — poczęła mówić Gienia, lecz nagle wybuchła głośnym, namiętnym płaczem, ii rękami zasłoniła sobie twarz.
Do dziś po latach dziesięciu, wspominają byli mieszkańcy Jamy ów obfity w nieszczęśliwe, krwawe wypadki rok, który rozpoczął się od drobnych burd, skończył się zaś tem, że pewnego pięknego poranku, władze administracyjne zamknęły i zrujnowały doszczętnie stare, wygrzane gniazdo legalnej prostytucji i rozrzuciły jego resztki po szpitalach, więzieniach i ulicach wielkiego miasta. Do dziś jeszcze nieliczne pozostałe przy życiu dawne, całkiem zestarzałe właścicielki i otyłe ochrypłe, jak stary mopsy, byłe gospodynie wspominają o tej ogólnej zagładzie ze smutkiem, przerażeniem i głupiem zdziwieniem.
Jak te ziemniaki z worka posypały się bijatyki, rabunki, choroby, morderstwa i samobójstwa. Zdawało się, nikt w tem nie zawinił. Poprosili wszystkie owe nieszczęścia same przez się zaczęły się mnożyć, piętrzyć jedno na drugie, szerzyć się i rosnąć, tak samo, jak mała garstka śniegu, trącana nogami dzieci, sama przez się, skutkiem przylepiania się tającego śniegu, staje się coraz większą olbrzymieje i wreszcie nieznacznym wysiłkiem zepchnięta zostaje do wąwozu i toczy się w dół ogromną lawiną. Stare właścicielki i gospodynie, oczywiście nigdy nie słyszały o fatum, ale wewnętrznie, w duszy, odczuwały jego tajemniczą obecność w nieszczęściach tego okropnego roku.
I rzeczywiście, wszędzie w życiu, gdzie ludzie złączeni są wspólnemi interesami, krwią, celami w ściśle odosobnione grupy, tam stale obserwować można, owo tajemnicze prawo rapowego skupienia się, piętrzenia wydarzeń, o charakterze epidemicznym, ich dziwaczną zależność, wzajemną w poszczególnych rodzinach, gdzie choroba, lub łączność i niezrozumiałą ciągłość. Zdarza się to śmierć nagle spada na blizkich z nieuniknioną zagadkową kolejnością. Lud słusznie mówi, że „nieszczęście samo nie chadza“, a „gdy przyszła bieda — miej dla niej drzwi otwarte“. Zjawisko to daje się zauważyć również w klasztorach, bankach, departamentach, pułkach, zakładach naukowych i innych instytucjach publicznych, gdzie długo, przez dziesiątki lat, życie płynie niemal bez zmiany, równo, jak błotnista rzeka i nagle, po jakimś nieznacznym wydarzeniu, rozpoczynają się translokacje, wydalenia ze służby, przegrane w karty, choroby. Członkowie towarzystwa jak gdyby w zmowie umierają, dostają pomieszania zmysłów, popełniają defraudacje, palą sobie w łeb lub wieszają się, powstają wakanse jeden po drugim, awanse następują po awansach, przychodzą nowe żywioły i po dwóch latach nie pozostanie nikt z dawnych ludzi; wszystko nowe, o ile tylko sama instytucja nie rozpadła się ostatecznie, nie rozpełzła po świecie. I czyż nie taki sam zadziwiający los spotyka ogromne społeczne, światowe organizacje — miasta, państwa, narody, kraje, i kto wie, być może nawet całe światy planetarne.
Coś podobnego do tego niewytłumaczonego fatum zawisło nad osadą Jamską doprowadzając ją do rychłej i skandalicznej zguby. Obecnie zamiast awanturniczej Jamy, pozostało spokojne, ciche przedmieście zamieszkałe przez ogrodników, tatarów, hodowców nierogacizny i rzeźników z pobliskiej rzeźni. Na skutek starań tych szanownych ludzi, nawet sama nazwa osady Jamskiej jako hańbiąca mieszkańców swą przeszłością, zmienioną została na Gołubjewkę, ku czci kupca Gołubjewa, właściciela sklepu kolonjalnego i gastronomicznego, syndyka cerkwi.
Pierwsze podziemne uderzenia tej katastrofy rozpoczęły się wśród lata, podczas dorocznego jarmarku, który w tym roku wypadł bajkowo świetnie. Niezwykłemu powodzeniu jarmarku, wielkiemu napływowi przyjezdnych i ogromowi zawartych tranzakcji sprzyjały liczne okoliczności: budowa w okolicach trzech nowych cukrowni i niezwykle obfity urodzaj zbóż a zwłaszcza buraków, rozpoczęcie budowy tramwaju elektrycznego i kanalizacji, budowa nowej koleji na przestrzeni 750 wiorst, szczególnie zaś — gorączkowy ruch budowlany, który ogarnął całe miasto i wszystkich kamieniczników. Cegielnie wyrastały na krańcach miasta, jak grzyby po deszczu. Otwarto wspaniałą wystawę rolniczą. Powstały dwa nowe towarzystwa żeglugi. Ale największem i najważniejszem przedsięwzięciem tego roku była budowa obszernego rzecznego portu, która zwabiła tysiące robotników i kosztowała Bóg wie ile pieniędzy.
Dodać również potrzeba, że miasto obchodziło wówczas tysiączną rocznicę założenia swej słynnej ławry, najbardziej czczonej i najbogatszej ze wszystkich klasztorów Rosji, Syberji, z nad brzegów Oceanu Lodowatego, ze skrajnego południa, od mórz Czarnego i Kaspijskiego ściągali tu pątnicy dla uczczenia miejscowych świętości, relikwji ławrskich, spoczywających głęboko pod ziemią, w pieczarach. Dość powiedzieć, że klasztor dawał codziennie przytułek i jaki taki wikt czterdziestu tysiącom ludzi, ci zaś, dla których nie wystarczało miejsca, leżeli w nocy pokotem, jak kłody, na dziedzińcach i ulicach ławry.
Było to jakieś fantastyczne lato. Ludność miasta zwiększyły trzykrotnie różnorodne napływowe żywioły. Murarze, cieśle, malarze, inżynierowie, technicy, cudzoziemcy, rolnicy, maklerzy, rycerze przemysłu, majtkowie rzeczni, bogaci próżniacy, turyści, złodzieje, szulerzy — wszyscy oni wypełnili nadmiernie miasto; w żadnym nawet najbrudniejszym hotelu nie było wolnego pokoju. Za mieszkania płacono bajeczne sumy. Giełda grała szeroko jak nigdy ani przedtem ani później. Pieniądze miljonami płynęły z rąk do rąk. Powstawały w ciągu godziny olbrzymie fortuny, lecz w zamian za to liczne dawniejsze firmy upadały i wczorajsi bogacze stawali się nędzarzami. Najprostsi robotnicy kąpali się w tym złotym strumieniu. Robotnicy ładujący towary w porcie, woźnice, murarze, podawacze cegieł i kopacze ziemi dotąd jeszcze pamiętają jaką płacę dzienną otrzymywali tego zwarjowanego lata. Pierwszy lepszy bosak, przy wyładowywaniu barek z kawonami otrzymywał nie mniej czterech pięciu rubli dziennie. I cała ta obca banda, której zawróciły głowę lekkie pieniądze, podniecona zmysłową pięknością starego, prześlicznego miasta, oczarowana słodkiem ciepłem południowych nocy, przepojonych przenikającą wszystko wonią białej akacji — owe tysiące nienasyconych rozpasanych zwierząt, w postaci mężczyzn, całą swą wolę zbiorową wołały: „Kobiety!“
W ciągu jednego miesiąca powstało w mieście kilkadziesiąt zakładów rozrywkowych — eleganckich Tivoli, Château de Fleurs‘ów, Olimpji, Alkazarów i t. p. z chórami i z operetką, wiele restauracji i piwiarń z ogródkami i zwykłych szynków w pobliżu budującego się portu. Na każdem skrzyżowaniu ulic otwierano budki z fiałką[4], maleńkie sklecone z desek „bałagany“, gdzie pod pozorem sprzedaży kwasu handlowano sobą. Tuż obok, za przepierzeniem z cienkich desek przebywało po dwie po trzy stare dziewki; dla wielu matek i ojców ciężkie i pamiętne było to lato wobec haniebnych chorób ich synów gimnazistów i kadetów. Przyjezdni potrzebowali służby i tysiące dziewcząt chłopskich spieszyło z okolicznych wiosek do miasta.
Naturalnie, że popyt na prostytucję stał się niezwykle wielki. I oto z Odesy, Moskwy a nawet z Warszawy, Łodzi i Petersburga przyjechało mnóstwo szykownych cudzoziemek, kokotek fabrykacji rosyjskiej i najzwyczajniejszych, pospolitych prostytutek.
Władnie dał się odczuć deprawujący wpływ setek miljonów szalonych pieniędzy. Potok złota jakgdyby zalał, żwirował i zatopił w sobie całe miasto. Liczba kradzieży i zabójstw wzrosła z przerażającą szybkością. Policja skompletowana w zwiększonej liczbie, traciła głowę i upadała na siłach ale i o tem powiedzieć należy, że nasyciwszy się obfitemi łapówkami, podobną była do najedzonego boa, wbrew woli sennego i leniwego. Ludzi mordowano za nic, bez powodu, tak sobie. Zdarzało się poprostu, że zbliżano się wśród białego dnia, gdzieś na pustej ulicy, do przechodnia i pytano: „Jak się nazywasz?“ — Fiodorow — „Ach, Fiodorow? więc masz!“ i rozpruwano mu brzuch nożem. Żartownisiów tych nazwano w mieście „nożowcami“’ a były wśród nich nazwiska, które jakoby stanowiły dumę kroniki miejskiej: Poliszczuki, dwaj bracia (Mit‘ka i Dudas), Włodzio-Grek, Teodor Miller, Kapitan Dmitrjew, Siwocho, Dobrowolski, Szpaczek i wielu innych.
Dniem i nocą na głównych ulicach oszalałego miasta, jak w czasie pożaru, stały, poruszały się i wrzeszczały tłumy. Nie sposób opisać, co się wówczas działo na Jamkach. Mimo to, że właścicielki podwoiły prawie liczbę swych pupilek i potroiły ceny, biedne te, doprowadzone do szału kobiety nie mogły zdążyć z zaspokojeniem awanturniczej publiczności, szastającej bez rachunku pieniądzmi. Zdarzało się, że w sali, gdzie panowała ciżba jak na odpuście, oczekiwało na każdą z dziewczyn siedmiu, ośmiu, a nawet dziesięciu mężczyzn. Był to, zaiste, jakiś oszalały, pijany, konwulsyjny czas.
Wtedy to właśnie rozpoczęły się wszystkie niepowodzenia Jamy, co też doprowadziło do jej zagłady. A razem z Jamą zginął i znany nam dom otyłej, starej bladookiej Anny Markówny.
Pociąg osobowy wesoło mknął z południa na północ, przecinając złote pola zbożowe i śliczne dębowe gaje, przelatując z hałaśliwym turkotem przez żelazne mosty, nad przeźroczystemi rzeczkami i pozostawiając po sobie wirujące kłęby dymu.
W przedziale klasy drugiej, pomimo otwartego okna, panowały straszliwy zaduch i gorąco. Zapach dymu przesycał powietrze. Kołysanie i upał zmęczyły pasażerów, prócz jednego z nich, wesołego, energicznego, ruchliwego żyda, usłużnego, towarzyskiego i chętnego do rozmowy. Jechał on z młodą kobietą i odrazu znać było, zwłaszcza po niej, że jest to niedawno skojarzone stadło małżeńskie, zbyt często bowiem twarz jej pokrywał niespodziewany rumieniec przy każdej, najdrobniejszej czułości męża. Gdy podnosiła swe rzęsy, by spojrzeć na niego, oczy jej świeciły jak gwiazdy i stawały się wilgotne. Twarz jej była piękna, jak bywa to tylko u młodych zakochanych dziewcząt żydowskich, — cała delikatnie różowa, z różowemi ustami, ślicznie, niewinnie skrojonemi, o oczach tak czarnych, że nie można było odróżnić źrenicy od tęczówki.
Nie krępując się obecnością trzech obcych osób, co chwila nie skąpił swej towarzyszce pieszczot, trzeba przyznać, dość ordynarnych. Z bezceremonjalnością posiadacza, z tym szczególnym egoizmem zakochanego, który jakby chce powiedzieć całemu światu: „Patrzcie jak jesteśmy szczęśliwi — przecież i was to uszczęśliwia — nieprawdaż?“ bądź głaskał jej nogę, elastycznie i wyraźnie zarysowywującą się pod suknią, bądź też szczypał jej policzki, lub łechtał jej szyję swemi czarnemi, twardemi, podkręconemi Wąsami... Ale chociaż jaśniał z zachwytu, coś jednak, drapieżnego, budzącego obawę, niespokojnego przebłyskiwało w jego często mrugających oczach, w drganiu górnej wargi i w twardym zarysie, wysuniętego naprzód kwadratowego podbródka, z zaledwie zaznaczonem wgłębieniem pośrodku.
Wprost tej zakochanej parki ulokowało się trzech pasażerów: dymisjonowany generał, suchy czyściutki staruszek, wypomadowany z zaczesanymi ku przodowi faworytami, otyły ziemianin, który zdjął swój sztywny kołnierzyk i mimo to dusił się z gorąca i co chwila obcierał twarz chusteczką, oraz młody oficer piechoty.
Nieustanna gadatliwość pana Symeona (młodzieniec zdążył już poinformować sąsiadów, że nazywa się — Symeon syn Jakóba Horyzont) cokolwiek męczyła i drażniła pasażerów, mimo to jednak, on jeden tylko umiał wywoływać lepszy nastrój; demonstrował sztuki kuglarskie, opowiadał anegdoty żydowskie, odznaczające się nobliwym, oryginalnym humorem. Gdy żona jego wychodziła na platformę wagonu by się nieco orzeźwić, opowiadał takie rzeczy, iż generał rozpływał się z zadowolenia, ziemianin rżał trzęsąc swym wielkim brzuchem, podporucznik zaś, który dopiero przed rokiem opuścił szkołę, gołowąsy młodzieniec, zaledwie powstrzymując śmiech i ciekawość wciąż się odwracał, by sąsiedzi nie zauważyli że się co chwila rumieni.
Żona pielęgnowała Horyzonta z rozczulającą, naiwną troskliwością: wycierała mu twarz chusteczką, wachlowała go i ustawicznie poprawiała mu krawat. A twarz jego w takich chwilach stawała się śmiesznie zarozumiałą i głupio — zadowoloną.
— A proszę powiedzieć — zapytał grzecznie suchy generał; czy wolno dowiedzieć się, czem się szanowny pan trudni?
— Ach, mój Boże! — z miłą szczerością od — rzekł pan Symeon. No, czem się może trudnić w naszych czasach biedny żyd? Jestem sobie trochę, komiwojażerem, trochę komisjonerem. Obecnie daleki jestem od interesu. Panowie, chi! chi! chi!, sami to rozumiecie. Miodowy miesiąc, — nie powtarza się, Sarusiu, przecież nie powtarza się to trzy razy do roku. Lecz potem wypadnie mi bardzo wiele podróżować i pracować. Teraz przyjedziemy z Sarusią do miasta, złożymy wizyty jej krewnym, a potem znowu w drogę. W pierwszą po dróż zamierzam zabrać z sobą żonę. Wiecie panowie, coś w rodzaju podróży poślubnej. Jestem przedstawicielem Sydrysa i dwóch firm angielskich. Jeżeli łaska, proszę zobaczyć, mam z sobą próbki.
Bardzo szybko dostał z maleńkiej, ładnej, z żółtej skóry, torby podróżnej kilka długich, kartonowych składanych książeczek i ze zręcznością krawca zaczął wywracać je, trzymając za jeden koniec, skutkiem czego kartki, z lekkim trzaskiem, szybko opadały na dół.
— Proszę spojrzeć, co za piękne próbki; wcale nie gorsze od zagranicznych. Proszę zwrócić uwagę. Oto, naprzykład trykot rosyjska a ten trykot angielski, lub oto kamgarn i szewiot. Proszę porównać, wziąć w palce, i panowie przekonacie się, że wyroby rosyjskie prawie w niczem nie ustępują zagranicznym. A przecież mówi to o postępie, o wzroście kultury. A zatem całkiem nie — słusznie Europa uważa nas, rosjan, za barbarzyńców.
— A więc, złożywszy nasze wizyty rodzinne, obejrzymy jarmark, odwiedzimy ostrożnie Chateau de Fleurs, a potem nad Wołgę, dolnym biegiem do Carycyna, nad Czarne morze, do wszystkich uzdrowisk i znowu do siebie do domu do Odesy.
— Przepiękna podróż — powiedział skromnie podporucznik.
— Niema co mówić, przepiękna, — uznał pan Symeon, ale niema róży bez kolców. Praca komiwojażera jest nadzwyczaj trudna i wymaga wiele znajomości, nie tyle znajomości rzeczy ile, jakby to powiedzieć... duszy ludzkiej. Niejeden wcale nie myśli o zamówieniu, ty zaś musisz go namówić, jak słonia, i tak długo namawiasz go, aż odczuje jasno słuszność twych słów; ponieważ podejmuję się wyłącznie interesów całkiem czystych, co do których niemasz wątpliwości. Fałszywego lub nieuczciwego interesu nie podejmuję się chociażby mi proponowano za to miljony. Proszę zapytać gdzie panowie zechcecie, w pierwszym lepszym sklepie, który handluje suknem lub szelkami „Gloir“ — jestem również przedstawicielem tej firmy — lub guzikami „Helios“, proszę tylko zapytać kto jest Symeon Horyzont, i każdy panom odpowie „Symeon Horyzont, nie człowiek to, lecz złoto, jest on bezinteresowny, brylantowej uczciwości“. I Horyzont już otwierał długie pudełka z patentowanemi szelkami i demonstrował błyszczące kartonowe arkusze usiane regularnemi szeregami różnokolorowych guzików.
— Zdarzają się wielkie nieprzyjemności, jeżeli miejscowość jest zbyt wyzyskana, jeżeli przed tobą było tu wielu komiwojażerów. Nic tu nie zrobisz nawet całkiem słuchać nie chcą... machają tylko rękami. Lecz coś podobnego przytrafić się może tylko innym. Ja zaś jestem Horyzont i potrafię go namówić jak wielbłąda pana Faltzstejna z Nowej Arkadji. Lecz jeszcze nieprzyjemniejsza sprawa, gdy w tem samem mieście spotykają się dwaj konkurenci. A bywa jeszcze gorzej, gdy jakiś partacz i sam nie potrafi nic zrobić i tobie interes psuje. Tu musisz stosować najrozmaitsze zabiegi; upoisz go do nieprzytomności, lub skierujesz na fałszywy ślad. Nie łatwe to rzemiosło. Potem mam jeszcze jedną reprezentację — sztuczne oczy i zęby. Jest to jednak interes nie popłatny, chcę się go pozbyć. Rozumiem, że dobrze jest fruwać, jak motyl, człowiekowi młodemu, w rozkwicie sił, lecą skoro masz żonę a być może i całą rodzinę.... tu swawolnie poklepał po nodze kobietę, wskutek czego stała się ona purpurową i niezwykle ładną. Nas wszak, żydów, obdarzył Bóg, za wszystkie nasze klęski płodnością... Chciałoby się przeto mieć jakikilwiek bądź interes własny, chciałoby się, pojmujecie, panowie, zainstalować się na miejscu, by była własna chata i własne meble i swoja sypialnia i kuchnia. Nieprawda ekselencjo?
— Tak... tak... e... e... — Tak, oczywiście, ustępliwie odezwał się generał.
— I oto otrzymałem za Sarusią niewielki posag. Co to znaczy niewielki posag? Takie pieniądze, na które Rotszyld patrzeć nawet nie zechce, w moich zaś rękach, to już cały kapitał. — Należy powiedzieć, że i ja posiadam jakie-takie oszczędności. Znajome firmy udzielają mi kredytu. Jeżeli Bóg pozwoli, z pewnością kupimy sobie kawałek chleba z masełkiem, i w soboty smaczną rybę — fisz.
— Doskonała ryba, szczupak po żydowsku — powiedział zadyszany ziemianin.
— Otworzymy sobie firmę „Horyzont i Syn“. Nie prawdaż Sarusiu, „i syn“. Panowie zaś, mam nadzieję, zaszczycicie mnie swemi szanownemi zamówieniami? Gdy tylko zobaczycie szyld, „Horyzont i Syn“ — przypomnijcie sobie, że jednego razu jechaliście w wagonie z młodzieńcem, który z kretesem ogłupiał z miłości i szczęścia.
— Ob-obowiązkowo! — powiedział ziemianin.
I pan Symeon niezwłocznie zwrócił się de niego.
— Ale ja trudnię się również pośrednictwem. Sprzedać majątek, kupić majątek, wynaleźć pieniądze pod drugą hipotekę — pan nie znajdzie lepszego odemnie specjalisty, a przytem najtańszego. Mogę panu służyć, jeżeli potrzeba — i z ukłonem podał ziemianinowi swój bilet wizytowy a przy sposobności doręczył bilety również i dwom jego sąsiadom.
Ziemianin powędrował do bocznej kieszeni i również wyjął wizytówkę.
— Józef Węgrzynowski. — odczytał głośno pan Symeon. — Bardzo, bardzo, przyjemnie! Więc jeżeli panu będę potrzebny...
— Czemużby nie? Być może... — powiedział namyślając się ziemianin. A zresztą, może i w samej rzeczy sprowadził nas sprzyjający przypadek! Wszak właśnie jadę do K* w sprawie sprzedaży pewnej parceli lasu. Więc tedy, proszę wpaść domnie. Zwykle staję w Grand Hotelu. Kto wie, może coś sklecimy.
— O! Jestem już prawie pewnym, najdroższy panie Józefie — zawołał uradowany Horyzont i z lekka, ostrożnie poklepał kolano Węgrzynowskiego. — Niech pan będzie spokojny: jeżeli Horyzont czegoś się podejmie, będzie mi pan dziękował, jak rodzonemu ojcu, ani mniej, ani więcej.
Po upływie pół godziny Symeon i gołowąsy podporucznik stali na platformie wagonu i palili papierosy.
— Czy pan często, panie poruczniku bywa w K*? — zapytał Horyzont.
— Proszę sobie wyobrazić, jadę dopiero po raz pierwszy. Nasz pułk stoi w Czarnobozie: ja zaś pochodzę z Moskwy.
— Aj, aj, aj! Jakże to pan zawędrował tak daleko — Tak wypadło. Nie było innego wakansu, gdym ukończył szkołę.
— Przecież Czarnobob — to dziura! Najpaskudniejsza mieścina na całym Podolu.
— Prawda, ale tak wypadło.
— Zatem, obecnie młody pan oficer jedzie do K*, ażeby nieco się zabawić?
— Tak, zamierzam pozostać tam przez parę dni. Właściwie jadę do Moskwy. Otrzymałem dwumiesięczny urlop, ale byłoby rzeczą ciekawą po drodze obejrzeć miasto. Powiadają, bardzo ładne.
— Ach! Pan mi będzie mówił? Nadzwyczajne miasto! No, całkiem europejskie miasto. Gdyby pan wiedział jakie ulice, elektryczność, tramwaje, teatry! A gdyby pan wiedział jakie tingle! Palce będzie pan oblizywać. Obowiązkowo, koniecznie radzę panu pójść do Chateau de Fleurs, do Tivoli pojechać na wyspę. Jest to coś osobliwego. Jakie kobiety, ja-ak-kie kobiety!
Porucznik zaczerwienił się, spuścił oczy i zapytał cokolwiek niepewnym głosem:
— A, zdarzało się słyszeć, czy rzeczywiście są tak piękne?
— Oj, niech mnie Bóg skażę! Proszę mnie wierzyć, tam wcale niema ładnych kobiet.
— To jest, jak to?
— A tak, tam są tylko piękne kobiety. Pan to rozumie, jakie szczęśliwe połączenie krwi: polska, małoruska i żydowska. Zazdroszczę panu, że jesteś wolny i samotny. W swoim czasie pokazałbym panu jaki jestem. A co najważniejsza, są to kobiety o niezwykłym temperamencie. No, wprost jak ogień. I wie pan co jeszcze? — dodał niespodziewanie wiele znaczącym szeptem.
— Co? spytał z lękiem podporucznik.
— Rzecz godna uwagi, że nigdzie, ani w Paryżu, ani w Londynie — proszę wierzyć — opowiadali mi to ludzie, którzy oglądali cały świat — nigdy i nigdzie nie znajdzie pan takich wyrafinowanych sposobów miłości jak w tem mieście. Jest to coś osobliwego, jak mówią nasze żydki. Takie obmyślają kawały, jakich żadna, fantazja nie może sobie wyobrazić. Zwarjować można!
— Nie może być? — cicho, z zapartym oddechem odezwał się podporucznik.
— Niech mnie Bóg skażę! A zresztą, młodzieńcze, pozwoli pan, rozumie pan sam. Byłem kawalerem i oczywiście, pan rozumie, każdy człowiek grzeszy... Obecnie, naturalnie, co innego. Stałem się inwalidą. Z dawniejszych czasów pozostała mi wspaniała kolekcja. Proszę poczekać, zaraz pokażę. Proszę tylko oglądać ostrożnie.
Horyzont bojaźliwie obejrzał się na prawo i na lewo, wyjął z kieszeni wąziutkie długie safjanowe pudekło w rodzaju tych, jakie służą do przechowywania kart do gry i podał je podporucznikowi.
— Oto, proszę zobaczyć. Tylko proszę ostrożnie.
Podporucznik zaczął przerzucać jedną po drugiej zwykłe i barwne fotografje, które we wszystkich możliwych formach ilustrowały w najbezwstydniejszych obrazach i w najnieprawdopodobniejszych sytuacjach, tę zewnętrzną stronę miłości, która czasami czyni człowieka bezmiernie niższym i podlejszym od pawiana. Horyzont zaglądał mu przez ramię, trącał łokciem i szeptał:
— Proszę powiedzieć, czyż to nie szyk? Jest to prawdziwy szyk paryski i wiedeński!
Podporucznik obejrzał całą kolekcję od początku cło końca. Gdy pudełko oddawał z powrotem, drżała mu ręka, skronie i czoło były wilgotne, oczy zamgliły się, na policzkach wystąpił marmurowo-pstry rumieniec.
— A wie pan co? — raptownie, wesoło zapytał Horyzont. Mnie to obojętne, jestem człowiekiem pod kuratelą. Ja, jak mówiono w starożytności, spaliłem swe okręty... spaliłem wszystko, co uwielbiałem. Oddawna szukałem sposobności, aby odsprzedać komuś te fotografje. O cenę nie bardzo mi chodzi. Wezmę tylko połowę tego, co sam zapłaciłem; czy chce pan być, panie oficerze?
— Cóż... Ja, to jest... Cóż szkodzi? Proszę...
— I doskonale! Wobec tak miłej znajomości wezmę po pięćdziesiąt kopiejek za sztukę? Co drogo? No, niech tam. Bóg z panem. Widzę pan człowiek podróżny, nie chcę pana krzywdzić, niech będzie po trzydzieści. — Co? Jeszcze nie tanio? No proszę dać rękę! Dwadzieścia pięć kopiejek egzemplarz. Oj! Jaki pan twardy do interesu! Po dwadzieścia! Potem będzie mi pan sam dziękować. A potem wie pan co? Gdy przyjeżdżam do K* stale zatrzymuję się w hotelu „Ermitage“. Może mnie pan w sposób bardzo prosty zastać tam raniutko lub około godziny ósmej wieczorem. Mam masę znajomych prześlicznych mężatek. Więc reprezentuję pana i rozumie pan, nie za pieniądze. O, nie! Poprostu przyjemnie im i wesoło spędzić czas w towarzystwie młodego, zdrowego, przystojnego mężczyzny, w rodzaju pana. Pieniędzy nie potrzeba absolutnie żadnych. A, co tam! One chętnie zapłacą za wino za butelkę szampana. Więc niech pan pamięta „Ermitage“, Horyzont. Jeżeli zaś nie w tej sprawie, to proszę pamiętać; może się zdarzyć, że będę panu użyteczny. Fotografje zaś, to taki towar, który nigdy się nie zmarnuje. Amatorzy płacą po trzy ruble za egzemplarz. Lecz są to oczywiście, ludzie bogaci, staruszkowie. A wreszcie wie pan — Horyzont nachylił się do samego ucha oficera, przymrużył jedno oko i rzekł figlarnym szeptem: — wie pan wiele pań uwielbia te fotografie. Pan jesteś przecież człowiek młody, przystojny; ile pan będzie miał jeszcze romansów.
Po otrzymaniu i dokładnem przeliczeniu pieniędzy, Horyzont był jeszcze tak bezczelnym, że uścisnął dłoń podporucznika, który nie miał odwagi spojrzeć na niego. Następnie pozostawił oficera na platformie i jakgdyby nic nie zaszło, powrócił na korytarz wagonu.
Był to człowiek niesłychanie towarzyski. Po drodze do swego cupé zatrzymał się przy maleńkiej ślicznej trzyletniej dziewczynce, którą oddawna już zaczepiał z daleka i robił do niej najrozmaitsze śmieszne miny. Kucnął przed nią, wykrzywił twarz i pieszczotliwym głosem pytał:
— A cio, dokąd to panienka jedzie? Oj, oj, oj! Taka duża. Jedzie sama, bez mamusi? Siama sobie kupiła bilet i jedzie? Aj! jaka niedobra dziewczynka. Gdzie jest mamusia dziewczynki?
W tej chwili z coupé ukazała się słusznego wzrostu, piękna pewna siebie kobieta i powiedziała spokojnie:
— Proszę odejść od dziecka. Co to za natręctwo zaczepiać cudze dzieci!
Horyzont powstał i zaczął się tłumaczyć:
— Madame! Nie mogłem się powstrzymać... Takie cudne, takie rozkoszne i szykowne dziecko! Prawdziwy kupido! Proszę zrozumieć, madame, sam jestem ojcem, sam mam dzieci... Nie mogłem stłumić w sonie zachwytu!
Ale pani odwróciła się od niego plecami, zabrała dziewczynkę i poszła z nią do coupé, pozostawiając kłaniającego się Horyzonta, który bełkotał komplementy i wciąż przepraszał.
Kilka razy w ciągu doby Horyzont wpadał do trzeciej klasy, do dwóch wagonów, przedzielonych całym niemal pociągiem. W jednym wagonie siedziały trzy ładne kobiety, w towarzystwie czarnobrodego, milczącego, ponurego mężczyzny. Z nim Horyzont porozumiewał się dziwacznemi frazesami w jakimś specjalnym żargonie. Kobiety patrzyły na niego z niepokojem, jakby chciały, lecz nie decydowały się o coś zapytać. Tylko raz, około południa, jedna z nich pozwoliła sobie odezwać się nieśmiało:
— Więc to prawda? To co pan mówił o posadzie? Rozumie pan, jak jestem zaniepokojona!
— Ach co znowu, panno Małgorzato! Skoro powiedziałem, jest to tak pewne, jak w banku państwa. Posłuchajcie Lejzorze — zwrócił się do brodacza — zaraz będzie stacja. Proszę kupić różnych kanapek, jakich tylko zechcą. Pociąg stoi dwadzieścia pięć minut.
— Chciałabym buljonu, nieśmiało wykrztusiła maleńka blondynka o włosach koloru dojrzałego żyta i chabrowych oczach.
— Droga Belu, wszystko, czego pani zapragnie! Na stacji pójdę i powiem, by przyniesiono wam buljonu z mięsem i nawet z pierożkami. Nie fatygujcie się Lejzorze, wszystko to sam załatwię.
W innym wagonie miał Symeon cały pensjonat około piętnastu kobiet, pod przewodnictwem starej, otyłej kobiety z ogromnemi, groźnemi brwiami. Mówiła basem, a tłuste jej podgardle, piersi i brzuch, trzęsły się pod szerokim szlafrokiem w takt kołysania się wagonu, jak galereta. Ani starucha, ani młode kobiety nie budziły najmniejszej wątpliwości, co do swego zawodu.
Kobiety leżały na ławkach, paliły papierosy, grały w karty i piły piwo. Często je prowokowała męzka publiczność wagonu i one ochrypłymi głosami wymyślały nawzajem zupełnie bezceremonjalnie.
Horyzont zmieniał się tu do niepoznania: wspaniale — lekceważący i z wysoka — żartobliwy. Zato w każdem słowie, z jakim zwracały się do niego jego klijentki, czuć było służebną uniżoność. On zaś, obejrzawszy wszystkie — tę dziwaczną mięszaninę rumunek, żydówek, polek i rosjanek stwierdziwszy, że wszystko w porządku wydawał polecenia odnośnie do przekąsek i odchodził z godnością. W takich chwilach, podobnym był do hurtownika, który wiezie koleją bydło na rzeź i na stacji wpada do wagonu by je obejrzeć i zadać paszy. Potem wracał do swego cupé i znowu rozpoczynał czulenie się z żoną, a żydowskie anegdoty sypały mu się jak z rękawa.
Gdy pociąg zatrzymał się dłużej, wychodził do bufetu poto tylko, by to zaopatrzyć w jedzenie swe klijentki. Sam zaś mówił do sąsiadów: — Wiecie panowie, dla mnie jest rzeczą obojętną co trefne, a co koszerne. Nie uznaję żadnej żadnej różnicy. Ale co pocznę ze swym żołądkiem! Na tych stacjach, licho wie, jakiemi paskudztwami czasem nakarmią. Zapłacisz jakieś trzy — cztery ruble, a potem lekarz za kurację weźmie sto. Więc może ty Sarusiu, — zwracał się do żony, — może ty wyjdziesz na stację zjeść cokolwiek? Może przynieść ci tutaj?
Sarusia uszczęśliwiona jego troskliwością, czerwieniła się, jaśniała wdzięcznymi oczyma i dziękowała.
— Tyś bardzo dobry Szymku, lecz nie chcę, nie jestem głodną.
Wówczas Horyzont dostawał z podróżnego kosza kurę, gotowane mięso i butelkę palestyńskiego wina i nie kwapiąc się, spożywał z apetytem, częstując żonę, która jadła bardzo ceremonjalnie, rozstawiając palce swych pięknych, białych rąk; następnie skrupulatnie zawijał resztki w papier i powoli, systematycznie kładł je do koszyka.
W oddali, przed lokomotywą, już zaczynały błyszczeć złotemi ogniami szczyty wieżyc. Około coupé przeszedł konduktor i dał Horyzontowi jakiś nieuchwytny znak. Niezwłocznie więc pospieszył wślad za konduktorem na platformę wagonu.
— Zaraz kontrola się zjawi, — powiedział konduktor, więc proszę z łaski swej postać tu z małżonką na platformie trzeciej klasy.
— Nu, nu, nu, — zgodził się Horyzont.
— A teraz proszę o pieniądze, wedle umowy.
— Ileż ci dać?
— Tak jak się umówiliśmy: połowę dopłaty, dwa ruble ośmdziesiąt kopiejek.
— Coo? — Oburzył się Horyzont, dwa ruble ośmdziesiąt kopiejek? Czy myślisz żeś trafił na warjata? Masz rubla i za to dziękuj Bogu!
— Wybaczy pan! Do czego to podobne, przecież była między nami umowa...
— Umowa, umowa... Masz jeszcze pół rubla i więcej ani grosza. Co za bezczelność! Ja jeszcze powiem kontrolerowi, że na gapę wozisz. Ty sobie bratku nie myśl! Nie na takiego trafiłeś.
Oczy konduktora rozszerzyły się i nabiegły krwią.
— Ach ty żydzie — zawył. Schwycić cię łajdaku i pod pociąg!
Ale Horyzont, jak kogut napadł na niego.
— Co? Pod pociąg? A wiesz ty, co za takie słowa bywa? Groźba gwałtu? Oto zaraz pójdę i zawołam ratunku — i obrócę rączkę sygnałową; i z taką stanowczą postawą chwycił za klamkę drzwi, że konduktor machnął tylko ręką i splunął.
— Udław że się moimi pieniądzmi, żydzie parszywy!
Horyzont wywiódł z coupé swą żonę.
— Sarusiu! Pójdźmy popatrzeć z platformy, lepiej widać. No jak pięknie, wprost jak na obrazie!
Sara poszła posłusznie za nim, podnosząc niezgrabnie ręką nową, widocznie poraz pierwszy włożoną suknię, zginając się, jakby w obawie dotknięcią nią drzwi lub ściany.
W oddali, w różowej odświętnej mgle wieczornych zórz jaśniały złote kopuły i krzyże. Wysoko na górze białe wysmukłe cerkwie, jakby płynęły w tym kolorowym czarodziejskim tumanie. Kędzierzawe lasy i krzaki zbiegały cię na dole i gromadziły na samym wąwozem. Prostopadła biała ściana wąwozu, kąpała swe podnóże w szafirowej rzece. Bajecznie piękne, starożytne miasto, zdawało się, szło samo na spotkanie pociągu.
Gdy się pociąg zatrzymał, Horyzont rozkazał tragarzowi zanieść rzeczy do poczekalni pierwszej klasy i polecił żonie iść w ślad za nim. Sam zaś zatrzymał się u głównych drzwi, ażeby być świadkiem przejścia obu partji. Staruszce dozorującej prawie dwa tuziny kobiet, mimochodem powiedział krótko:
— Więc proszę pamiętać, madame Bergman! Hotel Ameryka Iwaniukowska dwadzieścia dwa!
Czarnobrodemu zaś rzekł:
— Nie zapominajcie Lejzarze poczęstować dziewcząt obiadem i zaprowadźcie je gdzieś do kina. O godzinie jedenastej wieczorem oczekujcie mnie. Przyjadę pomówić. Jeżeli będzie mnie kto wzywał terminowo, znacie mój adres: „Ermitage“. Zatelefonujcie. Jeżeli tam by mnie nie było, wpadnijcie do kawiarni Reimana, lub wprost do żydowskiej jadłodajni. Będę tam jadł rybę-fisz. No, szczęśliwej drogi.
Wszystkie opowiadania Horyzonta o jego komiwojażerce były poprostu łgarstwem. Wszystkie owe wzory wyrobów włóknistych, szelki Gloir i guziki Helios, sztuczne zęby i oczy było tylko parawanem zasłaniającym rzeczywistą jego działalność, mianowicie handel ciałem kobiecem. Co prawda kiedyś przed dziesięciu laty, podróżował on po Rosji, jako przedstawiciel pewnej podejrzanej firmy, fabrykującej wątpliwej wartości wina i działalność ta nadała językowi jego tę swobodę, jaką odznaczają się wogóle komiwojażerowie. Owa poprzednia działalność przypadkowo popchnęła go do zawodu obecnego. Pewnego razu, jadąc do Rostowa nad Donem, rozkochał w sobie, po drodze, młodą szwaczkę. Dziewczyna ta nie była jeszcze notowaną w oficjalnych spisach policji, ale patrzyła na miłość i swe ciało bez wszelkich przesądów. Horyzont, wówczas zupełnie jeszcze niedowarzony młodzik, kochliwy i lekkomyślny, pociągnął z sobą szwaczkę i pędzili razem w tułaczy, pełen przygód i niespodzianek żywot. Po upływie pół roku, dziewczyna strasznie mu dokuczyła. Jak ciężki jarzmo, jak kamień młyński, zawisła ona na szyji tego pełnego energji, ruchu i odwagi człowieka. A przytem jeszcze te wieczne sceny zazdrości, nieufności, ustawiczna kontrola i łzy... nieuniknione skutki długiego wspólnego pożycia. Wówczas Horyzont, od czasu do czasu, nie krępując się, począł bić swą towarzyszkę. Przy pierwszej takiej próbie była zdziwiona, a potem ucichła i spokorniała. Wiadomo bowiem, że „kapłanki miłości“ nigdy nie znają złotego środka w stosunkach miłosnych; są albo histerycznemi kłamczyniami, symulantkami, o zimnym, zdeprawowanym umyśle z zagmatwaną ciemną duszą lub też zdolne są do bezgranicznego samozaparcia się i stają się ślepo oddanemi, głupiemi, naiwnemi zwierzątkami, nie znającemi miary, ani w ustępstwach, ani też w utracie godności osobistej. Szwaczka należała do tej drugiej kategorii i łatwo Horyzontowi udało się przekonać ją, by wychodziła na ulicę handlować swem ciałem. I od pierwszego razu, gdy kochanka uległa mu i przyniosła do domu pierwsze zapracowane pięć rubli, Horyzont poczuł do niej bezgraniczny wstręt. Warto zaznaczyć, że potem ile razy Horyzont napotkał kobietę — a przeszło ich przez jego ręce kilkaset, — owo uczucie wstrętu i pogardy męskiej nigdy go nie opuszczało. Na wszelkie możliwe sposoby naigrawał się on z biednej kobiety i dręczył ją moralnie, wynajdując najboleśniejsze miejsca. Ona zaś tylko milczała, wzdychała, płakała i padając przed nim na kolana, całowała jego ręce. Ta jej bezwzględna uległość bardziej jeszcze drażniła Horyzonta. Wypędzał ją od siebie. Nie chciała go opuścić. Wysyłał ją na ulicę, lecz za godzinę, lub dwie powracała drżąca z zimna, w zmokniętym kapeluszu, w którego zgiętym rondzie, jak w żłobie chlupała woda. Wreszcie jakiś, z pod ciemnej gwiazdy, przyjaciel, dał Symeonowi okrutną i złośliwą radę, która wyżłobiła ślad na całem dalszem jego życiu — pozbyć się kochanki, sprzedając ją do domu rozpusty.
Prawdę mówiąc, Horyzont decydując się na to przedsięwzięcie, nie wierzył w jego powodzenie. Lecz wbrew przypuszczeniom afera udała się jaknajlepiej. Gospodyni zakładu, (było to w Charkowie) chętnie przyjęła jego propozycję. Oddawna i dobrze znała ona pana Symeona, który zabawnie grywał na fortepianie, doskonale tańczył i śmieszył swemi dowcipami całą salę, a co ważniejsza, umiał z niezwykle celnym sprytem „pozbawiać monety“ każde hulające towarzystwo. Pozostało tylko namówić towarzyszkę, to jednak okazało się najtrudniejsze. Za żadne skarby nie chciała odczepić się od swego ukochanego, groziła samobójstwem, przysięgała, że wypali mu oczy kwasem siarczanym, obiecywała pojechać do policmajstra ze skargą, a w rzeczy samej była poinformowaną o kilku brudnych sprawach pana Symeona, trącących kryminałem. Wtedy Horyzont zastosował inną taktykę. Stał się nagle czułym, troskliwym przyjacielem i nieumęczonym kochankiem. Potem niespodziewanie wpadł w czarną melancholję. Pytania zaniepokojonej kobiety, pomijał milczeniem, następnie, niby przypadkiem napomknął o jakimś błędzie życiowym, później zaczął kłamać w sposób rozpaczliwy i natchniony. Mówił że śledzi go policja, że nie minie go więzienie, a być może nawet katorga, lub szubienica. Rzeczą jednak najważniejszą, na co kładł szczególny nacisk, była jakaś fantastyczna afera, na której miał zarobić kilkaset tysięcy rubli. Szwaczka uwierzyła i przejęła się tym bezinteresownym, kobiecym, niemal świętym niepokojem, w którym, u każdej kobiety jest tak wiele czegoś macierzyńskiego. Obecnie łatwo było ją przekonać, że Horyzont jechać razem z nią nie może, gdyż to naraziło by go na wielkie niebezpieczeństwo i że lepiej będzie dla niej pozostać tu i poczekać, aż interesy kochanka ułożą się pomyślnie. Teraz namówić ją, by się ukryła, jako w najpewniejszym przytułku, w domu publicznym, gdzie nie będzie niepokojoną przez policję i wywiadowców, było już błahostką.
Pewnego poranku Horyzont kazał jej ubrać się strojniej, ufryzować, napudrować, naróżować policzki i powiózł ją do spelunki swej przyjaciółki. Dziewczyna wywarła tam dodatnie wrażenie — i tegoż dnia paszport jej został w policji zamieniony na tak zwany żółty bilet. Rozstawszy się z nią, po długich uściskach i płaczu, Horyzont wstąpił do pokoju gospodyni i otrzymał zapłatę, — pięćdziesiąt rubli (chociaż żądał dwustu). Lecz nie trapił się zbytnio otrzymaniem tak nizkiej ceny; ważniejszą wszak rzeczą było, iż odnalazł samego siebie, swe powołanie, położył kamień węgielny pod gmach swej przyszłej pomyślności.
Naturalnie sprzedana przez niego kobieta pozostała już na zawsze w czeluściach domu rozpusty. Horyzont tak gruntownie zapomniał o niej, że już po roku nie mógł nawet wyobrazić sobie jej twarzy. Ale kto wie? Być może wobec samego siebie grał komedję.
Obecnie był on jednym z najgłówniejszych handlarzy żywym towarem na całym południu Rosji. Miał interesa z Konstantynopolem i z Argentyną, przetransportowywał całe partje dziewcząt z Odesy do Kijowa, kijowskie przewoził do Charkowa, charkowskie zaś do Odesy. Rozsyłał on również do drugorzędnych miast gubernialnych i powiatowych, co bogatszych, towar wybrakowany, lub zbyt już opatrzony w wielkich miastach. Horyzont zdobył ogromną klijentelę i wśród swych odbiorców mógł wymienić sporo ludzi, zajmujących wysokie stanowiska społeczne: wice-gubernatorów, pułkowników żandarmerji, wybitnych adwokatów, znanych lekarzy, bogatych ziemian i kupców, pędzących życie hulaszcze. Cały ciemny świat gospodyń domów rozpusty, kokotek samotnic, rajfurek, właścicielek domów schadzek, sutenerów, aktorek opłacanych od występów i chórzystek — był mu tak znany, jak astronomowi gwiazdy na niebie. Jego zdumiewająca pamięć, która pozwalała mu unikać szczęśliwie notesów, przechowywała tysiące imion, nazwisk, przezwisk, adresów, charakterystyk. Znał on najdokładniej, gusta swych odbiorców: jedni z nich był amatorami dziwacznej rozpusty, inni płacili szalone pieniądze za niewinne dziewczęta, dla trzecich trzeba było wyszukiwać podlotki. Wypadało mu zadawalać sadystyczne i masochiczne upodobania swych klientów, a nawet ułatwiać i występne zbrodnie płciowe, chociaż, przyznać należy, że podejmował się czynów podobnych tylko w wypadkach wyjątkowych, obiecujących wielki zarobek. Parę razy musiał odsiadywać więzienie, ale to nie poszło u niego na marne: nie tylko że nie stracił drapieżnego rozpędu i giętkiej energji w aferach, lecz z każdym rokiem stawał się coraz śmielszym i bardziej przedsiębiorczym. Z biegiem lat do bezczelnego rozpędu, przybyła mu jeszcze wielka praktyczność życiowa.
W ciągu tego czasu, zdążył przynajmniej piętnaście razy się ożenić i zawsze potrafił wziąć znaczny posag. Zwykle zagarnąwszy pieniądze żony, pewnego pięknego poranku nagle znikał bez śladu, a jeżeli miał możność, sprzedawał żonę do tajnego domu rozpusty, lub do eleganckiego domu publicznego. I wówczas gdy wszędzie poszukiwano go. jako Szperlinga, jeździł już z miasta do miasta pod nazwiskiem Rosenluma. W czasie całej swej działałności, tyle razy zmieniał nazwisko, że pomimo doskonałej pamięci, zapominał nietylko w którym roku był Natanaelsonem, w którym Bakalarem, ale nawet rzeczywiste jego nazwisko zaczynało wydawać mu się jednym z pseudonimów.
Rzecz ciekawa, że nie widział w swym zawodzie nic występnego lub nagannego; traktował go tak, jak traktował by każdy inny handel: śledziami, wapnem, mąką lub drzewem. Po swojemu był nabożny. Jeżeli czas pozwalał, gorliwie odwiedzał w piątki synagogę. Sądny dzień, Pejsach, Kuczki obchodził z przykładnym nabożeństwem wszędzie, gdzie rzucił go los. W Odessie miał matkę staruszkę i garbatą siostrę i stale posyłał im większe, lub mniejsze sumy pieniężne, nie regularnie, lecz dość często; ze wszystkich miast od Kurska do Rygi i od Warszawy do Samary. Uciułał znaczne już oszczędności w Credit Lyone i stopniowo zwiększał je, nigdy nie naruszając procentów. Ale chciwość i skąpstwo były mu zupełnie obce. Pociągały go w aferach raczej niebezpieczeństwo, ryzyko i ambicja zawodowa. W stosunku do kobiet był obojętny, chociaż znał się na nich i umiał je cenić; był pod tym względem podobnym do dobrego kucharza, który świetnie gotując, cierpi na chroniczny brak apetytu. Bez żadnego wysiłku mógł namówić kobietę, uwieść, zmusić, by uczyniła wszystko, co zechce; same one lgnęły do niego i stawały się w jego rękach biernemi, posłusznemi i uległemi.
Pił bardzo umiarkowanie i to tylko w towarzystwie. Jedzenie traktował zupełnie obojętnie. Ale, oczywiście, jak każdy człowiek, miał swą maleńką słabostkę — lubił namiętnie, pięknie się ubrać i wydawał na swą toaletę duże pieniądze. Modne kołnierzyki najróżnorodniejszych fasonów, krawaty, spinki brylantowe, breloki, elegancka bielizna i szykowne obuwie — były dla niego nieodzowne.
Z dworca kolejowego pojechał wprost do „Ermitage“. Tragarze w błękitnych bluzach i uniformowych czapkach wnieśli jego rzeczy do vestibulu. W ślad za nim wszedł i Horyzont, prowadząc żonę pod ręką; oboje strojni, postawni, on zaś poprostu wspaniały, w swym szerokim, kloszowym, angielskim palcie, w nowej panamie, niedbale trzymając w ręku trzcinową laskę ze srebrną rączką, w kształcie nagiej kobiety.
— Nie można bez prawa pobytu — powiedział ogromny, otyły odźwierny, mierząc Horyzonta od stóp do głowy i zachowując senny i nieruchomie zimny wyraz twarzy.
— Ach! Zacharze! Znowu nie można! — wesoło zawołał Horyzont i poklepał olbrzyma po ramieniu. Co to jest „nie można“. Dla mnie tylko trzy dni. Zawrę tylko umowę rejentalną z hrabią Ipatjewym i zaraz wyjadę. Bóg z wami. Mieszkajcie chociażby sam jeden we wszystkich numerach. Ale popatrzcie tylko Zacharze, taką zabawkę przywiozłem wam z Odessy! Będziecie napewno zadowoleni.
I ostrożnym, sprytnym wyrobionym ruchem wsunął złotą monetę w rękę odźwiernego, który trzymał ją już za plecami przygotowaną i złożoną w kształt czółna.
Horyzont zainstalowawszy się w wielkim przestronnym pokoju, z alkową, przedewszystkiem wystawił w korytarzu, za drzwiami numeru sześć par wspaniałych kamaszy i powiedział służącemu, który przybiegł na odgłos dzwonka:
— W tej chwili oczyścić. Żeby mi się nie lśniły jak lustro. Tobie, zdaje się na imię Tymoteusz? Powinieneś mnie znać: praca dla mnie, jest zawsze korzystna. Żeby lśniły jak lustro!
Horyzont mieszkał w hotelu „Ermitage” nie dłużej nad trzy dni i w tym czasie zdążył załatwić interesa z conajmniej trzystu osobami. Przyjazd jego, jakby ożywił wielkie, wesołe, portowe miasto. Przychodziły do niego właścicielki biur wynajmu służby domowej, gospodynie meblówek i stare, doświadczone, osiwiałe w handlu żywym towarem — rajfurki. Nie tyle dla zysku, ile z zawodowej ambicji, Horyzont usiłował wytargować jaknajwiększe procenty, kupić kobietę jaknajtaniej. Oczywiście, nie zależało mu absolutnie na tem by otrzymać dziesięć — piętnaście rubli więcej, lecz sama myśl o tem, że konkurent Jampolski otrzyma przy sprzedaży więcej niż on, doprowadzała go do wściekłości.
Na drugi dzień, po przyjeździe, udał się do fotografa Fezera, w towarzystwie „dziewicy” Beli, odfotografował się z nią w różnych pozach przyczem za każdy negatyw otrzymał po trzy ruble, kobiecie dał po rublu. Zdjęć było dwadzieścia. Następnie pojechał do Barsukowej.
Była to kobieta, właściwie mówiąc, dymisjonowana dziewka, jakie spotkać można tylko na południu Rosji, niby polka, niby rusinka, już dostatecznie stara i bogata, by pozwolić sobie na zbytek utrzymywania męża, przystojnego i łagodnego chłopca, a także i cafe-chantanu. Horyzont i Barsukowa spotkali się jak starzy, dobrzy znajomi, a rozmowę ich cechowało wyzucie ze wstydu i sumienia.
— Madame Barsukowa! Mogę zaproponować coś osobliwego! Trzy kobiety; jedna z nich duża, brunetka, bardzo skromna, druga maleńka, blondynka, ta, pojmuje pani, zdecydowana jest na wszystko, trzecia — to kobieta zagadkowa, która uśmiecha się tylko i nic nie mówi, ale jest obiecująca i przytem piękność!
Madame Barsukowa patrzyła na niego z niezadowoleniem i kręciła głową.
— Panie Horyzont! Co mi pan głowę zawraca? Chce pan tak samo zrobić, jak i tamtym razem?
— Niech mi Bóg da takie życie, jeśli ja chcę panią oszukać! Ale rzecz nie na tem polega. Mogę zaproponować pani również całkiem inteligentną kobietę. Proszę robić z nią co się podoba. Prawdopodobnie znajdzie pani na nią amatora.
Barsukowa uśmiechnęła się subtelnie i zapytała:
— Znowu żona?
— Nie. Ale szlachcianka.
— A więc znowu zatargi z policją?
— Ach! Mój Boże! Nie biorę od pani dużych pieniędzy: za wszystkie cztery, jakieś parszywe tysiąc rubli.
— No mówmy otwarcie: pięćset. — Nie chcę kupować kota w worku.
— Zdaje się madame Barsukowa, że z panią nie po raz pierwszy robimy interes. — Oszukiwać zaś nie będę i zaraz przywiozę ją tutaj! — Proszę tylko nie zapominać, że pani jest moją ciotką. Nie zabawię tu w mieście dłużej nad tydzień.
Madame Barsukowa zaśmiała się trzęsąc piersiami, brzuchem i podgardlem.
— Nie będziemy targować się o drobnostkę. Zwłaszcza, że ani pan mnie, ani ja pana nie oszukuję. Obecnie jest duży popyt na kobiety. Coby pan powiedział, panie Horyzont, gdybym zaproponowała panu butelkę wina?
— Dziękuję pani, z przyjemnością.
— Pomówimy, jak starzy przyjaciele. — Proszę powiedzieć ile pan zarabia rocznie?
— Ach madame, jak to powiedzieć? — Dwanaście, dwadzieścia tysięcy mniej więcej: ale proszę zważyć, jakie szalone wydatki mam w podróżach.
— Pan oszczędza cokolwiek?
— Ach, drobnostkę: jakie dwa — trzy tysiące rocznie.
— Myślałam, że dziesięć, dwadzieścia.
Horyzont zwiększył czujność. Miał świadomość, że zaczyna być okłamywanym więc ujmująco zapytał:
— Dla czego to panią interesuje?
Anna Michajłówna nacisnęła guzik elektrycznego dzwonka i kazała pokojówce podać kawę z prażonem mlekiem i butelkę Chamberlain’a. Znała obyczaje Horyzonta. Poczem zapytała:
— Zna pan pana Szepszerowicza?
Horyzont aż podskoczył.
— Mój Boże! któż nie zna Szepszerowicza? — to bóg, to geniusz!
I ożywiwszy się, zapomniał, że wciągany jest w pułapkę, zaczął mówić z zachwytem:
— Proszę sobie wyobrazić, co w ubiegłym roku zrobił Szepszerowicz! Zawiózł do Ameryki trzydzieści kobiet z Kowna, Wilna, Żytomierza. Rozsprzedał je wszystkie po tysiąc rubli, — ogółem madame, proszę policzyć, trzydzieści tysięcy. — Czy myśli pani, że Szepszerowicz miał dosyć? — Nie! za te pieniądze, ażeby opłacić swę wydatki na parostatku, kupił kilka murzynek i porozdzielał je do Moskwy, Petersburga i Kijowa, Odessy i Charkowa. Madame, nie człowiek to lecz orzeł. Oto kto potrafi robić interesy.
Barsukowa położyła mu łagodnie rękę na kolanie. Czekała właśnie na tę chwilę i powiedziała tonem przyjacielskim:
— A więc proponuję panu; panie... — zresztą nie wiem jak się pan obecnie nazywa...
— Powiedzmy Horyzont...
— Więc proszę pana, panie Horyzont, czy rozporządza pan niewinnemi dziewczętami? Jest teraz na nie olbrzymi popyt. Zagram z panem w otwarte karty. Pieniędzy żałować nie będziemy. Jest to obecnie modne. Proszę zauważyć Horyzont, zwrócimy panu pańskie klientki w takim stanie, w jakim były. Pan rozumie, — maleńka rozpusta, w której żadną miarą zorjentować się nie mogę.
Horyzont w zakłopotaniu potarł czoło i posiedział:
— Widzi pani, mam żonę... Pani niemal odgadła.
— Więc. Dlaczegóż niemal?
— Wstyd mi się przyznać, że ona, jakby to powiedzieć, że ona... jest dla mnie jeszcze narzeczoną...
Barsukowa roześmiała się wesoło.
— Wie pan, panie Horyzont, że nigdym nie przypuszczała, żeś pan taki łotr! Dawaj pan swoją żonę, wszystko mi jedno. Ale czyżby pan istotnie potrafił się powstrzymać?
— Tysiąc? zapytał poważnie Horyzont.
— Ach, to drobnostka, powiedzmy tysiąc. Ale czy dam sobie z nią radę.
— Głupstwo — odparł Horyzont z pewnością siebie. Wyobraźmy sobie, że pani jesteś moją ciotką i że pozostawiam u pani żonę. Przypuśćmy, madame Barsukowa, że kobieta ta jest we mnie zakochana, jak kotka. I jeżeli powie jej pani, że dla mego dobra powinna zrobić to i to — niema żadnej dyskusji.
Nie mieli, zdaje się, nic więcej do mówienia. Madame Barsukowa przyniosła blankiet wekslowy, na którym z trudem nagryzmoliła swe imię, imię ojca i nazwisko. Weksel oczywiście był nieważny, ale pomiędzy zbrodniarzami istnieje związek — łączność — sumienie nie czyste. W takich sprawach nie oszukują. W przeciwnym razie grozi śmierć.
Następnie niezwłocznie, jak widmo z za kulis ukazał się jej serdeczny przyjaciel, młody mąż z wysoko podkręconemu wąsami, gospodarz cafe-chantan’u. Napili się wina; pomówili o jarmarku, o wystawie, narzekali na złe interesy. Później Horyzont zatelefonował do siebie do hotelu i wezwał żonę. Następnie zapoznał ją z ciotką i jej kuzynem, powiedział, że tajemnicze sprawy polityczne zmuszają go do natychmiastowego opuszczenia miasta, czule objął Sarę, zapłakał i odjechał.
Z chwilą przyjazdu Horyzonta (zresztą Bóg wie, jak się właściwie nazywał: Gogolewicz, Gidalewicz, Okuniew, Rozmitalski) słowem, z chwilą przyjazdu tego człowieka wszystko zmieniło się i przy ulicy Jamskiej. Zaczęły się zbiorowe przenosiny. Od Treppla przewożono dziewczyny do Anny Markówny, od Anny Markówny do zakładu rublowego, z rublowego do półrublowego. Awansów nie było — tylko degradacje. Na każdych przenosinach Horyzont zarabiał od pięciu do stu rubli. Zaiste posiadał zapas energii, dorównywujący mniej-więcej energji wodospadu Imatry.
We dnie siedząc u Anny Markówny mówił mrużąc oczy od dymu z papierosa i zakładając nogę na nogę.
— Pytam... po co pani ta właśnie Sońka? Niemasz dla niej miejsca w przyzwoitym zakładzie. Jeżeli pozbędziemy się jej, pani zarobi sobie sto rubli, a ja dwadzieścia pięć.
— Ach, panie Szacki! Pan zawsze potrafi namówić! Ale proszę wyobrazić sobie, że żal mi jej. Taka uprzejma dziewczyna.
Horyzont zamyślił się na chwilę. Poszukiwał odpowiedniego argumentu i nagle wypalił:
— Padającego popchnij! Przekonany jestem madame Szajbes, że ona nie cieszy się popytem.
Izajasz Sawicz, maleńki, chorowity, podejrzliwy staruszek, ale w razie potrzeby stanowczy, poparł Horyzonta; rzeczywiście p. Szacki weźmie dwadzieścia pięć rubli, my dostaniemy z pięćdziesiąt i chwała Bogu odczepilibyśmy się od niej. Przynajmniej nie będzie kompromitowała naszego zakładu.
W ten sposób Sońka Ster, ominąwszy zakład rublowy, została przeniesiona do półrublowego, gdzie wszystkie szumowiny, całemi nocami mogły naigrawać się nad dziewczętami. Sońka pewnego razu w nocy zadrżała z przerażenia, gdy Tekla, baba mająca około sześciu pudów wagi, wyskoczyła na dziedziniec dla potrzeby fizycznej i krzyknęła do przechodzącej gospodyni:
— Gosposiu! Posłuchajcie: trzydziesty szósty gość! Nie zapomnijcie.
Na szczęście Sonię nie bardzo niepokojono: nawet i w tym zakładzie była za brzydka. Nikt nie zwracał uwagi na jej śliczne oczy i brano ją tylko w tym wypadku, gdy nie było pod ręką innej. Farmaceuta odnalazł ją i przychodził do niej co wieczora. Ale czy to tchórzostwo, czy specjalnie żydowska oględność, czy wreszcie wstręt fizyczny nie pozwoliły mu zabrać tej dziewczyny do domu. Przesiadywał koło niej całe noce i po dawnemu cierpliwie czekał, aż wróci od przygodnego gościa, urządzał jej sceny zazdrości i pomimo wszystko kochał i stercząc we dnie w swej aptece za ladą i kręcąc jakieś cuchnące pigułki, nieustannie myślał o niej i tęsknił.
Tuż przy wejściu do zamiejskiego Café Chantan’u jaśniał różnokolorowemi ogniami sztuczny klomb z elektrycznemi lampkami, zamiast kwiatów. Od klombu biegła w głąb taka sama ognista aleja z szerokich półokrągłych arek, zwężających się ku końcowi. Dalej znajdował się szeroki, usypany żółtym piaskiem placyk, na lewo otwarta scena, teatr i strzelnica, wprost — estrada dla muzyków (w kształcie muszli) oraz kiosk z kwiatami i piwem — na prawo długi taras restauracyjny. Placyk oświetlały oślepiająco, blado i matowo, łukowe lampy, na wysokich słupach. O ich matowe szkła, otoczone drucianemi siatkami, tłukły się tysiące nocnych motyli, których cienie — niewyraźne i wielkie — majaczyły na dole, na ziemi. Tam i z powrotem chodziły parami, już zmęczonym i wlokącym się krokiem głodne kobiety, ubrane zbyt lekko i przesadnie, zachowujące na twarzach wyraz beztroskiej wesołości, lub dumnej, obrażonej nietykalności.
W restauracji zajęte były wszystkie stoły — i nad nimi unosiły się ustawicznie brzęk noży o talerze i pstry, skaczący falami rozgwar. Czuć było mdły a ostry swąd kuchenny. Pośród restauracji na estradzie grali rumuni w czerwonych frakach, wszyscy smagli o białych zębach i małpich twarzach wąsatych, wylizanych i wypomadowanych. Dyrygujący orkiestrą, naginając się ku przodowi i kołysząc się zmanierowanie, grał na skrzypcach, robiąc do publiczności nieprzyzwoicie słodkie oczy — oczy mężczyzny — prostytutki. I wszystko razem — owa obfitość dokuczliwych świateł elektrycznych, przesadnie jaskrawe stroje kobiet, zapachy modnych, podniecających perfum, owa — wrzaskliwa muzyka, z dowolnem zwalnianiem tempa, z namiętnem omdlewaniem — przy przejściach, z podnoszeniem tonu w burzliwych miejscach — wszystko zlewało się, tworząc ogólny obraz szalonego i głupiego zbytku i wytwarzając nastrój usposabiający do wesołej hulanki.
Na górze dokoła całej sali ciągnęła się otwarta galerja, na którą, jak na balkon otwierały się drzwi separatek. W jednej z takich separatek siedziały cztery osoby — dwie kobiety i dwóch mężczyzn: znana w całej Rosji artystka śpiewaczka Rowińska, postawna, piękna kobieta o podługowatych, zielonych egipskich oczach i z szerokiemi, czerwonemi, zmysłowemi ustami, których kąty drapieżnie opuszczały się ku dołowi, baronowa Teftin, maleńka, elegancka, blada — widywano ją zawsze razem z artystką, rozgłośnej sławy adwokat Riazonow i Włodzio Czapliński, bogaty dystyngowany młodzieniec, kompozytor-dyletant, autor kilku miluchnych romansów i licznych dowcipów na dobie, obiegających miasto.
Ściany separatki były czerwone, ze złotym deseniem. Na stole między płonącemi kandelabrami, sterczały z okopconej wazy dwie białe, osmolone szyjki butelek, a światło drgającem złotem grało w płytkich kielichach wina. Zewnątrz pode drzwiami dyżurował, oparty o ścianę lokaj, otyły zaś, rosły i poważny metr d’hotel, na którego zawsze sterczącym palcu prawej ręki błyszczał ogromny brylant, często stawał u tych drzwi i nadsłuchiwał uważnie co się wewnątrz działo.
Baronowa, o znudzonej, bladej twarzy, sennie patrzyła przez lornetkę na salę, obserwując huczący, żujący i krzątający się tłum. Pośród czerwonych, białych, błękitnych i żółtych strojów kobiecych, jednostajne postacie mężczyzn były podobne do wielkich czarnych żuków. Rowińska niedbale, lecz jednocześnie uporczywie patrzyła na dół na scenę i na widzów, a twarz jej miała wyraz zmęczenia, nudy i być może, owego przesytu wszelkiemi widowiskami, właściwego znakomitościom. Jej śliczne, długie, chude palce lewej ręki spoczywały na amarantowym aksamicie loży. Pierścionki z rzadkiej piękności szmaragdami tak niedbale trzymały się na nich, że lada chwila groziły spadnięciem; baronowa nagle roześmiała się.
— Płoszę spojrzeć — powiedziała — co za śmieszna postać, lub ściśle mówiąc, śmieszny zawód. Oto na tego, który gra na siedmiorzędnej fujarce.
Wszyscy spojrzeli w kierunku jej ręki. I rzeczywiście, widok był dość śmieszny. Z tylu orkiestry rumuńskiej siedział otyły wąsaty człowiek, prawdopodobnie ojciec, a kto wie, może nawet dziadek licznej rodziny i z całej siły dmuchał w siedem drewnianych, połączonych razem fujarek. Ponieważ, widocznie, trudno mu było przesuwać ten instrument między wargami, więc z niezwykłą szybkością obracał głowę, to na lewo, to na prawo.
— Zadziwiające zajęcie — powiedziała Rowińska. — A niech no pan, panie Czapliński, spróbuje pokręcić tak głową.
Włodzio Czapliński, tajemnie i beznadziejnie zakochany w artystce — natychmiast posłusznie i gorliwie usiłował to wypełnić, ale po chwili zrezygnował.
— Nie, to niemożliwe — powiedział — trzeba tu albo długiego trenowania, albo też, być może, wrodzonych zdolności.
Baronowa odrywała listki swej róży i rzucała je do kielicha, poczem z trudnością zwalczywszy ziewanie, powiedziała z nieznacznym grymasem:
— Ale mój Boże, jak nudnie bawią się tu u was w K.! Proszę spojrzeć: ani śmiechu, ani śpiewu, ani — tańców. Niby jakieś stado spędzone któremu kazano się bawić.
Riezanow niedbale ujął swój kielich, skosztował nieco i odpowiedział obojętnie swym czarującym głosem:
— No, a u was w Paryżu, lub Nicei, czyż weselej? Przecież trzeba się z tem pogodzić, że wesołość, prawdziwa młodość i śmiech, zniknęły zupełnie z życia ludzkiego i wątpliwe, czy kiedykolwiek wrócą. Zdaje mi się, że należy traktować ludzi wyrozumiałej. Kto wie, być może, dla wszystkich siedzących tu na dole, dzisiejszy wieczór — to odpoczynek, święto.
— Mowa obrońcy — zauważył w swój specjalny sposób Czapliński.
Ale Rowińska szybko odwróciła się od mężczyzn i jej podługowate, zielonkawe oczy zwęziły się. Było to u niej oznaką gniewu, który czasem popycha, nawet osoby koronowane do popełniania nietaktów. Zresztą pohamowała się natychmiast i ciągnęła leniwie:
— Nie rozumiem o czem panowie mówicie. Nie rozumiem nawet pocośmy tu przyszli. Przecież zajmujących widowisk niemasz obecnie wcale na świecie. Oto naprzykład widziałam walki byków w Sewilli, Madrycie i Marsylji — widowisko wywołujące nic prócz wstrętu. Widziałam i boksowanie i walki zapaśników — wstrętne to i brutalne. Zdarzyło mi się również uczestniczyć w polowaniu na tygrysa, przyczem siedziałam pod baldachimem na grzbiecie wielkiego, mądrego, białego słonia... słowem, panowie sami dobrze wiecie o tem. I z całego mego szerokiego, hałaśliwego bujnego życia, które doprowadziło mnie do przedwczesnej starości...
— O, co też pani mówi, pani Heleno, powiedział z pieszczotliwym wyrzutem Czapliński.
— Proszę Włodziu, daj pokój komplementom. Wiem sama, że mam jeszcze młode ciało ale naprawdę czasem wydaje mi się, że mam dziewięćdziesiąt lat. Tak zużytą mam już duszę. Ja kontynuuję. Powiadam, że w ciągu całego mego życia tylko trzy silne wrażenia utkwiły w mej duszy. Pierwsze, gdy byłam jeszcze dziewczynką i widziałam jak kot skradał się do wróbla i z przerażeniem i ciekawością śledziłam jego ruchy i bystre spojrzenia ptaka. Do tej chwili nie wiem co budziło we mnie większą sympatję: spryt kota, czy też zręczność wróbla. Jednakże wróbel wyszedł zwycięsko. Raptownie wzleciał na drzewo i stamtąd zaczął zasypywać kota takiemi wróblemi wymyślaniami, że poczerwieniałabym była ze wstydu, gdybym zrozumiała choć słowo. Kot zaś z obrażoną miną, podniósł ogon do góry i usiłował przed samym sobą udawać, że nic szczególnego nie zaszło. Innym razem wypadło mi śpiewać w operze z pewnym wielkim artystą.
— Z kim? zapytała szybko baronowa.
— Czyż nie jest to obojętne? Po co nazwiska. I oto gdyśmy śpiewali razem, czułam się we władzy geniusza. Jak cudownie! W jakiej niebiańskiej harmonji zlały się nasze głosy! Ach! Nie jestem w stanie określić tego uczucia. Prawdopodobnie nie zdarza się to częściej jak raz w życiu. Z roli wypadało mi płakać i płakałam szczeremi prawdziwemi łzami. Gdy po opadnięciu kurtyny zbliżył się do mnie, pogładził me włosy swą dużą gorącą ręką i ze swym czarującym, słonecznym uśmiechem powiedział: „Ślicznie! Pierwszy raz w życiu tak śpiewałem“... wówczas ja, a jestem bardzo dumną, ja pocałowałam go w rękę. Miałam jeszcze oczy pełne łez.
— A poraź trzeci? — zapytała baronowa i w oczach jej błysnęły złe iskierki zazdrości.
— A poraz trzeci — odezwała się smutnie aktorka — to rzecz najprostsza. W zeszłorocznym sezonie mieszkałam w Nicei. I oto, widziałam na otwartej scenie we Frejuss — Carmen z udziałem Cecylji Ketten, która już, — tu artystka przeżegnała się nabożnie — nie żyje, nie wiem doprawdy, na szczęście, czy na nieszczęście swoje.
W tem, śliczne jej oczy zaszły nagle łzami i zaświeciły takim czarującym zielonym blaskiem, jakim jaśnieje w ciepły, letni wieczór gwiazda jej długie nerwowe palce kurczowo ściskały obicie poręczy loży. Ale, gdy po chwili zwróciła twarzą do swych przyjaciół, oczy jej były już suche, a na zagadkowych, grzesznych i władnych ustach igrał niewymuszony uśmiech.
Wówczas Riazanow zapytał ją grzecznie, tkliwym, ale rozmyślnie spokojnym głosem.
— Jednakże, pani Heleno, wielka sława pani, wielbiciele, zachwyt tłumów... wreszcie ów entuzjazm, jaki wywołuje pani wśród słuchaczy. Czyż nawet i to nie podnieca pani nerwów?
— Nie, Riazanow, — odparła zmęczonym głosem. — pan sam również dobrze wie, co to jest warte. Bezczelny reporter, który pragnie dostać bilety dla swych nieznajomych, a przy sposobności i dwadzieścia pięć rubli w kopercie, gimnazjaliści i gimnazjalistki, studenci i kursistki, żebrzący o fotografję z autografem; jakiś stary bałwan w mundurze generalskim, który wtóruje mi podczas mej arji. Wieczny szept z tyłu za tobą, gdy idziesz: „Oto ona, ta sama, sławna!“ Listy anonimowe, bezczelność stałych bywalców zakulisowych, wszystkiego nie zdołam wyliczyć! Przecież z pewnością i pana napastują często psychopatki sądowe?
— Tak, — powiedział stanowczo Riazanow.
— Oto wszystko. A proszę podać do tego rzecz najokropniejszą, że każdorazowo, gdy odczuwam prawdziwe natchnienie, w tejże chwili mam dręczącą świadomość, że udaję i że robię łamańce wobec ludzi... A obawa o powodzenie rywalki. A ciągła obawa utraty głosu, zerwania go, przeziębienia? Wieczne męczące poranie się ze strunami głosowemi? Nie, naprawdę ciężko dźwigać na swych barkach brzemię rozgłosu.
— A sława artystyczna? zaoponował adwokat. Władza genjusza? Przecież to istotna władza moralna, która wyższą jest od wszelkiej, nawet królewskiej władzy na świecie!
— Tak, tak, pan ma oczywiście słuszność, mój drogi. Ale sława, rozgłos, słodkiemi są tylko z daleka, gdy się o nich marzy. Posiadając sławę, odczuwamy tylko jej kolce. Ale zato jakże boli jej stopniowa utrata! Zapomniałam jeszcze powiedzieć. Przecież my artyści pracujemy jak na katordze. Z rana ćwiczenia, we dnie próba, a potem zaledwie starczy czasu na obiad i pora już na przedstawienie. Cudem urwiesz jaką godzinę na czytanie, lub dla rozrywki, ot, tak jak obecnie. Ale i to rozrywka całkiem powszednia.
Niedbale, zmęczonym ruchem zlekka poruszyła palcami ręki spoczywającej na poręczy.
Włodzio Czapliński wzburzony tą rozmową zapytał:
— Ale, proszę powiedzieć, pani Heleno, czego by pani pragnęła, co mogłoby zająć wyobraźnię pani i usunęło nudę?
Spojrzała na niego swemi zagadkowemi oczyma i cicho z pewnym zażenowaniem odparła:
— Dawnemi czasy ludzie żyli weselej i nie znali żadnych przesądów. Mam wrażenie, że wówczas byłabym na miejscu i żyłabym pełnią życia. O! Rzym starożytny.
Nie zrozumiał jej nikt, prócz Riazanowa, który nie patrząc na nią, powoli, swym aksamitnym głosem wvglosił klasyczny powszechnie znany zwrot łaciński:
— Ave Cezar, morituri te salutant!
— Właśnie! Lubię pana bardzo, panie Riazanow za to, że jesteś mądry. Pan zawsze w lot chwyta myśl, chociaż muszę powiedzieć, że nie jest to zbyt wysoką właściwością umysłu. I w rzeczy samej; zejdzie się dwoje ludzi, wczorajszych przyjaciół, współtowarzyszy, współbiesiadników i dziś jeden z nich musi zginąć. Ale nie ma w nich ani gniewu, ani strachu. O, to istotnie piękne widowisko, jakie tylko mogę sobie wyobrazić!
— Ile w tobie okrucieństwa, — powiedziała w zamyśleniu baronowa.
— Tak nie ma nato rady! Przodkowie nasi byli rycerzami i rabusiami. Jednakże moi państwo, czy nie pora stąd odjechać?
Wyszli z ogrodu. Włodzio Czapliński zaproponował swój samochód. Pani Helena opierała się o jego ramię. Nagle zapytała:
— Powiedz mi proszę Włodziu, dokąd zazwyczaj jedziecie, gdy pożegnacie się z tak zwanej porządnemi kobietami?
Włodzio stropił się. Jednak wiedział bardzo dobrze, że przed Rowińską kłamać nie można.
— M. m. m. Obawiam się obrazić słuch pani M. m. m. Do cyganów naprzykład, do nocnych kabaretów...
— No, a jeszcze gorzej?
— Naprawdę, stawia mię pani w bardzo przykrej sytuacji. Od czasu, gdy jestem tak szalenie zakochany w pani...
— Proszę dać pokój romantyce!
— No, jakby to powiedzieć, bełkotał Włodzio, czując, że rumieni mu się nie tylko twarz, ale szyja i plecy, — no oczywiście do kobiet. Obecnie, rzecz prosta, to mi się nie zdarza...
Rowińska gniewnie przycisnęła do siebie łokieć Czaplińskiego.
— Do domu publicznego?
Włodzio nic nie odrzekł. Wtedy powiedziała:
— A więc, oto zaraz zawiezie pan nas tam samochodem i zapozna nas z tem życiem, obcem dla mnie. Ale proszę pamiętać, że polegam na pańskiej opiece.
Pozostała para, zgodziła się na propozycję, prawdopodobnie niechętnie, ale sprzeciwiać się pani Helenie było niepodobieństwem. Zawsze robili to, co ona chciała. Pozatem wszyscy słyszeli i wiedzielio tem, że w Petersburgu światowe, bawiące się panie, a nawet i panny, pozwalają sobie, pod wpływem modnego snobizmu, na wybryki daleko gorsze, od zaproponowanego przez Rowińską.
W drodze na ulicę Jamską, Rowińska rzekła do Włodzia:
— Zawiezie mię pan najprzód do najbardziej eleganckiego zakładu, potem do średniego, a nakoniec do najbrudniejszego.
— Droga pani, gorąco zaoponował Czapliński, — dla pani gotów jestem uczynić wszystko. Mówię bez kłamliwej chełpliwości, że na rozkaz pani oddam swe życie, że na jeden dany przez panią znak gotów jestem zrujnować moją karjerę i stanowisko. Ale nie odważę się zawieść panią do tych domów. Obyczaje rosyjskie są brutalne, a często — wprost nie ludzkie. Obawiam się, że mogą tam panią obrazić słowem ostrem, nieprzyzwoitem, że jakiś przygodny gość pozwoli sonie na jakiś rażący wybryk.
— Ach, mój Boże, niecierpliwie przerwała Rowińska, gdy śpiewałam w Londynie, wówczas wielu zabiegało o moje względy, a ja nie krępowałam się w dobranem towarzystwie pojechać dla oględzin, najbrudniejszych spelunek Wildcheplu. Powiem również, że towarzyszyło mi wówczas dwóch arystokratów, lordów, byli to sportsmeni, ludzie niezwykle silni fizycznie i moralnie, którzy, oczywiście, nigdy nie pozwoliliby na skrzywdzenie kobiety. Zresztą, może pan Włodzio należy do gatunku tchórzów?
Czapliński wybuchnął.
— O, nie, nie, pani Heleno. Ostrzegłem tylko, z miłości dla pani. A jeśli pani rozkaże, gotów jestem iść dokąd zechcesz, nietylko na tę wątpliwego rodzaju eskapadę, ale nawet na śmierć samą.
W tej chwili towarzystwo podjeżdżało już do najbardziej eleganckiego zakładu na Jamie — do Treppla. Adwokat Riazanow powiedział, uśmiechając się swym zwykłym, ironicznym uśmiechem:
— A zatem, rozpocznijmy przegląd.
Zaprowadzono ich do gabinetu z amarantowemi tapetami, na których powtarzał się złoty rysunek, w kształcie drobnych laurowych wianków, w stylu „empire“. I Rowińska odrazu poznała, dzięki swej artystycznej pamięci, że były to takie same tapety, jak w separatce, w której przed chwilą siedzieli.
Weszły cztery nadbałtyckie niemki. Wszystkie otyłej piersiste, blondynki, upudrowane, bardzo poważne i uprzejme. Rozmowa narazie, urywała się. Dziewczęta siedziały nieruchomie, jak posągi, udając o ile możności „porządne damy“. Nawet szampan, którego zażądał Riazanow, nie poprawił nastroju. Rowińska pierwsza pospieszyła towarzystwu z pomocą, zwracając się do najgrubszej, najwięcej jasnowłosej, podobnej do bułki, niemki. Zapytała grzecznie po niemiecku:
— Proszę powiedzieć — skąd pani pochodzi? Zapewne z Niemiec?
— Nie, gnädige Frau, jestem z Rygi.
— Cóż panią zmusza tu służyć? Spodziewam się że nie nędza?
— Oczywiście nie, gnädige Frau. Ale pojmuje pani, mój narzeczony Hans, pracuje jako kelner w barze automatycznym, jesteśmy za ubodzy, by się obecnie pobrać. Składam me oszczędności w banku, i on czyni to samo. Gdy zbierzemy potrzebne nam dziesięć tysięcy rubli, otworzymy własną piwiarnię i jeżeli Bóg pobłogosławi, wtedy pozwolimy sobie na zbytek mieć dzieci.
— Ale proszę posłuchać, mein Fräulein! zdziwiła się Rowińska. Jesteś pani młoda, ładna, znasz dwa języki...
— Trzy, Madame, — dumnie oświadczyła niemka. Znam również i estoński. Ukończyłam szkołę miejską i trzy klasy gimnazjum.
— No więc widzi pani, widzi pani, zapalała się Rowińska. — Z takiem wykształceniem pani zawsze mogłaby posadę z całem utrzymaniem, na jakieś trzydzieści rubli. Powiedzmy w charakterze gospodyni, bony, starszej oficjalistki w porządnym sklepie kasjerki... i jeżeli narzeczony pani, Fritz...
— Hans, madame.
— Jeżeli Hans okazałby się człowiekiem pracowitym i oszczędnym, łatwo byłoby wam po trzech, czterech latach stanąć mocno na nogach. Jak pani sądzi?
— Ach, madame, pani się nieco myli. Pani zapomina o wydatkach. W zeszłym miesiącu zapracowałam nieco więcej. Tam odmawiając sobie wszystkiego, nie zdołałabym odłożyć miesięcznie więcej, niż piętnaście, dwadzieścia rubli, gdy tu, przy rozsądnej oszczędności, odkładam do stu rubli i zaraz odnoszę je do kasy, na książeczkę. Pozatem proszę wystawić sobie, gnädige Frau, co za poniżające stanowisko, być służącą w domu! Zależeć zawsze od kaprysu, lub humoru gospodarzy! I gospodarz zawsze dokucza głupstwami. Pfe! Gospodyni zaś, okazuje zazdrość, szuka zaczepki i wymyśla.
— Nie, nie rozumiem — w zamyśleniu ciągnęła Rowińska, nie patrząc na niemkę, utkwiwszy wzrok w podłodze. Wiele słyszałam o waszem życiu, tu w tych... jak się to nazywa?... w domach. Opowiadają okropne rzeczy, że tu zmuszają was do kochania najwstrętniejszych starych i potwornych mężczyzn, że was krzywdzą i wyzyskują w najokrutniejszy sposób.
— O nic podobnego madame... U nas każda posiada książeczkę rozrachunkową, w której dokładnie zapisywany jest przychód i wydatki. W zeszłym miesiącu naprzykład zarobiłam przeszło pięćset rubli. Jak zawsze, gospodyni należy się dwie trzecie na życie, mieszkanie, opał, oświetlenie, bieliznę... Pozostaje mi przeszło sto pięćdziesiąt, nieprawdaż? Pięćdziesiąt wydaję na suknie i na różne drobiazgi. Sto zaoszczędzam. Jakiż to wyzysk, madame, pytam panią? Jeżeli zaś mężczyzna zupełnie mi się nie podoba, — prawda — zdarzają się zbyt już wstrętni, — ale zawsze mogę oświadczyć, że jestem niedysponowaną i zamiast mnie pójdzie któraś z nowoprzybyłych.
— Ale proszę... proszę wybaczyć, nie znam imienia pani.
— Eliza.
— Mówią, Elizo, że z wami postępują bardzo brutalnie... Czasem biją... zmuszają do tego, czego nie chcecie, co dla was jest wstrętne?
— Nigdy, madame! hardo odparła Eliza. Żyjemy tu wszystkie, jak zgodna rodzina. Wszystkie jesteśmy bądź z jednej miejscowości, bądź krewne i, daj Boże, by wiele tak żyć mogło we własnych rodzinach, jak my żyjemy. Co prawda na ulicy Jamskiej zdarza ja się różne skandale i bijatyki. Ale to tam... w tych... zakładach rublowych. Dziewczęta rosyjskie wiele piją i zawsze mają kochanków. a zupełnie nie myślą o swej przyszłości.
— Jesteś pani rozsądna, Elizo, — powiedziała ciężkim tonem Rowińska. — Wszystko to piękne. No, a przypadkowa choroba, zaraza? Przecież to śmierć! A jak odgadnąć?
— I znowu — nie — madame. Nie puszczę do siebie do łóżka mężczyzny bez uprzednich szczegółowych oględzin lekarskich... Jestem gwarantowana, przynajmniej w siedemdziesięciu pięciu procentach.
— Niech djabli porwą! raptownie gorąco zawołała Rowińska i uderzyła pięścią w stół. — Ale przecież Albert pani...
— Hans — pokornie sprostowała niemka.
— Proszę wybaczyć... Hans pani. Z pewnością nie bardzo cieszy się z tego, że pani tu mieszka i codziennie go zdradza?
Eliza popatrzyła na nią ze szczerem, żywem zdumieniem.
— Ależ gnädige Frau... Nigdy go nie zdradziłam. To inne zgubione dziewczęta, zwłaszcza rosjanki, mają kochanków, na których wydają swe ciężko zdobyte pieniądze. No, żebym kiedykolwiek dopuściła się czegoś podobnego? Tfu!
— Większego upadku nie mogłam sobie wyobrazić! z obrzydzeniem i głośno powiedziała powstając Rowińska. Proszę zapłacić, Włodziu i pójdziemy stąd dalej.
Gdy wyszli na ulicę, Włodzio ujął ją pod rękę i powiedział błagalnie:
— Na miłość boską, czy nie wystarcza pani ta jedna próba?
— O, co za cynizm, co za cynizm!
— Otóż dlatego właśnie mówię, dajmy pokój tej próbie.
— Nie, w każdym razie idę do końca. Proszę pokazać mi coś przeciętnego, prostszego.
Włodzo Czaliński, który przez cały czas cierpiał za panią Helenę zaproponował wstąpienie do zakładu Anny Markówny, odległego o jakieś dziesięć kroków.
- ↑ „Jamszczyk“ w przekładzie polskim znaczy — woźnica. Przyp. tłumacza.
- ↑ Jedna z postaci, działających w powieści Dostojewskiego. „Zbrodnia i kara“ (Prz. tł.)
- ↑ „Kamariński“ ludowy taniec rosyjski, obfitujący w wyuzdane sytuacje — coś w rodzaju kankana. (Prz. tł.)
- ↑ Fiałka napój chłodzący. (Przyp tłum)