<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Jama
Wydawca Lwowski Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Aleksander Powojczyk
Tytuł orygin. Яма
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

W gabinecie pozostały tylko dwie dziewczyny: Gienia, która przyszła w nocnym kaftaniku i Luba; ta ostatnia od dłuższego już czasu drzemała w wielkim fotelu pluszowym, skręciwszy się w kłębek. Świeża, piegowata twarz dziewczyny, na której błąkał się łagodny i subtelny uśmiech, miała wyraz skromny, niemal dziecięcy.
W pokoju unosił się kłębami niebieski, gryzący dym od papierosów, w kandelabrach dopalały się świece, pełne zastygłych sopli i roztropionej stearyny; stół zalany kawą i trunkami, pełen skórek od pomarańczy wyglądał obrzydliwie.
Gienia siedziała z nogami na kanapie, oplótłszy kolana rękami.
— Zgaszę świece — rzekł Lichonin.
Po przez szczeliny okiennic wdarł się szary i jakiś senny świt. Ze zgaszonych świec ulatniał się z cieniutkiemi smugami dym. W powietrzu kołysały się warstwy dymu; po przez trójkątny otwór w okiennicy wniknął promień słońca, który przeciął gabinet na ukos złotym mieczem pyłu i rozprysnął się ciepłą falą złota po ścianach.
— Teraz jesteśmy swobodni — rzekł Lichonin, siadając. Rozmowa nasza będzie krótka... ale djabli wiedzą, jak ją zacząć.
Z roztargnieniem spojrzał na Gienię.
— Więc może mam stąd odejść — rzekła obojętnie dziewczyna.
— Nie, siedź sobie — odrzekł za Lichonina reporter, a zwracając się do studenta i uśmiechając się łagodnie, dodał:
— Ona nam nie przeszkodzi. Wszak rozmowa nasza dotyczyć będzie prostytucji? Czy prawda?
— Tak, coś w tym rodzaju.
— Doskonale zatem. Posłuchaj, co ona mówi. Jej poglądy mają charakter cyniczny, lecz posiadają niekiedy nadzwyczajną wagę.
Lichonin potarł mocno dłońmi twarz i czoło, poczem, włożywszy palce ręki w palce drugiej chrzęstnął niemi dwukrotnie.
Widocznem było, że człowiek ten jest wzburzony i krępuje się swych własnych słów, jakie ma wypowiedzieć za chwilę.
— Ach tak, czyż to nie wszystko jedno — zawołał nagle gniewnym głosem. — Oto opowiadałeś mi dzisiaj o tych kobietach... Słuchałem cię ciekawie, chociaż istotnie nie powiedziałeś mi nic nowego. A jednak dziwna rzecz: po raz pierwszy w ciągu mego życia spojrzałem na kwestję tę innemi oczyma... I zapytuję cię teraz, abyś mi powiedział, czem ostatecznie jest owa prostytucja? Czem ona jest? Czy błędnym majakiem wielkich miast, czy też historycznem, trwającem już wieki, zjawiskiem. Czy zniknie ona kiedykolwiek z oblicza ziemi, czy też umrze dopiero wraz z ludzkością? Któż odpowie mi na to?
Płatonow z przyzwyczajenia przymrużył zlekka oczy i badawczym wzrokiem spoglądał na swego sąsiada. Zaciekawiało go to pytanie, jaka właściwie myśl w tej chwili tak szczerze dręczy Lichonina.
— Kiedy prostytucja przestanie istnieć, nikt powiedzieć ci nie zdoła. Być może stanie się to wówczas, kiedy urzeczywistnią się piękne utopje anarchistów, gdy ziemia stanie się własnością ogólną i niczyją, gdy będzie istniała jedynie wolna miłość, miłość podlegająca tylko swym nieograniczonym pożądaniom, kiedy cała ludzkość utworzy jedną szczęśliwą rodzinę, gdy zniknie przedział miedzy mojem i twojem i kiedy na ziemi nastąpi raj, a człowiek stanie się znów nagim, szczęśliwym i bez grzechu. Chyba wówczas tylko...
— A teraz? Co teraz? — pytał Lichoniu z wzrastającym wzburzeniem, — patrzeć z założonemi rękami? Zwalać na innych walkę? Tolerować to wszystko, jako nieuniknione zło? Pogodzić się z rzeczywistością, machnąć na nią ręką? Może błogosławić jeszcze?
— Nie jest to zło nieuniknione, lecz zło nie do zwalczenia. Zresztą, czyż ci nie wszystko jedno — dorzucił z chłodnem zdziwieniem. Przecież ty jesteś anarchistą?
— Jakiż ze mnie anarchista u licha. Oczywiście jestem anarchistą, ponieważ umysł mój, ilekroć myślę o życiu, drogą logiczną prowadzi mnie zawsze do zasady anarchizmu. Więc też teoretycznie mówię: niechaj ludzie biją ludzi, niechaj ich oszukują i strzygą jak stada owiec — niech tam! — gwałt prędzej czy później musi zrodzić nienawiść. Niechaj gwałcą dziecko, niechaj depczą nogami myśl twórczą, niechże istnieją sobie niewolnictwo i prostytucja, niech kradną, znęcają się, przelewają krew... Niech tam! Im gorzej, tem lepiej, tem bliżej ku końcowi. Istnieje wielkie prawo natury, o którym myślę że jest ono obowiązującem jednakowo, zarówno dla przedmiotów martwych, jak i dla życia całej ludzkości: siła działania równa się sile przeciwdziałania. Im gorzej tem lepiej. Niechaj ludzkość gromadzi w sobie nienawiść i zemstę — niechaj rosną i dojrzewają one, niby cudaczny wrzód — wrzód tak wielki, jak cała kula ziemska. Przecież ten wrzód pęknie kiedyś! Niechaj to będzie połączone z bólem okrutnym i nie do zniesienia. Niech ropa z rany zaleje cały świat. A wówczas ludzkość, albo zachłyśnie się i zginie, albo przebije się do nowego, pięknego życia.
Wypił duszkiem filiżankę czarnej kawy i z ożywieniem ciągnął dalej:
— Tak. Tego rodzaju teorje wygłaszam ja i wielu innych, w pokoje przy herbacie, jedząc bułki i smaczną kiełbasę, przyczem wartość życia każdej poszczególnej jednostki ludzkiej uważa się za coś nieskończenie nikłego w ogólnej formule matematycznej. Skoro jednak ujrzę jakieś dziecko, które krzywdzą, wnet fala wściekłości zalewa mi mózg. Ilekroć zaś patrzę na pracę chłopa lub robotnika, wnet ogarnia mnie jakiś wstyd histeryczny, z powodu mych algiebraicznych formułek. Niech to djabli wezmą, ale istnieje w człowieku coś, co jest najzupełniej bezsensownem i nielogicznem; lecz to coś jest o wiele mocniejszem od rozumu ludzkiego. Ot choćby i dzisiaj: dlaczego mam w tej chwili wrażenie, jakgdybym okradł śpiącego, oszukał trzyletnie dziecko lub uderzył związanego człowieka? Dla czego wyda je mi się, że ja sam przyczyniam się do tego zła, jakiem jest prostytucja — że winien jestem przez me milczenie, moją obojętność, moją bierną tolerancję? I co mam czynić teraz, Płatonow, radź mi! — zawołał głosem, w którym brzmiał rozpaczliwy smutek.
Płatonow milczał, mrużąc swe małe oczki; w tej chwili jednak niespodzianie zabrała głos Gienia, mówiąc zjadliwie:
— Zrób to co zrobiła pewna angielka. Przyjeżdżał tu do nas ten stary, rudy koczkodan. Widocznie jakaś bardzo ważna osoba, bo z całą świtą przyjeżdżała... wszystko jacyś urzędnicy... A przedtem jeszcze przyszedł tu do nas pomocnik komisarza z rewirowym Kierbeszem. Jak tylko przyszli, zaraz nas pomocnik uprzedził: „Jeżeli wy, ścierwy jedne, powiecie mi choć jedno brzydkie słowo, to z całego waszego zakładu nawet kamień na kamieniu nie zostanie, a wszystkie dziewki każę zbić w cyrkule i pogniją w więzieniu”. No, przyjechała tu ta jędza. Paplała coś po cudzoziemsku, a ręką pokazywała wciąż na niebo, potem rozdała nam wszystkiem pięciokopiejkową ewangelję i odjechała sobie z powrotem. Tybyś też tak powinien zrobić, kochaneczku.
Płatonow roześmiał się głośno; patrząc jednak na zasępioną i smutną twarz studenta, który jakby nie rozumiał i nie podejrzewał nawet szyderstwa powstrzymał śmiech i rzekł:
— Nic tu nie poradzisz, Lichonin. Dopóki będzie istnieć własność, będzie istnieć i nędza. Pokąd będzie istnieć małżeństwo, nie umrze i prostytucja. Czy wiesz, kto zawsze będzie karmił i podtrzymywał prostytucję? Są to tak zwani porządni ludzie, szlachetni ojcowie rodzin, mężowie bez zarzutu, kochający bracia. Znajdą oni zawsze dostateczny powód, aby uprawnić, unormować i upatentować płatną rozpustę, ponieważ wiedzą o tem doskonale, iż w przeciwnym razie rozpusta owa wtargnie do ich własnych sypialni i sypialni ich dzieci. Prostytucja ta odciąga obcą lubieżność od ich własnej, ulegalizowanej alkowy. Zresztą i szanowny ojciec rodziny lubi cichaczem oddawać się hazardowi miłosnemu. Przecież naprzykrzy się istotnie jedno i to samo: żona, pokojówka i dama z boku. W gruncie rzeczy człowiek jest zwierzęciem poligamicznem, i to nawet bardzo poligamicznem. I jest to dlań bardzo wygodne, że swe kogucie instynkty miłosne zaspakajać będzie w rozsadniku tak wspaniałym, jak zakład Trepla lub Anny Markówny. Rozumie się, iż taki zrównoważony małżonek lub szczęśliwy ojciecsześciu córek dorosłych będzie zawsze wrzeszczał, iż prostytucja jest czemś straszliwem. Gotów jest nawet urządzić loterję lub przedstawienie amatorskie i za osiągnięte z tego źródła fundusze założyć stowarzyszenie ratowania kobiet upadłych lub przytułek dla Magdalenek. Lecz samą prostytucję błogosławi i podtrzymuje.
— Przytułki Magdalenek — powtórzyła z cichym śmiechem Gienia, a w uśmiechu jej drgała zdawna utajona nienawiść, której nie zdołała jeszcze przeboleć.
— O wiem dobrze, że wszystkie te fałszywe środki są głupstwem i jedynie drwinami — przerwał Lichonin. A jednak, niechże i ja będę również śmiesznym i głupim, lecz i ja nie chcę pozostawać tym współczującym widzem, który siedząc na przeciwległym dachu, spogląda na pożar i mówi:
„Patrzcie, patrzcie to się pali... jak Boga kocham, pali się! Zdaje się, że nawet i ludzie się palą!“
I wrzeszczy w ten sposób, i załamuje tylko ręce.
— Tak to prawda — odrzekł poważnie Płatonow — więc twojem zdaniem, powinieneś wziąć sikawkę dziecinną i pójść z nią gasić ogień?
— Nie! — zaprotestował gorąco Lichonin... A zresztą kto zdoła wiedzieć? Może uda mi się ocalić choć jedną żywą duszę... Oto właśnie chciałem cię prosić, abyś mi w tym kierunku dopomógł. Tyko błagam cię, nie kpij z tego i nie ostudzaj mnie...
— Chcesz wziąć stąd dziewczynę? Chcesz ją ocalić? — spytał Płatonow, patrząc badawczo na studenta.
Teraz dopiero zrozumiał, do czego zmierzała cała ta rozmowa.
— Tak... ja nie wiem... spróbuję — odrzekł niepewnie Lichonin.
— Wróci tu z powrotem — odpowiedział Płatonow.
— Wróci powtórzyła z przekonaniem Gienia.
Lichonin zbliżył się ku niej, ujął ją za ręce i drżącym — szeptem przemówił:
— Panno Gieniu, a możeby pani... Co? Przecież nie proponuję pani, abyś została moją kochanką... wzywam cię jako przyjaciela... Głupstwo, pół roku odpoczynku, a potem będziemy się uczyć jakiegoś rzemiosła... będziemy czytali książki.
Gienia jednak wyrwała z dłoni Lichonina swe ręce.
— W błoto pchasz mnie — krzyknęła niemal. — Znam ja was wszystkich. Mam ci skarpetki cerować? Na maszynce naftowej pitrasić? Chcesz, żebym nocy przez ciebie nie dosypiała, podczas gdy ty z twemi krótko-ostrzyżonemi pannami będziesz o różnych dziwnościach rozprawiał. A kiedy już zostaniesz doktorem, lub adwokatem, lub urzędnikiem, wtedy dasz mi kolanem w krzyż; idź sobie precz — powiesz mi wtedy — idź precz, ty, publiczna kobieto, zmarnowałaś mi moją młodość. Chcę się ożenić z porządną dziewczyną, z czystą i niewinną...
— Ale przecież ja mówię, jak brat... Nie myślę o miłości... jąkał się wzruszony Lichonin.
— Znam ja takich braci. Do pierwszej nocy... Daj spokój temu, nie pleć głupstw! Nudny jesteś.
— Zastanów się Lichonin — rozpoczął poważnie reporter — chcesz na barki swe wtłoczyć ciężar, któremu nie podołasz. Znałem w mem życiu idealistów ludowców, którzy dla zasady pożenili się ze zwykłemi dziewkami wiejskiemi. Czyniąc to myśleli: natura, czarnoziem, niespożyte siły. Tymczasem ów czarnoziem po upływie roku przekształcał się w grubą babinę, która przez cały dzień rozkłada się na łóżku, lub, ozdobiwszy sobie palce kopiejkowymi pierścionkami, przyglądała się im z lubością. Albo i jeszcze gorzej: przesiadywały całemi godzinami, piły z nimi słodką wódkę i prowadziły miłość. Tu mogłoby być gorzej.
Nastała pauza milczenia. Lichonin był blady i ocierał chustką swe spocone czoło.
— Pal licho, zawołał nagle z uporem. — Nie wierzę wam! Nie chcę wierzyć! Luba! — zawołał głośno na śpiącą dziewczynę — Luba!
Dziewczyna zbudziła się, przeciągnęła rękę od jednej strony twarzy ku drugiej, ziewnęła i uśmiechnęła się jak dziecko.
— Luba, czy chcesz porzucić ten dom i pójść ze mną — spytał Lichonin, ujmując ją za rękę. — Ale musisz stąd odejść raz na zawsze i nigdy tu nie powrócić, ani tu, ani na ulicę.
Luba spojrzała pytająco na Gienię, jakby oczekując od niej wyjaśnienia tego żartu.
— E, tak pan gada — rzekła chytrze. Pan sam się jeszcze uczy. Jakże pan może brać dziewczynę na utrzymanie?
— Nie na utrzymanie, Lubo... Chcę ci zwyczajnie dopomóc... Przecież nie słodko ci tu żyć w domu publicznym!
— Rozumie się, że nie słodko. Gdybym ja była taka dumna, jak Gienia, albo tak pociągająca jak Pasza... ja tu do tego życia nigdy się nie przyzwyczaję...
Węic chodź ze mną, chodź ze mną! — przekonywał ją Lichonin. — Przecież ty z pewnością znasz jakieś rzemiosło, szycie, wyszywanie, albo haftowanie.
— Ja nic nie umiem — odrzekła kokieteryjnie Luba i, roześmiawszy się, poczerwieniała, a łokciem zasłoniła sobie usta. — To, czego u nas na wsi wymagają, umiem, a więcej nic nie umiem. Szyć trochę umiem... kiedym u popa mieszkała, szyłam.
— Cudownie! Wspaniale! — zawołał uradowany Lichonin. — Ja ci dopomogę, założysz sobie garkuchnię. Rozumiesz, tanią kuchnię. Zrobię ci reklamę! Studenci będą się u ciebie stołować!. Wspaniale!...
— E, żarciki pan sobie ze mnie stroi — mruknęła obrażona Luba i znów spojrzała wzrokiem pytającym na Gienię.
— On nie żartuje — odrzekła Gienia, a głos jej przy tych słowach drgnął dziwnie. — On mówi prawdę!
— Słowo uczciwości ci daję, że mówię prawdę jak Boga kocham — zawołał z żarem i niewiadomo dlaczego zwrócił się w stronę obrazka świętego i uczynił znak krzyża.
— Istotnie — rzekła Gienia — weź pan Łubkę. To przecież nie to, co ja. Ja jestem już stara, narowista kobyła dragońska. Mnie ani sianem, ani batem nie zjedna. A Lubka jest dziewczyna prosta i dobra. I do życia naszego nie zdołała się jeszcze przyzwyczaić. Cóż ty głupia wywaliłaś na mnie oczy? Odpowiadaj, kiedy cię zapytuję? Więc? Chcesz, czy nie chcesz?
— A czy ja wiem? Jeżeli pan nie żartuje, ale mówi naprawdę... A ty, Gienia, jak mi radzisz?...
— Ach ty kłodo z drzewa — zawołała rozgniewana Gienia. — Cóż według twego zdania lepsze? zginąć na słomie ze zgniłym nosem? Zdychać, jak pies pod płotem, czy też zostać uczciwą kobietą? Głupia! Tyś powinna go w ręce ucałować, a nie fochy stroić.
Naiwna Luba chciała istotnie ucałować rękę Lichonina i ten jej ruch rozśmieszył wszystkich.
— Wspaniale! Cudownie — mówił uradowany Lichonin. — Idź zaraz i oświadcz gospodyni że odchodzisz stąd raz na zawsze. Zabierz przytem najniezbędniejsze rzeczy. Teraz już inne czasy nastały i dziewczyna, gdy tylko zechce może zawsze porzucić dom publiczny.
— Nie, tak robić nie można — zauważyła Gienia — że może zabrać się, pójść stąd sobie to prawda, ale krzyku i nieprzyjemności nie sposób uniknąć. Najlepiej urzędzie to w ten sposób: nie żal ci chyba wydać dziesięć rubli?
— Rozumie się, rozumie... Owszem.
— Niech Luba oświadczy gospodyni, że bierzesz ją do mieszkania. Za to według taksy należy się dziesięć rubli. A później, choćby nawet jutro, możesz przyjechać, żeby odebrać jej książeczkę i rzeczy. Już my przez ten czas załatwimy sprawę gładko. Następnie zgłosisz się z książeczką jej do policji i oświadczysz, że ta właśnie Luba zgodziła się co do ciebie za pokojówkę i że chcesz zamienić książeczkę tą na właściwy paszport. No dalej, Łubka, zabieraj się szybko! Bierz pieniądze i marsz do gospodyni. Tylko, pamiętaj, rozmawiaj z nią sprytnie, bo to chytra suka, gotowa ci z oczów wyczytać. A przedewszystkiem nie zapomnij — krzyknęła już za odchodzącą — usunąć z pyska rumieniec, bo cię dorożkarze będą palcami pokazywać.
Po upływie pół godziny Luba i Lichonin siadali do stojącej przed domem dorożki. Gienia i reporter stali na trotuarze.
— Głupstwo robisz, Lichonin — mówił leniwie reporter — ale czczę i poważam twój piękny poryw. Oto myśl, której towarzyszy czyn! Śmiały z ciebie chłop.
— Z rozpoczęciem nowego życia — śmiała się Gienia. Pamiętajcie, abyście mnie na chrzciny zaprosili.
— Nie doczeka się pani — śmiał się Lichonin, powiewając czapką.
Dorożka ruszyła. Reporter spojrzał na Gienię i ze zdumieniem ujrzał w jej wzruszonych oczach łzy.
— Daj jej Boże, daj jej Boże — szeptały usta dziewczyny.
— Co się z tobą dzisiaj działo, Gieniu — spytał łagodnie. Powiedz, co takiego? Czy ci tak ciężko? Może mógłbym ci pomódz czemkolwiek.
Odwróciła się do niego plecami i przechyliła przez rzeźbioną balustradę ganku.
— Gdzie do ciebie mam pisać, gdy zajdzie potrzeba? spytała głucho.
— Zwyczajnie. Do redakcji „Odgłosów“. Tam zaraz mi list oddadzą.
— Ja... ja... ja... — poczęła mówić Gienia, lecz nagle wybuchła głośnym, namiętnym płaczem, ii rękami zasłoniła sobie twarz.
Piersią jej wstrząsnęło łkanie; nie odejmując rąk od twarzy, wbiegła w głąb domu i zatrzasnęła drzwi za sobą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Ambroży Goldring.