<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jama |
Wydawca | Lwowski Instytut Wydawniczy |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka” |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Aleksander Powojczyk |
Tytuł orygin. | Яма |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały Tom I Cała powieść |
Indeks stron |
W tej chwili wszedł do gabinetu Szymon, niosąc tacę, na której znajdowały się dwa kieliszki, napełnione perlącem się winem; tuż obok leżał wielki bilet wizytowy. Po chwili, przyglądając się obecnym, zapytał:
— Który tu z panów jest panem Jarczenką?
— Ja! — odezwał się Jarczenko.
— Pan aktor przysyła to panu.
Jarczenko wziął z tacy bilet, ozdobiony wielką koroną markizowską i przeczytał głośno nazwisko.
EGMONT-LAURECKI
— Dziwna rzecz, — zauważył Włodek Pawłów — że wszyscy rosyjscy Garrickowie mają tak egzotyczne imiona.
— Prócz tego najgłośniejsi z pomiędzy nich, albo szeplenią, albo jąkają się, — dodał reporter.
— Najciekawsze jednak, że nie mam zupełnie szczęścia znać tego artysty teatrów stołecznych. Zresztą tu coś napisane jeszcze na odwrotnej stronie. Sądząc z pisma, autorem jest człowiek bardzo pijany, znający dość słabo gramatykę.
— „Pię... — Nie piję, lecz pię, — dodał Tarczenko. — Pię na cześć luminarza nauki rosyjskiej Gawła Jarczenko, którego ujrzałem przypadkiem, przechodząc przez korytarz. Pragnąłbym trącić się z nim kieliszkiem. Jeżeli pan mnie nie pamięta, niechaj pan przypomni sobie sztukę graną w teatrze Ludowym i skromnego artystę, występującego w sztuce tej w roli Afrykańczyka“.
— Tak, to prawda — rzekł Jarczenko. — Narzucili mi kiedyś urządzenie przedstawienia na cel dobroczynny w teatrze Ludowym. Niby przez mgłę przypominani sobie jakąś wygoloną nadętą twarz. Ale cóż zrobić z tym fantem?
— A dać go tutaj — odpowiedział dobrodusznie Lichonin. Może on będzie śmieszny?
— A pan co myśli? — zwrócił się docent do Płatonowa.
— Mnie to wszystko jedno. Ja go nawet znam. Z początku będzie wrzeszczał: „Kelner szampana“, później pocznie płakać nad losem swojej żony, która jest aniołem, później jeszcze wygłosi mowę patrjotyczną, w końcu wreszcie zrobi awanturę przy płaceniu rachunku, niezbyt jednak rozgłośną. Zresztą jest dosyć zajmujący.
— Niech przyjdzie, — oświadczył Włodek Pawłow, trzymając na kolanach Kasię, która siedząc huśtała nogami.
— A ty, Weltman, co powiesz?
Weltman siedział na kanapie tyłem do całego towarzystwa, pochylony nad Paszą; z miną współczucia głaskał ją po ramionach i po włosach; Pasza uśmiechała się do niego bojaźliwie i bezwstydnie; rzęsy dziewczyny drżały, a z poza nawpół przymkniętych powiek oczy jej spoglądały z jakimś wyrazem bezmyślnej namiętności.
— Co takiego? wzdrygnął się student, zaskoczony znienacka. — O co wam idzie? Aha, czy może, tu przyjść aktor? Ależ proszę, nie mam nic przeciw temu.
Jarczenko kazał Szymonowi prosić aktora; wnet przyszedł i odrazu zaczął swą zwykłą grę.
Wszedł w długim tużurku z wielkiemi wyłogami jedwabnemi, trzymając w lewej ręce tuż przy piersiach lśniący cylinder; stanął w progu, nadając sobie wygląd aktora, grającego postać podtatusiałego lwa salonowego, lub dyrektora banku. Taką mniej więcej właśnie rolę pragnął odgrywać wobec osób obcych.
— Czy pozwolicie mi, panowie, wtargnąć do waszego ścisłego kółka?
Zaproszono go, więc począł kolejno prezentować się zebranym. Przy podawaniu ręki wysuwał ją z szerokim gestem przed siebie, przyczem podnosił ją tak wysoko, iż łokieć znajdował się na poziomie o wiele wyższym niż dłoń. Nie był to już dyrektor banku, lecz zuch pełen temperamentu młodzieńczego, sportsmen i wesoły birbant. Twarz jego jednak — o najeżonych dziko brwiach i powiekach pozbawionych rzęsów — miała wyraz gminny i znikczemniały; była to typowa twarz nałogowego alkoholika i rozpustnika — twarz człowieka, lubującego się w drobnych okrucieństwach. Wraz z aktorem przybyły również dwie jego damy: Mańka-Krokodyl, czyli Mańka Wielka i najstarsza latami wychowanka zakładu, Henryeta, która w życiu swem widziała już wszystko i do wszystkiego zdołała się przyzwyczaić, jak stary koń chodzący w kieracie; Henryeta mówiła grubym basem i mimo lat była jeszcze ładną kobietą. Nie rozstawała się ona od dwóch już dni z aktorem, który ubiegłej nocy wziął ją z domu publicznego do hotelu.
Po chwili Laurecki zajął miejsce obok Jarczenki i począł natychmiast grać nową rolę jakiegoś dobrodusznego obywatela, który sam był kiedyś studentem i obecnie, ilekroć widzi młodzież uniwersytecką spogląda na nią z cichem, ojcowskiem rozrzewnieniem.
— Wierzcie mi, panowie, że dusza moja po tych wszystkich burzach życiowych wprost odpoczywa wśród młodzieży, — mówił patetycznie; starając się swej rozpustnej i cynicznej twarzy nadać wyraz wielkiego wzruszenia. Ach, ta wiara w świętość ideału, te szlachetne porywy i uniesienia!... Czy może istnieć coś wznioślejszego i świętszego od studenterji rosyjskiej? Kiolner! Szampana! — ryknął nagle, uderzając pięścią w stół.
Lichonin i Jarczenko nie chcieli pozostać dłużnymi. Rozpoczęła się pijatyka. Niewiadomo jakim sposobem w gabinecie znaleźli się Michaś — śpiewak i Olek — buchalter, którzy wnet poczęli śpiewać swemi drżącemi głosami:
Ro-o-o-zumieją pra-a-a-wdę,
Ty zaś zorzo-o-o-o!
Zbudził się ze snu Wańka-Wstańka i przyszedł również. Przechylając na bok głowę, nadając swej starej twarzy Don Kichota wyraz powagi i robiąc słodziutkie oczy, począł tonem płaczliwym i przekonywającym mówić do studentów.
— Panowie studenci... poczęstujcie staruszka. Jak Boga kocham, szanuję wykształcenie... Przyjmijcie mnie do siebie.
Lichonin rad był wszystkim; Jarczenko zaś — dopóki szampan nie kręcił mu w głowie — poruszał niespokojnie swemi małemi, czarnemi brwiami i pełen naiwnego zdumienia spoglądał wokół z miną wystraszoną. Gabinet stał się nagle gwarnym i pełnym zaduchu, dymu tytuniowego i ciasnoty. Szymon z hałasem pozamykał okiennice od ulicy. Wchodziły tu co chwila kobiety, wracając ze swych pokojów po wizycie, lub w przerwie między tańcami; siadały one na kolanach mężczyzn i paliły, śpiewały, piły, a potem odchodziły i znów wracały. Subjekci od Kiereszkowskiego, widząc, że dziewczyny zwracają większą uwagę na gabinet aniżeli na salę, poczuli się obrażeni i usiłowali wszcząć awanturę ze studentami; Szymon jednak zdołał pohamować ich zapały, kilku znaczącemi słowami, jakie rzucił niby od niechcenia.
Wróciła również ze swego pokoju Niura, a niezadługo przyszedł i Pietrowski. Oświadczył on z poważną miną zebranym, że przez cały czas przechadzał się po ulicy, zastanawiając się głęboko nad zajściem, jakie tu miało miejsce; ostatecznie doszedł do przekonania, że kolega Borys nie miał zupełnie słuszności, jakkolwiek winę jego łagodzi ta okoliczność, że był pijany. Później jeszcze przyszła i Gienia; przyszła sama, ponieważ Szabasznikow zasnął u niej w pokoju.
Okazało się, że aktor posiada mnóstwo talentów. Umiał on doskonale naśladować brzęczenie muchy, którą pijak stara się złapać na szybie okna: również dobrze naśladował dźwięki piły, rżnącej drzewo; bardzo śmiesznym był, gdy stojąc w kącie, odgrywał rolę nerwowej damy, rozmawiającej przez telefon; w końcu począł udawać małego persa z tresowaną małpką. Trzymając w ręku fantastyczny łańcuszek, szczerzył zęby, przysiadł w kucki, mruży powieki, drapał się po głowie i karku; równocześnie przyśpiewywał sobie brzydkim i monotonnym głosem popularną piosenkę, przyczem kaleczył słowa:
Mliody kizak na wojnę pioszedł
Mlioda piani pod płotem leży.
Ajna, ajna, aj-na na-na, aj-na na-na-na.
Na zakończenie wziął na ręce Białą Mańkę, okręcił ją w poły tużurka i począł naśladować ruchy brudnych, śniadych chłopców ze wschodu, wałęsających się po całej Rosji; chłopcy ci ubrani są w długie, stare szynele żołnierskie, z poza których wyglądają ich obnażone, spalone w słońcu piersi, pod pachą zaś trzymają małą, kaszlącą, zliniałą małpkę. Więc, wyciągnąwszy rękę przed siebie, zrobił płaczliwą minę, a głową trząsł na wszystkie strony.
— Ktoś ty taki — spytała gruba Kaśka, która była wielką amatorką tej zabawy.
— Serb, prioszę pani — jęknął żałośnie aktor — Daj mi co piani.
— A jak się twoja małpa nazywa?
— Małpeczka — a... On gliodny... on jeść chce.
— A czy masz paszport?
Obecność aktora ożywiła towarzystwo. Wniósł on ze sobą rozgwar i podniecił omdlewający nastrój. Co chwila rozlegał się jego dźwięczny głos:
— Kiolner, szampana!
Na krzyki te jednak, Szymon nie zwracał uwagi.
Rozpoczęła się prawdziwie rosyjska wrzaskliwa i bezsensowna zabawa. Różowiutki blondynek Tołpygin grał na fortepianie, serenadę z Carmen, a Wańka-Wstańka przy dźwiękach jej tańczył „kamarińskiego“[1]. Tańczył, unosząc wysoko ku górze ramiona, przekrzywiając się dziwacznie i rozczapierzając palce swych opuszczonych ku ziemi rąk, drepcząc na miejscu wymyślnie przebierał nogami, to znów podskakiwał nagle, rzucał się wykrzykując do taktu:
Uch! Maćku mój popędzaj
A łapci nie oszczędzaj!...
— Ro-o-zumieją pra-a-awdę — ryczeli dwaj przyjaciele, z trudem podnosząc ku górze ociężałe powieki.
Aktor począł opowiadać sprośne anegdoty, sypiąc niemi, jak z rękawa; kobiety piszczały zachwycone i ze śmiechu pokładały się na krzesłach. Weltman dłuższą chwilę porozumiewał się szeptem z Paszą, wreszcie niespostrzeżenie wymknął się z pokoju, a po upływie kilku minut wyszła również i Pasza, uśmiechając się bezmyślnie i wstydliwie.
Zresztą i pozostali studenci pod najrozmaitsze — mi pozorami znikali i przez dłuższy czas nie powracali: Włodek Pawłow poszedł, aby przyjrzeć się tańcom, Tołpygina rozbolała głowa, więc prosił Tamarę, aby zaprowadziła go do umywalni. Pietrowski cichaczem pożyczył trzy ruble od Lichonina wyszedł na korytarz, skąd wysłał gospodynię i kazał przyprowadzić do siebie Białą Mańkę. Nawet rozsądny i wybredny Ramzes nie zdołał oprzeć się podnieceniu, jakie wywołała w nim, promieniejąca chorobliwą urodą Gienia. Oświadczył więc, że ma do załatwienia rano jakąś bardzo ważną i pilną sprawę i dla tego musi pojechać do domu, aby przespać się chociaż ze dwie godziny. Przedtem jednak zwrócił się do Gieni i pokazał jej znacząco drzwi. Gienia zrozumiała go i na znak zgody pochyliła zwolna głowę ku ziemi; kiedy zaś Gienia podnosiła głowę ponownie, to Płatonow, który ukradkiem obserwował niemą tę rozmowę, zauważył w oczach dziewczyny, spoglądającej za odchodzącym Ramzesem, wyraz gniewu i pogardy. Po upływie pięciu minut wstała i ze słowami „przepraszam zaraz wrócę“, wyszła z pokoju, szeleszcząc swą suknią pomarańczowego koloru.
— I cóż Lichonin? Teraz zapewne kolej na ciebie, — rzekł drwiąco reporter.
— Nie bracie, omyliłeś się — odrzekł Lichonin, klaszcząc językiem. — I nie myśl, że postępuję tak z przekonań lub dla zasady... Bynajmniej! Jako anarchista uznaję szczerze, że im gorzej — tem lepiej... Na szczęście jednak jestem graczem i cały mój temperament wkładam w grę, dla tego też zwyczajna obrzydliwość przemawia przezemnie mocniej od onego uczucia nieziemskiego. Dziwna jednak rzecz, jak myśli nasze harmonizują się ze sobą. Przed chwilą właśnie chciałem zapytać cię o to samo.
— Ja również nie mam pociągu. Czasami, kiedy czuję się bardzo zmęczonym, biorę od Izaka klucz od jego pokoju i śpię na kanapie. Wszystkie dziewczyny przyzwyczaiły się już odawna do tej myśli, że jestem istotą trzeciej płci.
— Czyż rzeczywiście... nigdy?
— Nigdy.
Już co prawda, to prawda — zawołała Niura — pan Sergjusz, to zupełnie, jakby święty pustelnik.
— Dawniej jeszcze, przed pięciu laty — ciągnął Platonow — i ja doświadczałem tego uczucia, lecz widzisz — budzi to we mnie zbyt wielkie znudzenie i obrzydzenie. Zupełnie jak te muchy, które przed chwilą udawał pan artysta. Zczepią się ze sobą przez chwilę na jakimś oknie, a potem podrapią się zdumione tylnemi łapkami po krzyżu i rozbiegną na zawsze. Budzić zaś tutaj miłość?... Na to zdobyć się nie umiem, nie jestem bohaterem z ich romansu. Jestem przedewszystkiem brzydki, wobec kobiet zaś czuję się skrępowanym i zachowuję się nieśmiało i uprzejmie. Dziewczyny tutejsze pożądają dzikich żądz, krwawej zazdrości, łez, zamachów samobójczych, bicia, ofiar — jednem słowem histerycznego romantyzmu. Zresztą, to bardzo naturalne. Dusza kobiety pożąda miłości, o której mówią jej tu codzień kłamliwie. Mimowoli przychodzi pragnienie jakiejś ostrzejszej przyprawy w miłości. Tu pożąda się już nie samych tylko namiętnych słów, lecz tragicznych czynów. Dlatego też kochankami ich są zawsze złodzieje, zabójcy, sutenerzy i wszelkiego rodzaju wyrzutki.
— Najważniejsze zaś dodał po chwili — że to popsułoby mi harmonje mych przyjaznych stosunków, które tak ślicznie ułożyły się między nami.
— Żartujesz sobie! odpowiedział Lichoniu. — Cóż więc zmusza cię do tego, abyś dniami i nocami tu przebywał? Inna rzecz gdybyś był literatem. Wtedy łatwo wytłumaczyć: szukasz typów, czy czegoś takiego, obserwujesz życie... Coś na podobieństwo owego profesora niemieckiego, który w ciągu trzech łat przebywał między małpami, aby poznać ich język i zwyczaje. Ale przecież sam mówisz, że nie bawisz się w literaturę?
— Nie to, abym się zabawiał, lecz nie umiem, nie mogę.
— Dajmy na to. A teraz przypuśćmy, że zjawiasz się tu w charakterze kaznodziei, aby głosić lepsze, uczciwsze życie, coś w rodzaju zbawcy ginących dusz. Podobnie postępowali w pierwszych wiekach chrześcijaństwach ci ojcowie święci, którzy zamiast biczować się przez lat trzydzieści, lub zamieszkiwać w jaskiniach szli na uczty, do zamtuzów, aby nawracać tam grzesznych i zbłąkanych Czyż nie mam racji?
— Nie masz.
— Po kiego licha więc, pchasz się tutaj. Widzę dobrze, że na wiele rzeczy w tym domu spoglądasz ze smutkiem i obrzydzeniem. Choćby ta głupia kłótnia z Borysem, albo ta scena z fagasem, znęcającym się nad kobietą; wogóle sprawia ci przykrość ciągłe oglądanie wszelkich pospolitości, brudów, żądz, zwierzęcości i pijaństwa. Skoro mi jednak sam to mówisz, wierzę ci, iż nie odda jesz się rozpuście, ale wówczas, że użyję stylu artykułów wstępnych, twój modus vivendi staje się dla mnie jeszcze bardziej niezrozumiałym.
Reporter myślał przez chwilę, poczem dopiero odpowiedział, a mówił wolno, ze skupieniem, jakgdyby po raz pierwszy przysłuchiwał się swym własnym myślom i ważył je na szali.
— Otóż uważasz, mój drogi, pociąga mnie i zaciekawia w tem życiu... jakby to powiedzieć.... jego okrutna i naga prawda. Z życia tego, niby pokrowce, zdarto wszystkie uznane kanony. Niema w nim ani kłamstwa, ani obłudy, ani świętoszkostwa; niema tu żadnych szacherek z opinją, ani z natrętną tradycją przodków, ani ze swem własnem sumieniem. Niema tu żadnej iluzji i żadnych upiększeń. Oto jestem — ja! Kobieta publiczna, naczynie społeczne, klaoka do odprowadzania nadmiaru chuci całego miasta! Niechaj przychodzi do mnie ktokolwiek zechce, pierwszy lepszy, a nie spotka się z odmową, bo to jest moją służbą publiczną. Ale za jedną chwilę tej błyskawicznej rozkoszy — zapłacić mi musisz pieniędzmi, pogardą, chorobą i hańbą. Oto i wszystko. Pozatem nie znajdziesz już w życiu ludzkiem innej sytuacji — sytuacji, w którejby podstawowa i zasadnicza prawda uwidoczniała się w tak dziwacznych i jaskrawych barwach, bez cienia ludzkiego kłamstwa i samoobrony swej nędzy.
— Ech, możnaby o tem pogadać! Przecież te kobiety łżą jak najęte. Pogadaj z nią tylko, co ją do upadku po raz pierwszy. Tyle ci nakłamie.
— Więc jej nie pytaj! Co ci do tego? Zresztą, jeżeli kłamią, kłamią jak dzieci. A chyba dobrze wiesz, że dzieci są największymi i najsympatyczniejszymi kłamcami, a równocześnie i najszczerszym w całym świecie ludkiem. I co najciekawsze, że i tamte — to jest prostytutki i dzieci — kłamią jedynie wobec nas — mężczyzn — i osób dorosłych. Gdy są ze sobą, nie kłamią, lecz jedynie improwizują w natchnieniu. Wobec nas kłamią dlatego, że my sami żądamy tego od nich, staramy się wniknąć koniecznie w ich obce dla nas dusze i w tym celu męczymy je głupiemi badaniami i pytaniami, wreszcie kłamią i dlatego, że uważają nas za wielkich głupców i komedjantów. Jeżeli chcesz, mogę ci policzyć na palcach wszystkie wypadki, gdy prostytutka musi kłamać; przekonasz się sam, że zmusza ją do tego mężczyzna.
— Ciekawy jestem.
— Po pierwsze: dlaczego prostytutki różują się, częstokroć ze szkodą dla swego zdrowia? Dlatego, że pierwszy lepszy krostowaty junkier, któremu tak bardzo ciąży jego dojrzałość płciowa, że głupieje wiosną, niby cietrzew na tokowisku, albo jakiś tam urzędniczyna, mąż ciężarnej żony i ojciec dziewięciorga dzieci — przychodzą do domu publicznego bynajmniej nietylko pod wpływem rozsądku, aby pozostawić w nim nadmiar swej żądzy. Taki hultaj przychodzi tu, aby się nasycić przecież to esteta, który wymaga piękności. A jakże te dziewczyny — te córki prostego niepomysłowego ludu traktują estetykę? „Co słodkie — to smaczne, co czerwone — to piękne“. I oto robią piękność przy pomocy antymonu, pudru i różu.
To jedno. Po drugie: ten sam uroczy kawaler nietylko wymaga piękności; domaga się on jeszcze czegoś, coby naśladowało miłość: chce on, aby pieszczoty jego wzniecały w kobiecie „płomie-eń sza-loo-nej naa-mięt-ności“, o którym śpiewa się w idjotycznych pieśniach miłosnych. Więc tak! Więc czego chcesz? Masz. I oto kobieta kłamie przed nim twarzą, głosem, westchnieniem, ruchami ciała. On sam zresztą, w głębi duszy wie dobrze o tem zawodowem oszustwie, mimo to jednak łudzi się nadzieją: Ach jakiż jestem piękny! Ach jakże mnie kobiety kochają! Ach w jakiż zachwyt wprowadzam kobiety! Zdarza się, że największemu cynikowi pochlebiają w najbezczelniejszy sposób w oczy — on jednak, chociaż wie o tem i widzi to, doznaje jakiegoś rozkosznego uczucia. Toż samo powtarza się i tutaj. Któż więc daje powód do kłamstwa?
A teraz po trzecie: tyś mi to sam podsunął; a więc, najbardziej poczynają kłamać wówczas, gdy ich zapytują: „Jakim sposobem doszłaś do takiego życia“? Ale co za prawo u licha masz zadawać takie pytania? Przecież ona nie zagłębia się w twoje życie wewnętrzne. Nie zaciekawia jej twoja pierwsza miłość, albo niewinność twych sióstr lub twej narzeczonej! Ach prawda, ty płacisz pieniądze! Wspaniale! Interesów twoich pilnują i kuplerka, i stróż od wyrzucania, i policja i medycyna, i rada miejska. Wspaniale! Masz już z góry zapewniona grzeczne i uprzejme zachowanie się wynajętej przez ciebie do miłości prostytutki i osoba twa jest nietykalna... tak dalece, że nie możesz nawet dostać w twarz, na co zasługujesz w zupełności za swe natrętne, a nieraz i bolesne dla niej badanie. Ale tobie za twe pieniądze zachciało się jeszcze prawdy. No, tego już w żaden sposób skontrolować nie zdołasz. Opowiadają ci więc taką szablonową historję, którą ty sam — człowiek szablonu i pospolitości — najłatwiej możesz strawić. A to dlatego, że życie, wydaje ci się albo zbyt pospolite i nudne albo też tak nieprawdopodobne, jak nieprawdopodobnem może być tylko życie. I oto stąd powstają owe wieczne historję o oficerach, o subjektach, o dziecku, o starym ojcu, który gdzieś na prowincji opłakuje utraconą córkę i błaga ją, aby powróciła do domu. Proszę cię Lichonin, nie sądź, że to, co mówię, stosuje się do ciebie. W tobie, słowo honoru, odczuwam uczciwą i wielką duszę... Czekaj, napijmy się za twoje zdrowie.
Trącili się kieliszkami.
— Czy mam mówić dalej — zapytał niepewnie Płatonow. Nudne.
— Nie, nie, owszem proszę cię, mów dalej.
— Kłamią one, a kłamią ze szczególniejszem upodobaniem przed tymi zwłaszcza, którzy dosiadają koników polityki. W tym kierunku zgadzają się ze wszystkimi. Jeżeli powiesz jej jednego dnia: Precz ze współczesnym ustrojem burżuazyjnym! Zniszczymy przy pomocy bomb i kindżałów — kapitalistów, obywateli i biurokrację! Ona w zupełności zgodzi się z tobą. Lecz oto następnego dnia przyjdzie sklepikarz, Nozdrunow, który będzie wrzeszczał, że trzeba powywieszać wszystkich socjalistów, wyrżnąć wszystkich studentów i dokonać pogromu wśród wszystkich żydów, którzy do swych religijnych obrządków używają krwi chrześcijańskiej. A ona uradowana przyzna mu najzupełniejszą rację. Jeżeli przytem uda ci się rozgonić jej wyobraźnię, zdołasz ją w sobie rozkochać, wówczas pójdzie za tobą wszędzie, gdzie jej każesz, na pogrom, na barykady, na zabójstwo. Ale przecież i dzieci są również wrażliwe i podatne. A one, mój drogi, są dziećmi, jak Boga kocham, dziećmi.
W czternastym roku życia została zgwałconą, w szesnastym stała się patentowaną prostytutką z czarną książką i chorobą weneryczną. I oto między nią a światem zewnętrznym powstaje jakiś dziwny, martwy i nie do przebycia mur. Zwróć tylko uwagę, jak ubogim jest słownik jej wyrażeń; trzydzieści lub czterdzieści słów; zupełnie tyle ich posiada dzikus, lub dziecko, jeść, spać, mężczyzna, łóżko, gospodyni, rubel, kochanek, doktór, szpital, bielizna, policjant — oto i wszystko. Jej rozwój umysłowy, doświadczenie, sprawy życiowe pozostają na poziomie umysłowego zasobu dziecka; na tym samym poziomie, na jakim pozostaje umysł osiwiałej i naiwnej damy klasowej, która od dziesięciu lat nie przestąpiła poza próg instytutu, lub umysł mniszki, którą dzieckiem jeszcze oddano do klasztoru.
Jednem słowem, wyobraź sobie drzewo z gatunku olbrzymich, wychowane w słoiku od konfitur. Mojem zdaniem, pociąg, jaki kobiety te zdradzają do ciągłych, niewinnych i bezcelowych kłamstw jest wynikiem ich dziecięcej natury, jaką mimo wszystko zachowują...
Jakże jednak straszliwie naga i bez żadnych osłonek prawda ukrywa się przy kupczeniu o cenę nocy, w wizytach dziesięciu mężczyzn, którym oddaje się w ciągu jednego wieczoru, całym szeregu przepisów wydanych drukiem przez ojców miasta, przepisów o używaniu roztworu kwasu bornego i utrzymywania ciała w czystości; jakże bezmierną prawdą tchną tygodniowe rewizje lekarskie, ohydne choroby, które traktuje tak lekko i żartobliwie, w sposób tak prosty, jakby to był katar; ileż szczerej prawdy zawiera w sobie wielki wstręt tych kobiet do mężczyzn — wstręt tak wielki, że wszystkie bez wyjątku, chcąc wynagrodzić go sobie, oddają się miłości lesbijskiej, z czem bynajmniej się nie ukrywają. Oto widzą przed sobą jak na dłoni całe bezsensowne życie tych kobiet, pełne potwornej i cynicznej niesprawiedliwości; a jednak w życiu tem niema tyle kłamstwa i tyle obłudy wobec siebie i innych, ile spotykamy wszędzie naokoło. Pomyśl tylko, ile pospolitego i wstrętnego oszustwa, ile nienawiści ukrywa się w pierwszem lepszem współżyciu małżeńskim — w dziewięćdziesięciu wypadkach na sto. Jakże wiele ślepego i bezlitosnego okrucieństwa — nie zwierzęcego bynajmniej — lecz ludzkiego, przewidującego okrucieństwa — zawiera w sobie święta miłość macierzyńska — i równocześnie jak subtelnym kwiatem jest to uczucie!
Albo pomyśl tylko, jak wiele najniepotrzebniejszych zawodów wymyślił kulturalny człowiek dla ochrony mego gniazda, mego kawałka mięsa, mojej żony, mojego dziecka — a więc ci przeróżni dozorcy, kontrolerowie, inspektorowie, sędziowie, prokuratorzy, dozorcy więzień, adwokaci, naczelnicy, jenerałowie, żołnierze i całe setki i tysiące innych jeszcze. Wszyscy oni są na usługach ludzkiej chciwości, tchórzostwa, zepsucia, niewolnictwa, ulegalizowanej rozkoszy, lenistwa — ludzkiego żebractwa wreszcie. I oto znaleźliśmy najwłaściwsze określenie: ludzkie żebractwo. A jakże wspaniałych słów używa się przytem! Ołtarz ojczyzny, chrześcijańskie współczucie dla bliźniego, postęp, zobowiązanie święte, własność święta, miłość święta. Tfu! Nie wierzę teraz w żaden — choćby najpiękniejszy — frazes, a przecież duszno mi wśród tego tłumu drobnych kłamców, tchórzów i wielkich obżartuchów! Żebracy!... Człowiek rodzi się dla szczęścia, dla twórczego życia, w którem on jest Bogiem, dla prawdziwej, wolnej, niczem nie krępowanej miłości — miłości wszystkiego: drzew, nieba, człowieka, psa, łagodnej i pięknej ziemi; przedewszystkiem dla ukochania błogosławionej matki ziemi, z jej rankami i nocami z jej pięknemi, codziennemi cudami. A tymczasem człowiek się tak załgał, tak się poniżył i stał się takim dziadem. Ech, smutek wprost ogarnia!
— Ja, jako anarchista, rozumiem cię — rzekł zamyślony Lichonin, który słuchał słów tych z jakiemś dziwnem roztargnieniem; w głowie jego bowiem powstała jakaś nowa i ciężka myśl. — Nie rozumiem tylko jednego; skoro tak bardzo obrzydła ci już ludzkość, nie wiem dlaczego znosisz tak długo wszystko to, co ona wymyśliła.
Z temi słowy Lichonin uczynił ręką ruch falisty naokół stołu.
— Ja sam dobrze nie rozumiem — odpowiedział Płatonow z prostotą. — Widzisz mój kochany, jestem włóczęgą i namiętnie kocham życie. Byłem już tokarzem, zecerem, siałem i sprzedawałem tytoń, jeździłem jako palacz po Azowskiem morzu, byłem rybakiem na Czarnem morzu, ładowałem na Dnieprze do berlinek cegłę i arbuzy, wędrowałem z cyrkiem, występowałem na scenie — sam już nie pamiętam, czegom nie robił w życiu. I nigdy nie zmuszała mnie do tego potrzeba. Pędziła mnie w świat bezkresna żądza życia i nadzwyczajna ciekawość. Jak Boga kocham chciałbym przez kilka dni być koniem, rośliną, ryba albo zostać kobietą i urodzić dziecko; pragnąłbym żyć jakiś czas wewnętrznem życiem wszystkich istot na ziemi, aby móc patrzeć na świat oczami każdego człowieka, którego spotykam.
I oto, nie krępując się niczem, zwiedzam beztroskliwie wsie i miasta, znam i kocham dziesiątki rzemiosł i płynę radośnie wszędzie, gdziekolwiek los skieruje mój żagiel... W ten sposób trafiłem do domu publicznego, i im więcej wpatruję się w jego życie, ogarnia mnie tem większe przerażenie, poczynam coraz mniej rozumieć, a w sercu wzbiera złość. Ale i z tem skończę niedługo. Skoro tylko nadejdzie jesień — pójdę het w świat. Wstąpię do fabryki szyn. Mam tam przyjaciela, który wystara mi się o zajęcie. Czekaj, czekaj... Posłuchajmy aktora... W tej chwili odgrywa akt trzeci.
Egmont Laurecki, który bardzo udatnie naśladował to prosiaka, którego pakują do worka, to kłótnię psa z kotem, zaczynał powoli tracić humor i tupet.
Brała go już w swe oploty zwykła faza szczerości i samobiczowania, pod wpływem której kilkakrotnie usiłował pocałować Jarczenkę w rękę. Powieki jego poczerwieniały jeszcze bardziej, bruzdy, okalające jego wygolone, ostre wargi, stały się jeszcze głębszemi, a głos świadczył coraz wyraźniej że łzy przepełniają mu nos i gardło.
— Grywam w farsach — mówiąc bijąc się w piersi. Wykrzywiam się na scenie w kraciastych spodniach ku zabawie spasionych tłumów! Zgasiłem światłość płonącą w mych piersiach, jak najnędzniejszy niewolnik zakopałem talent mój w ziemię. Da-awniej — zabeczał tragicznie baranim głosem — oh da-wnie-ej!... Zapytajcie o mnie w Nowoczerkasku, zapytajcie w Twerze, w Ustiużynie, w Zwenigródku, w Krzyżopolu! Jakże wspaniale kreowałem rolę Zadowa i Bieługina, jak cudownie grałem Maksa, jaką postać stworzyłem z Weltiszczewa — o to była moja najlepsza ro-ola!... Ze mną zaczynał swą karjerę Nadin Pierekopski. Kolegowałem z Niceforem Pawlenką. Któż uczynił sławnym Legunowa-Poczajnina? Ja! A te-e-raz co!
Chlipnął nosem i usiłował ucałować docenta.
— Tak! Możecie mną pogardzać, możecie mnie teraz piętnować ludzie uczciwi. Hulam, upijam się. Sprzedałem i zmarnowałem iskrę bożą! Przesiaduję w zamtuzie ze sprzedajnemi kobietami. A tymczasem moja żona... moja gołębica święta i czysta! Ach, gdyby ona o tem wiedziała. Biedaczka pracuje, prowadzi magazyn mód — jej palce — pokłute igłą, a tymczasem ja! O, święta kobieta! O jakiż ze mnie nikczemnik! Straszne rzeczy, dla kogo cię opuszczam! Straszne rzeczy!
W tej chwili aktor z rozpaczą zatopił palce we włosach.
— Profesorze, pozwól mi ucałować twą uczoną rękę. Pan jeden tylko rozumie mnie tutaj! Jedz pan ze mną, ja pana z nią poznam; przekona się pan sam, jaki to anioł!... Ta kobieta oczekuje mego powrotu, całemi nocami nie sypia, składa moim dzieciątkom ręce do modlitwy i wraz z niemi szepcze:
„Panie! ocal nas i zachowaj nam tatusia“...
— Łżesz ciągle, aktorze! — zawołała nagle zupełnie już pijana Biała Mańka, spoglądając z nienawiścią na Laureckiego. — Nic twoja żona nie szepcze w tej chwili, lecz najspokojniej w świecie śpi sobie z mężczyzną na twojem łóżku.
— Milcz k....! ryknął wściekle aktor i chwyciwszy za szyjkę butelkę, podniósł ją wysoko ponad swą głową.
— Trzymajcie mnie, bo inaczej rozbiję głowę tej ścierwie! Nie znieważaj swym plugawym językiem...
— Ja mam język nie plugawy, bo sakramenty przyjmuję — odpowiedziała hardo. A ty głupcze chodzisz z rogami. Łazisz do prostytutek i chcesz, żeby cię żona nie zdradzała. I znalazłeś sobie rzeczywiście miejsce do narzekań. Pocóż jeszcze dzieci swe wywłóczysz, ty tatuńciu nieszczęsny. Nie wywracaj tak oczami i nie zgrzytaj zębami, bo ja się ciebie nie boję. Ty sam jesteś k....
Jarczenko musiał nabiedzić się niemało i przywołać na pomoc całe swe krasomóstwo, zanim zdołał uspokoić aktora i Mańkę, która po wypiciu benedyktyna miała zawsze pociąg do awantur.
Wreszcie, aktor rozsmarkał się i popłakał jak niedołężny starzec, i Henryjeta zabrała go do siebie.
Wszyscy czuli się coraz bardziej znużeni. Studenci jeden za drugim wracali z pokoików, a po upływie pewnego czasu do gabinetu przychodziły ponownie ich chwilowe kochanki. Zarówno jedni jak drudzy podobni byli do tych much, samców i samiczek, które przed chwilą spotkały się na szybie okiennej i wnet rozbiegły w różne strony. I mężczyźni i kobiety ziewali, przeciągali się, a na ich bladych z bezsenności i chorobliwie połyskujących od potu twarzach uwidoczniał się bezwiednie wyraz obrzydzenia i nudy. Gdy biesiadnicy żegnali się ze sobą, oczy ich spoglądały na siebie niechętnie, jakby byli uczestnikami jakiegoś plugawego i najzupełniej zbędnego występku.
— Dokąd stąd idziesz? — zapytał półgłosem Lichonin reportera.
— Doprawdy nie wiem jeszcze. Miałem zamiar przenocować w pokoju u Izaka, ale żal mi zmarnować tak piękny ranek. Myślę wykąpać się, a potem siąść na statek i pojechać do klasztoru Lipskiego, aby odwiedzić tam pewnego pijanego mnicha. Ale dlaczegóż pytasz mnie o to?
— Chcę cię prosić żebyś pozostał ze mną, pokąd wszyscy się nie rozjadą. Mam ci powiedzieć coś bardzo ważnego.
— Zgoda.
Ostatni pożegnał się Jarczenko, który uskarżał się na ból głowy i zmęczenie. Zaledwie jednak wyszedł z domu reporter ujął za rękę Lichonina i zaprowadził go do przedsionka, gdzie zatrzymali się przed oszklonemi drzwiami.
— Patrz tylko — rzekł, wskazując mu ręką na ulicę.
Lichonin spojrzał przez żółte szkiełko barwnego okna i ujrzał docenta, który w tej chwili właśnie dzwonił do znajdującego się po przeciwległej stronie ulicy, domu Trepla. Po chwili drzwi otwarły się i Jarczenko znikł poza niemi.
— Jakżeś ty się domyślił? — zapytał zdziwiony Lichonin.
— Głupstwo. Obserwowałem jego twarz i widziałem, jak głaskał Wierę po trykotach. Inni mniej się krępowali, a ten skromnego udawał.
— Więc pójdźmy z powrotem. Nie zabiorę ci zbyt wiele czasu.
- ↑ „Kamariński“ ludowy taniec rosyjski, obfitujący w wyuzdane sytuacje — coś w rodzaju kankana. (Prz. tł.)