<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Jama
Wydawca Lwowski Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Aleksander Powojczyk
Tytuł orygin. Яма
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

We czwartek od samego rana zaczął padać deszczyk, i oto odrazu zazieleniły się liście kasztanów akacji i topoli. I odrazu zrobiło się jakoś marzycielsko — cicho i nudnie, smętnie i jednostajnie.
Wtedy wszystkie dziewczęta zebrały się, wedle zwyczaju, w pokoju Gieni. Lecz z nią działo się coś dziwnego. Nie dowcipkowała, nie śmiała się, nie czytała, jak zwykle swego bulwarowego romansu; książka leżała bezcelowo na jej piersiach, lub na brzuchu; była zła, skupiona w sobie i smutna, w jej oczach palił się żółty ogień, mówiący o nienawiści. Daremnie Biała Mańka, ubóstwiająca ją, starała się zwrócić na siebie jej uwagę. — Gienia niby jej nie dostrzegała; rozmowa nie kleiła się zupełnie.
Tamara usiadła na łóżku Gieni, czule ją objęła i zbliżywszy usta do samego jej ucha, powiedziała szeptem:
— Co się z tobą dzieje Gieniu? Oddawna widzę w tobie jakąś dziwną zmianę. I Mańka odczuwa to również. Popatrz, jak osowiała bez twej pieszczoty. Powiedz; być może potrafię dopomóc ci w czemkolwiek?
Gienia zamknęła oczy i przecząco pokręciła głową. Tamara odsunęła się nieco od niej, lecz mówiła dalej, czule głaskając ją po ramieniu.
— Rzecz nie moja Gieniu. Nie śmiem wdzierać się do duszy. Dlatego tylko zapytałam, że jesteś jedynym człowiekiem, który...
Gienia raptownie, energicznie skoczyła z łóżka, schwyciła Tamarę za rękę i powiedziała dobitnie i rozkazująco:
— Dobrze! Wyjdziemy stąd na chwilkę. Opowiem ci wszystko. Dziewczęta, poczekajcie trochę na nas.
W jasnym korytarzu Gienia położyła ręce na ramionach przyjaciółki i ze zmienioną, pobladłą nagle twarzą powiedziała:
— No słuchaj; ktoś mię zaraził syfilisem.
— Ach, droga, biedna moja. Dawno?
— Dawno. Pamiętasz, — gdy byli u nas studenci, którzy wywołali awanturę z Płatonowym? Wówczas poraz pierwszy dowiedziałam się o tem. Dowiedziałam się za dnia.
— Wiesz — cicho rzekła Tamara — prawie że się tego domyśliłam, wtedy zwłaszcza, gdyś padła przed śpiewaczką na kolana i cicho jej coś powiedziała. Ale bądź co bądź, kochana Gieniu, należałoby przecież pomyśleć o kuracji.
Gienia gniewnie tupnęła nogą i rozdarła batystową chusteczkę, którą nerwowo mięła w ręku.
— Nie! Za nic! Z was żadnej nie zarażę. Mogłaś zauważyć sama, że w ostatnich tygodniach nie jadam obiadu przy wspólnym stole, że sama myję i wycieram naczynia. Dlatego też staram się odzwyczaić od siebie Mańkę, którą kocham szczerze, prawdziwie. Lecz tych dwunogich podleców zarażam z rozmysłem i zarażam codziennie, co wieczór, po dziesięć i piętnaście osób, niech gniją, niech przenoszą zarazę na swe żony, kochanki, matki, tak, tak i na matki i na ojców, i na guwernantki, a nawet choćby i na prababki. Niech zginą wszyscy ci podli uczciwcy!
Tamara ostrożnie i czule pogładziła Gienię po głowie.
— Czy rzeczywiście chcesz wytrwać do końca Gieniu?
— Tak i bez wszelkiej litości. Nie macie jednak powodu obawiać się mnie. Sama wybieram mężczyzn. Najgłupszych, najbogatszych, najprzystojniejszych i najpoważniejszych, ale do żadnej z was nie puszczę ich potem. O! odgrywam przed nimi taką komedję namiętności, że uśmiałabyś się gdybyś zobaczyła. Kąsam ich, drapię, krzyczę i drżę jak szalona. A ci durnie wierzą.
— Twoja to rzecz, twoja, Gieniu, — z rozwagą wyrzekła Tamara, patrząc w ziemię, — być może, masz słuszność. Kto wie? Ale powiedz jak się wykręciłaś od lekarza?
Gienka gwałtownym ruchem odwróciła się od niej, przywarła twarzą do ramy okna i niespodzianie rozpłakała się żrącemi, palącemi łzami — łzami zawziętości i zemsty i jednocześnie mówiła, szlochając i drżąc:
— Dlatego że... dlatego że. Dlatego, że Bóg mi dał szczególne szczęście: boli mnie tam gdzie prawdopodobnie żaden doktor nie dojrzy. Nasz zaś przytem jest stary i głupi.
I następnie, jakimś niezwykłym wysiłkiem woli, odrazu powstrzymała łzy.
— Chodźmy do mnie Tamarciu — rzekła. Oczywiście nie paplaj niepotrzebnie.
— Naturalnie że nie.
I powrócili do pokoju Gieni, obie spokojne i panujące nad sobą.

Do pokoju wszedł Symeon. Wbrew swej wrodzonej bezczelności, wobec Gieni zawsze zachowywał się z pewnym odcieniem szacunku; wszedłszy powiedział:
— Tak, że Gieniu, do Zosi przyjechał jego Ekscelencja. Proszę pozwolić jej wyjść na dziesięć minut.
Zosia, błękitno oka, jasna blondynka, z szerokiemi czerwonemi ustami, o typowej twarzy litwinki, spojrzała błagalnie na Gienię. Gdyby Gienia powiedziała — „nie“ pozostałaby w pokoju, ale Gienia milczała i nawet umyślnie zamknęła oczy. Zosia pokornie wyszła.
Generał ten przyjeżdżał regularnie, co dwa tygodnie (tak samo, jak do innej dziewczyny Zoi przyjeżdżał codziennie takiż imponujący gość, zwany tu dyrektorem).
Nagle Gienia rzuciła po za siebie starą roztrzepaną książkę. Jej brunatne oczy zapłonęły prawdziwym złotym ogniem.
— Brzydzicie się tym generałem, ale znałam gorszych ananasów. Miałam pewnego gościa — skończony bałwan. Nie mógł mię kochać inaczej... inaczej, no powiedzmy wprost: kłół mi pierś igłami... W Wilnie zaś przychodził do mnie gość, który ubierał mnie na biało, kazał mi się napudrować i zapalał koło mnie, trzy świece. I wówczas, gdy wyglądałam na martwą, rzucał się na mnie.
Biała Mańka zawołała:
— Prawdę mówisz Gieniu! Miałam również pewnego osła. Zmuszał mnie zawsze do udawania niewinnej, kazał płakać i krzyczeć. Ale oto ty Gieniu, tyś najmądrzejsza z nas, a jednak nie zgadniesz kto to był.
— Warjat! — powiedziała stanowczym niskim kontr-altem błękitno-oka, sprytna Wiera — warjat!
— Nie, dlaczego? zaoponowała potulna i skromna Tamara. Wcale nie warjat, lecz wprost, jak wszyscy mężczyźni — rozpustnik. Nudzi się w domu, a tu za swoje pieniądze, może otrzymać przyjemność, jakiej tylko zapragnie. Zdaje się, rzecz zrozumiała.
Milcząca dotąd Gienia, nagłym szybkim ruchem usiadła na łóżku.
— Wszystkieście głupie! Krzyknęła. Dlaczego wybaczacie im to wszystko? Dawniej i ja byłam głupia, teraz zmuszam ich do chodzenia przedemną na czworakach, każę im całować me pięty i oni czynią to z rozkoszą. Wiecie wszystkie, że nie stoję o pieniądze, ale teraz obdzieram wszystkich mężczyzn, jak tylko mogę. A oni, ci łotrzy dają mi jeszcze w prezencie portrety swych żon, narzeczonych, matek, córek. Zresztą, zdaje się, widziałyście te fotografje w naszym klozecie. Ale pomyślcie, dzieci moje. Kobieta kocha raz jeden, ale na zawsze, mężczyzna zaś, jak ten pies. Mało tego, że zdradza, ale nie pozostaje w nim nigdy, nawet uczucie wdzięczności, ani dla dawnej, ani dla nowej kochanki. Mówią, słyszałam, że obecnie wśród młodzieży jest wiele czystych chłopców. Wierzę, chociaż sama nie widziałam, nie spotykałam. Wszyscy których widziałam, wszyscy — to włóczykije, nicponie i łajdacy. Niezbyt dawno czytałam jakiś romans z naszego najnieszczęśliwszego życia. Było tam opisane mniej więcej to samo, co obecnie powtarzam.

Powróciła Zosia. Powoli i ostrożnie usiadła na krawędzi łóżka Gieni, tam, gdzie padał cień abażuru lampy. Skutkiem tej głębokiej, chociaż wypaczonej delikatności, właściwej ludziom skazanym na śmierć, katorżnikom i prostytutkom, żadna z dziewczyn nie ośmieliła się zapytać jej, jak spędziła te półtorej godziny. Nagle rzuciła na stół dwadzieścia pięć rubli i krzyknęła:
— Przynieście mi białego wina i kawona. I ukrywszy twarz w opadłe na stół ręce cicho zapłakała. I znowu nikt nie śmiał zadać jej jakiegokolwiek pytania. Tylko Gienia zbladła ze złości i tak przygryzła sobie dolną wargę, że pozostał na niej szereg białych plam.
— Tak — rzekła, teraz oto rozumiem Tamarę. Słyszysz Tamaro, przepraszam cię. Często śmiałam się z ciebie, żeś zakochana w swym złodzieju — Sience. A teraz powiem, że ze wszystkich naszych gości najporządniejsi — to złodzieje i mordercy. Taki nie ukrywa tego, że kocha dziewkę, i jeśli potrzeba, popełni dla niej kradzież, lub zabójstwo. A ci inni. Wszystko łgarstwo, kłam, drobna przebiegłość, tajemna rozpusta. Łajdak ma trzy rodziny: żonę i pięcioro dzieci; guwernantka i dwoje dzieci za granicą; starsza córka z pierwszego małżeństwa żony i z nią dziecko. I o tem wszyscy, wszyscy w mieście wiedzą, prócz jego maleńkich dzieci. A i te, być może, domyślają się i szepczą pomiędzy sobą. I wyobraźcie sobie, że taki pan, jest osobą szanowaną, poważaną przez całe społeczeństwo... Dzieci moje, zdaje się, nie było jeszcze u nas wypadku, byśmy dochodziły do zwierzeń, ale oto powiem wam, że gdy miałam dziesięć i pół lat, własna moja matka sprzedała mnie w Żytomierzu doktorowi Zewierżejewowi. Całowałam go po rękach, błagałam, by mnie oszczędził, wołałam: „jestem maleńka“. A on mi odrzekł:
— Nic, nic, urośniesz. — No oczywiście ból, wstręt, paskudztwo... A on potem puścił w kurs, jako anegdotę. Rozpaczliwy ból mej duszy.
— Ach, jeśli mówić, to mówić do końca — spokojnie powiedziała Zoja, uśmiechnąwszy się niedbale i smutnie. Mnie pozbawił niewinności nauczyciel szkoły rządowej, Jan Piotrowicz Suss. Poprostu, zawołał mnie do siebie do mieszkania, żona jego była wtedy na bazarze, kupowała prosiaka. — było to przed Bożem Narodzeniem. Poczęstował mię cukierkami, a potem powiedział, że jedno z dwojga: albo mu ulegnę we wszystkiem, albo zaraz wypędzi mnie ze szkoły za złe sprawowanie. A przecież wiecie same, jak się lękałyśmy nauczyciela. Tu nie są oni dla nas straszni, robimy z nimi co nam się podoba. Ale wtedy! Wówczas wydawał mi się on większym niż car i Bóg.
— A mnie student. Uczył u nas paniczów. Tam, gdzie służyłam.
— Nie, a ja!... zawołała Niura, ale nagle obejrzawszy się w tył, do drzwi, pozostała tak z otwartemi ustami. Spojrzawszy w kierunku jej wzroku. Gienia klasnęła w dłonie. We drzwiach stała Lubka, wychudzona, z podkrążonemi oczyma i jak lunatyczka, poszukiwała ręką klamki jako punktu oparcia.
— Lubka, głupia, co z tobą? krzyknęła głośno Gienia, Co?
— No, oczywiście, co; wypędził mię.
Nikt nie wyrzekł ani słowa. Gienia zakryła twarz rękami, zaczęła ciężko oddychać i widać było, jak pod skórą jej policzków poruszają się muskuły.
— Gieniu, w tobie tylko cała nadzieja — z wyrazem głębokiego smutku i niedołęstwa powiedziała Lubka. Ciebie wszyscy tak szanują... Pomów kochanie z Anną Markówną, lub z Symeonem. Niech przyjmą z powrotem...
Gienia wyprostowała się na posłaniu, wpiła się w Łubkę suchemi, płonącemi, ale jakgdyby placzącemi oczami i zapytała:
— Czy jadłaś dziś cokolwiek?
— Nie, ani wczoraj, ani dziś. Nic.
— Posłuchaj Gieniu, cicho zapytała Zosia, — a jeśli dam jej białego wina? Wierka tymczasem skoczy do kuchni po mięso. Ha!
— Rób, jak chcesz. Oczywiście, to dobrze, ale spójrzcie dziewczyny: przecież ona jest cała mokra. Ach, jaka głupia! No żywiej! Rozbieraj się! Biała Mańka, lub ty Tamarko, dajcie jej suche majtki, ciepłe pończochy i pantofle. No a teraz — zwróciła się do Lubki — opowiadaj, idjotko, o wszystkim, co ci się zdarzyło!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Ambroży Goldring.