<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Jama
Wydawca Lwowski Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Aleksander Powojczyk
Tytuł orygin. Яма
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Pokój, w którym mieszkał Lichonin mieścił się na czwartem piętrze. Lubka z trudnością gramoliła się na górę. Zdawało się jej, że jeszcze kilka kroków, a upadnie wprost na schody i zaśnie snem kamiennym.
Lichonin tymczasem mówił:
— Moja droga! jesteś widzę zmęczona. Ale to drobnostka. Proszę, oprzyj się na mnie. Idziemy wciąż do góry! Wciąż wyżej, wyżej i wyżej! Czyż nie jest to symbolem dążeń ludzkich? Towarzyszko moja, siostro moja, oprzyj się o moje ramię.
Tu biedna Lubka poczuła się gorzej. Sama zaledwie szła ku górze, a tu jeszcze wypadło jej ciągnąć za sobą Lichonina, który stał się nadmiernie ociężałym. Ale najgorsze było to, że stopniowo zaczęła ją drażnić jego gadatliwość. Tak czasem drażni, nieustanny, nudny, jak ból zębów, płacz niemowlęcia, ostry wrzask kanarka, lub jednostajne fałszywe gwizdanie w sąsiednim pokoju.
Dotarli wreszcie do pokoju Lichonina. Klucza we drzwiach nie było. Zresztą nigdy drzwi tych na klucz nie zamykano. Lichonin otworzył drzwi i weszli. W pokoju było ciemno gdyż stora była spuszczona. W powietrzu czuć było zapach myszy, nafty, wczorajszego barszczu, brudnej bielizny i tytoniowego dymu. W półmroku, ktoś niewidzialny chrapał ogłuszająco.
Lichonin podniósł storę. Ukazało się zwykłe kawalerskie umeblowanie biednego studenta: wygięte niezasłane łóżko ze zmiętoszoną kołdrą, stół o trzech nogach, a na nim lichtarz bez świecy, kilka książek na podłodze i na stole, wszędzie niedopałki papierosów, a wprost łóżka, wzdłuż drugiej ściany, stara jak świat kanapa, na której teraz spał i chrapał, szeroko otworzywszy usta jakiś czarnowłosy i czarnowąsy młodzieniec. Kołnierz jego koszuli był rozpięty, odsłaniając pierś obrośniętą czarnym, kędzierzawym włosem.
— Niżeradze! Hej, Niżeradze, wstawaj — zawołał Lichonin i trącił w bok śpiącego. Kniaź!
M.m.m.
— Wstawaj, mówię ci, ośle kaukazki, idjoto asetyński!
M.m.m.
— Niech będzie przeklęty twój ród w osobach przodków i potomków! Niech zostaną wypędzeni z wyżyn pięknego Kaukazu! Niech nie ujrzą nigdy błogosławionej Gruzji! Wstawaj łotrze! Wstawaj wielbłądzie arabski!
Ale całkiem niespodziewanie wystąpiła Lubka. Wzięła go za rękę i powiedziała nieśmiało:
— Kotku, pocóż go męczyć? Być może chce mu się spać, może jest zmęczony? Niech śpi. Już ja lepiej pojadę do domu. Da mi pan pół rubla na dorożkę. Jutro pan przyjdzie do mnie znowu. Nieprawdaż, duszko?
Lichonin uczuł zakłopotanie. Tak dziwną wydała mu się interwencja tej milczącej jakby sennej dziewczyny. Oczywiście nie zorjentował się, że przemawiała przez nią litość nad człowiekiem, który niedospał, lub zawodowy szacunek dla cudzego snu. Ale zdziwienie było tylko chwilowe. Uniósł opuszczoną na podłogę rękę śpiącego, trzymającą jeszcze między palcami zagasły papieros i wstrząsnął nią mocno, mówiąc stanowczym, niemal surowym głosem.:
— Słuchaj że, Niżeradzie, proszę cię wreszcie, na serjo proszę. Niech cię djabli wezmą, zrozum, że nie jestem sam, lecz z kobietą. Świnio!
Wtedy człowiek leżący podskoczył jakgdyby rozkręciła się pod nim raptownie sprężyna o niezwykłej mocy. Usiadł na kanapie, szybko przetarł dłońmi oczy, czoło, skronie, zobaczył kobietę, zawstydził się i zabełkotał, pospiesznie zapinając kurtkę:
— To ty Lichonin? A ja cię tu oczekiwałem i zasnąłem. Poproś nieznajomą towarzyszkę, by się na chwilę odwróciła.
Z pośpiechem włożył szarą studencką kurtkę i zwichrzył wszystkiemi dziesięcioma palcami swe pyszne czarne włosy. Lubka, z kokieterją właściwą wszystkim kobietom, bez względu na wiek i sytuację, w jakiej się znajdują, zbliżyła się do odłamka lustra, wiszącego na ścianie, by poprawić włosy. Niżeradze z ukosa, pytająco, jednym ruchem oczu wskazał na nią.
— Nie. Nie zwracaj uwagi — odpowiedział głośno. A zresztą chodźmy stąd. Zaraz ci wszystko opowiem. Wybacz Lubko, ja tylko na chwilę. Powrócę zaraz, ulokuję cię, a potem zniknę jak kamfora.
— Ależ proszę nie robić sobie kłopotu — zaoponowała Lubka, mnie i tu na kanapie będzie wygodnie. Pan zaś zajmie sobie łóżko.
— Nie, tak nie można mój aniele! Mam tu pewnego kolegę, pójdę spać do niego. W tej chwili powrócę.
Obaj studenci wyszli na kurytarz.
— Co to wszystko znaczy? — zapytał Niżeradze, otwierając szeroko swe wschodnie, trochę baranie oczy. Skąd to prześliczne dziecko, ten towarzysz w spódnicy?
Lichonin wieloznacząco pokręcił głową i zmarszczył się. Obecnie, gdy jazda, świeże powietrze, poranek i zwykłe, powszednie dobrze znane otoczenie zupełnie niemal otrzeźwiły go, zaczął odczuwać w duszy niewyraźne uczucie pewnej niestosowności, zbędności swego czynu i jednocześnie coś w rodzaju nieświadomego podrażnienia przeciwko samemu sobie i przeciwko zabranej przez siebie kobiecie. Przeczuwał już ciężar wspólnego pożycia, mnóstwo kłopotów, nieprzyjemności i wydatków, dwuznaczne uśmiechy, lub też wprost bezceremonjalne pytania kolegów, wreszcie poważną przeszkodę podczas egzaminów. Ale gdy tylko zaczął rozmawiać z Niżeradzem, zaraz zawstydził się słabości, rozpoczął leniwie, lecz wkrótce dosiadł bohaterskiego konia.
— Widzisz, kniaź — powiedział, z zażenowaniem kręcąc guzik u kurtki kolegi i nie patrząc mu w oczy: Omyliłeś się. Nie jest to wcale towarzysz w spódnicy, jest to po prostu... byłem teraz z kolegami, byłem... to jest nie byłem, lecz tylko wpadłem na chwilę z kolegami na Jamę, do Anny Markówny.
— Z kim? zapytał ożywiwszy się, Niżeradze.
— Czy to nie wszystko jedno, Kniaź? Był Tołpygin. Ramzes, docent prywatny — Jarczenko, Borys Szabaszników i inni... nie pamiętam, jeździliśmy łodzią przez cały wieczór, potem zanurzyliśmy się w szyneczku, a potem, jak świnie, na Jamę. Jestem, jak wiesz, człowiek powściągliwy, siedziałem tylko z pewnym reporterem i nasiąkaliśmy koniakiem jak gąbki. Pozostali, wszyscy cudzołożyli. I oto nad ranem nie wiem dlaczego całkiem zmiękłem. Tak mi było smutno i ciężko patrzeć na te nieszczęśliwe kobiety. Pomyślałem i o tem, że oto nasze siostry cieszą się naszą troskliwością, miłością, opieką, nasze matki otoczone są głębokim szacunkiem! Odważ się powiedzieć im brutalne słowo, potrącić je, skrzywdzić, przecież za to gotowiśmy rzucić się na każdego! Nieprawdaż?
— M. m. — przeciągnął jak gdyby pytająco, lub wyczekująco gruzin i odwrócił oczy.
— Pomyślałem więc: przecież każdą z tych kobiet pierwsza lepsza kanalja, pierwszy lepszy smarkacz, lub zatabaczony starzec, może wziąć sobie na chwilę, lub na noc i obojętnie, niepotrzebnie po raz tysiączny i pierwszy zohydzić i sponiewierać w niej to, co w człowieku jest najcenniejsze — miłość... Pojmujesz, zohydzić, zdeptać nogami, zapłacić za wizytę i odejść spokojnie, włożywszy rączki w kieszenie i pogwizdując.. A najgorsze, że wszystko to weszło u nich w przyzwyczajenie i obojgu nie robi to przykrości. Stępiły się uczucia, przyćmiły się dusze. A przecież w każdej z tych dziewczyn ginie i prześliczna siostra i święta matka. Hm? Nieprawdaż?
— N-na? zabeczał Niżeradze i znowu zwrócił oczy w stronę.
— I pomyślałem: po co słowa i niepotrzebne okrzyki. Na licha się zdały frazeuszowskie mowy na zjazdach. Do licha abolucjonizm, reglementacja i wszelkie owo rozdawanie pobożnych ksiąg w zakładach i przytułkach magdalenek! Oto zdobędę się na czyn, jak prawdziwy uczciwy człowiek, wyrwę choć jedną dziewczynę z odmętu, postawię ją na istotnie trwałym gruncie, dodam jej otuchy, przytulę.
— Hm! chrząknął uśmiechając się Niżeradze.
— Ach kniaź! Ty zawsze myślisz o rzeczach bezwstydnych. Ale rozumiesz przecież, że nie o kobiecie mówię, lecz o człowieku, nie o mięsie, lecz o duszy.
— Dobrze, dobrze, duszo moja, mów dalej.
— A dalej to, że jak pomyślałem, tak też uczyniłem. Wziąłem ją dziś od Anny Markówny i przywiozłem narazie do siebie. Nauczę ją najpierw czytać i pisać, potem założę jej maleńką jadłodajnię, lub powiedzmy sklepik kolonjalny. Sądzę, że koledzy nie odmówią mi poparcia. Serce ludzkie, braciszku mój, kniaziu, wszelkie serce wymaga ogrzania i ciepła. I oto zobaczysz po roku, po dwóch, zwrócę społeczeństwu porządnego, pracowitego, godnego człowieka, z duszą dziewiczą, otwartą dla wszelkich możliwości... Albowiem oddawała tylko ciało, dusza zaś jej, jest czysta i niewinna.
— Ce, ce, ce — cmokał kniaź językiem.
— Co to znaczy, ty ośle tyfliski?
— A kupisz jej maszynę do szycia?
— Dlaczego właśnie maszynę do szycia? nie rozumiem.
— Zawsze, duszo moja, tak jest w romansach. Gdy tylko bohater ocalił biedne, lecz zgubione stworzenie, niezwłocznie zaopatruje ją w maszynę do szycia.
— Przestań mówić głupstwa, powiedział gniewnie Lichonin, odsuwając go ręką. Pajac!
Gruzin wzburzył się nagle, błysnął oczyma, a w głosie jego odrazu dał się słyszeć kaukazki akcent.
— Nie, nie głupstwa, duszo moja! Tu jedno z dwojga, a zawsze jeden i ten sam wynik. Albo ty będziesz z nią żył i po pięciu miesiącach wyrzucisz ją na ulicę i ona znowu powróci do publicznego domu, lub zrobi się ulicznicą. Fakt! Albo ty się z nią nie zejdziesz i narzucisz jej pracę ręczną lub umysłową i będziesz się starał rozwijać jej zacofany, ciemny umysł i ona z nudów ucieknie od ciebie i znowu znajdzie się albo na ulicy, albo w publicznym domu. Jest to również fakt. Zresztą istnieje jeszcze trzecia kombinacja: będziesz troszczyć się o nią, jak brat, jak rycerz Lanchelat, a ona w tajemnicy przed tobą, pokocha innego. Duszo moja, wierz mi, że kobieta, jest zawsze kobietą. I bez kochania żyć nie może. Wtedy ucieknie od ciebie do innego. A inny pobawi się jej ciałem, a po trzech miesiącach wyrzuci ją na ulicę, lub do domu nierządu.
Lichonin westchnął ciężko. Gdzieś głęboko, nie w umyśle, lecz w ukrytych, niemal nieuchwytnych zakamarkach świadomości, zaświtało mu coś podobnego do myśli, że Niżeradze ma słuszność. Ale szybko zapanował nad sobą, potrząsnął głową i wyciągając rękę do księcia rzekł uroczyście:
— Obiecuję ci, za pół roku cofniesz swe słowa i na przeprosiny, ty lalo erywaóska, postawisz mi tuzin kachetyńskiego.
— Wal zgoda! Książę z rozmachem uderzył dłonią po ręce Lichonina. Z przyjemnością. A jeśli po mojemu, wówczas — ty.
— Wtedy ja. Jednak do widzenia się kniaź. U kogo nocujesz?
— Ja tuż, na tym samym korytarzu u Sołowjewa. Ty natomiast, jak rycerz średniowieczny, położysz miecz pomiędzy sobą, a piękną Rozamundą? Wszak prawda?
— Głupstwa. Chciałem sam iść nocować do Sołowiewa. Ale kiedy tak, to pójdę powałęsam się po ulicach i wstąpię do kogoś; do Zajcewa lub do Strumpa. Żegnaj książę!
— Zaczekaj, zaczekaj — zawołał za odchodzącym Niżeradze, gdy ten oddaliły się o kilka kroków. Zapomniałem ci powiedzieć rzeczy najważniejszej: Parcan się zasypał.
— Tak? zdziwił się Lichonin i natychmiast głęboko, długo i słodko ziewnął.
— Tak. Ale niema nic strasznego: tylko przechowywanie bibuły. Odsiedzi najwyżej rok.
— Nic, chłop mocny, nie rozklei się.
— Mocny, potwierdził kniaź.
— Żegnaj!
— Do widzenia się rycerzu Grunwaldusie.
Do widzenia się ogierze kabardyński.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Ambroży Goldring.