Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras/90
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras |
Podtytuł | Romans Historyczny |
Rozdział | 90. Znaleziony |
Wydawca | A. Paryski |
Data wyd. | 1919 |
Miejsce wyd. | Toledo |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Johann Sobieski, der große Polenkönig und Befreier Wiens oder Das blinde Sklavenmädchen von Schiras |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W ustronnem miejscu wybrzeża Wisły kilku ludzi pracowało nad ściąganiem do wody kłód drzewa i wiązaniem z nich tratew.
W liczbie tych półnagich, ogorzałych od słońca robotników, znajdował się także wieśniak Borowski, który puszczony przez kapitana wrócił do swoich towarzyszów.
Nad wieczorem Borowski opuścił wybrzeże i udał się do lasu, z którego spuszczano drzewa.
Zastał tam kilku drwali, poszedł z nimi do pobliskiej karczmy i pozostał tam do wieczora.
Księżyc przyświecał jasno, gdy Borowski opuścił karczmę, ażeby powrócić na wybrzeże i ubożyć się spać w wiklinie.
Szedł bez żadnej obawy. Chociażby go raz jeszcze powołano do złożenia zeznania, nie poczuwał się do żadnej winy, a przekonał się, że nie czychano bynajmniej na jego życie.
W drodze myśl jego padła jakoś na dawnego wychowańca, Stefana. Mówił sobie, że gdyby go miał w domu, byłby może od kapitana Wychowskiego dostał znaczną nagrodę, zrozumiał bowiem, że o tego Stefana coś bardzo kapitanowi chodziło. Nie wiedział wprawdzie o co szło właściwie, nie wiedział również czyim synem był rzeczywiście Stefan, którego stary sługa przyprowadził doń niegdyś w wielkiej tajemnicy, ale był przekonany, że gdyby go miał i zręcznie wziął się do rzeczy, to mógłby otrzymać znaczną sumę.
Zajęty temi myślami Borowiki dostał się na drogę, po obu stronach której rosły niezbyt wysokie krzaki i którą jasno oświetlał księżyc.
Mogła to być blisko północ. Na bagniskach ciągnących się po obu stronach drogi przebywało rozmaite ptactwo, którego niemiłe krzyki zapełniały powietrze.
Nagle wydało się Borowskiemu jakby dochodził do niego jakiś dźwięk stłumiony, od krzyków ptactwa nocnego zupełnie odmienny.
Stanął i słuchał.
Czyżby się mylił?... Nie!... Ten sam dźwięk dał się słyszeć po raz drugi. Był to wyraźny głos człowieka wołającego pomocy.
Czyżby komu na trzęsawisku przytrafiło się nieszczęście?
Ludzie rzadko zapuszczali się w te strony, daleko bowiem ztamtąd było do drogi głównej i do miejsc zamieszkałych.
Dorowski był przesądny. Przeżegnał się w obawie, czy zły duch nie czycha na jego zgubę, chcąc go zwabić na trzęsawisko.
Szedł zatem spokojnie dalej nie troszcząc się o głos słyszany.
Szczególna rzecz jednakże, głos ten zdawał się iść za nim!
Gdy uszedł kilka kroków stał się jeszcze wyraźniejszym i bliższym.
Podobny był do jęku umierającego człowieka.
Dorowski odmówił modlitwę i stanął.
Krzaki i zarośla nie pozwalały mu widzieć daleko.
Przystąpił do krzaka, rozłożył jego gałęzie otworzył sobie dalszy widok.
W niewielkiej odległości w pośród porosłego wysoką trawą i sitowiem trzęsawiska stała stara, niska, krzywa wierzba.
U grubej gałęzi wierzby, dochodzącej prawie do ziemi, wisiało coś czego Dorowski dokładnie nie mógł rozpoznać.
Czy to był człowiek, czy jaka nadludzka istota?
Głos, który do niego dochodził wydawała widocznie ta istota, a pod drzewem, jak po chwili Dorowski zauważył, coś poruszało się.
Czy to była pokusa, ażeby go zwabić, na zgubę?
Ponieważ księżyc świecił jasno, Dorowski nabrał odwagi i postąpił ku starej wierzbie.
Nogi jego miejscami zapadały aż po kostki w miękkie trzęsawisko.
Dorowski miewał często do czynienia z bagniskami na wybrzeżu Wisły, był więc z takiemi przemokłem! gruntami obeznany.
Szedł zatem dalej i nagle w miejscu, w którem przedtem zauważył coś poruszającego się, dostrzegł konia do połowy zapadłego W bagnisko i zapadającego coraz bardziej, wskutek wysileń, jakie czynił, ażeby się wydobyć.
Dzikie chrapanie przestraszonego zwierzęcia czyniło przerażające wrażenie, jednakże uwaga Dorowskiego była w tej chwili bardziej zwrócona na człowieka, który się dotychczas trzymał gałęzi, ale teraz straciwszy siły i przytomność puścił ją i już prawie po pas pogrążył się w trzęsawisku.
Dorowski dobrnął jak mógł do niego i zauważył, że człowiek ten miał rude włosy i czerwoną bluzę.
Silny wieśniak stanąwszy na korzeniu jakiegoś drzewa, zabrał się zaraz do podania pomocy nieszczęśliwemu.
Ginący ostatkiem sił pochwycił podaną sobie rękę i Dorowskiemu udało się nareszcie wyciągnąć go z bagniska.
Przesądny wieśniak doznawał jednak wcale nieprzyjemnego uczucia, bo czerwone ubranie i rude włosy ocalonego, którego niósł na plecach nasuwały mu myśl, że się zadał ze złym duchem.
Mimo to nie rzucił go, lecz brnąc przez bagno z niezmiernym trudem doniósł go do twardej drogi.
Następnie powrócił do konia. Przybył jednak zapóźno. Ciężkie zwierzę już tonęło, gdyż w miejsce, które wytłoczyło swoim ciężarem, napłynęła woda.
Nawet z najwuększem narażeniem własnego życia Dorowski nie mógłby był ocalić biednego konia, musiał więc porzucić tę myśl.
Powrócił do ocalonego człowieka, który leżał nieruchomy na drodze.
Ukląkł przy nim i przypatrzył mu się dobrze.
— Hm! — szepnął, — cały czerwony! Co to za szczególny człowiek! Zdaje się, że już nie żyje!
Nagle, przyjrzawszy się lepiej nieznajomemu, drgnął.
— Co to jest? — mówił półgłosem, — wygląda prawie ta jak... nie, to nie może być... Stefan gdyby żył, toby tak musiał wyglądać....
Pochylił się jeszcze bardziej. Czerwony Serafan leżał nieruchomy przed nim.
— Wygląda jakby, już nie żył, — mówił Dorowski, — Sefanie, czy to ty? czy ty żyjesz jeszcze?....
Czerwony Sarafan nie odpowiadał i nie poruszał się.
— Stefan... tak, tak musiałby wyglądać! Muszę się przekonać.
Rozpiął czerwoną bluzę obumarłego.
Na piersiach ujrzał mały medalik na łańcuszku. Była to relikwia, którą poznał natychmiast.
Klasnął w ręce.
— To on! to Stefan! Znalazłem Stefana! — zawołał, — ależ to chyba cudem! Czy on jednakże będzie żył? Stefanie! obudź się! To ja cię wołam! Czy mnie nie poznajesz?
Czerwony Serafan, czyli Stefan, jak go wieśniak nazywał, nie dawał znaku życia.
Dorowski wziął go na barki i poniósł.
Czerwony Sarafan był wprawdzie chudy, dźwigać go jednak w ten sposób nie było łatwo.
Nad ranem dopiero Borowski zawlókł się na miejsce, na którem jego towarzysze już powstali i zamierzali odpłynąć z tratwą.
— He... a co to tam masz? — zawołali spostrzegłszy go, — kogoż to dźwigasz?
— Czarta sobie przyniósł na karku, — rzekł jeden z flisów.
Borowski stękając przybliżył się.
Zaniósł obumarłego Sarafana na tratwę i złożył go na wiązce słomy.
Inni flisacy przystąpili do niego.
— To Czerwony Sarafan! — rzekli niektórzy, — Dorowski znalazł Czerwonego Sarafana!
— Nieżywego, — dodali inni.
— Dajcie mu trochę wódki, — zaproponował jeden.
Dorowski usłuchał tej rady. Zwilżył wódką wargi obumarłego i potarł nią jego skronie.
Czerwony Sarafan otworzył oczy i dzikim wzrokiem spojrzał dokoła.
— Żyje! zawołali flisacy.
— Stefanie! — rzekł Borowski do leżącego na słomie, — Stefanie.
Czerwony Sarafan spojrzał na Dorowskiego wielkiemi oczyma. Następnie oczy jego zamknęły się.
Zasnął głęboko, ale oddychał wyraźniej była nadzieja utrzymania go przy życiu.
— Pozwól mu spać, — mówili flisacy, — czy chcesz go zabrać z sobą Dorowski?
Czy myślicie, że go tutaj zostawię? — odpowiedział wieśniak, — zabiorę go do mojej chaty.
Flisacy odwiązali tratwę od brzegu i odepchnęli na środek rzeki, aby z biegiem wody płynęła.
W ciągu dnia Borowski często zaglądał do Czerwonego Sarafana, który obudził się wprawdzie, ale nie mógł się poruszać, i zaniósł go do swojej chaty, gdzie złożył go na sienniku i przykrył kołdrą.
Pozostał przy nim. Stefan widocznie nie poznawał go jeszcze i nie wymówił dotąd ani słowa. Jednak medalik, który miał na piersiach, a który Borowski byłby poznał pomiędzy tysiącem innych, nie pozwalał wieśniakowi wątpić, że znalazł swego wychowańca.
Mogło to mieć dla niego nieobliczone następstwa, gdyż kapitan Wychowski w dziwny sposób wypytywał się o Stefana.
Czerwony Sarafan leżał nieruchomy. Dorowski siedział przy nim, wparłszy głowę na ręku i patrzył na niego.
Nareszcie nad ranem śpiący czy obumarły poruszył się.
Dorowski pochylił się ku niemu.
— Stefanie! — rzekł, — czy mnie nie poznajesz?
Czerwony Sarafan spojrzał znowu na niego szeroko rozwartemi oczyma i zaczął się rozglądać po izbie.
— Stefanie! czy mnie nie poznajesz? — powtórzył wieśniak.
Choremu pytanie to i miejsce, w ktorem się znajdował, nie zdawało się przyjemnem.
Nie wydał żadnego głosu. Był może zbyt słaby jeszcze.
Następnie skrzywił się i roześmiał z cicha swoim sposobem.
— Czy nie widzisz gdzie jesteś? — mówił Dorowski dalej, — dlaczegoś ty uciekł wtedy, dawno temu, odemnie?.... No, ale teraz cię znalazłem!
Czerwony Sarafan nie czuł widać wielkiego przywiązania do swojego opiekuna, mimo to jednak skinął mu zlekka głową i podał rękę.
— Cieszę się, żem cię znalazł i że żyjesz, Stefanie, — rzekł wieśniak, — teraz zostaniesz przy mnie.
Czerwony Sarafan wstrząsnął głową i roześmiał się„ ale jeszcze słabo i cicho.
— Muszę iść w świat, — rzekł.
— Gdzieżeś tak długo był, Stefanie?
— To tu, to tam.
— I teraz nie chcesz tu zostać?
— Nie, nigdy!
Nie była to pożądana odpowiedź dla Dorowskiego, który myślał o nagrodzie jaką otrzyma za znalezienie swego wychowańca. Czerwony Sarafan mówił otwarcie, że nie mógłby wytrzymać na jednem miejscu.
Gdy wycieńczony chory zasnął znowu, Dorowski zaczął zastanawiać się, co ma zrobić i postanowił skorzystać z tego czasu przez który Sarafan nie mógł się oddalić. Gdyby się zaraz teraz udał do Warszawy, odszukał kapitana i zapytał: “Co mi pan dasz, jeżeli panu dostarczę Stefana?” to mógłby się spodziewać znacznej nagrody.
Jeszcze pożyteczniejszem wydało się Dorowskiemu, żeby się mógł sam dowiedzieć o pochodzeniu Stefana. Niebyło wątpliwości, że musiało to mieć jakieś znaczenie. Gdyby stary Wołoch żył jeszcze, Dorowski byłby się za pewne coś od niego dowiedział.
Kto byli rodzice Stefana?
Musiały to być jakieś wysoko położone osoby.
Dlaczego jednak stary sługa zamienił wówczas i uprowadził chłopca? Dlaczego rodzice doprowadzili go do tak nędznego stanu? A może to wszystko było dziełem Wołocha?
O tem wszystkiem trzeba się było dowiedzieć.
Dorowski widział, że chory Stefan leży nieporuszony.
Wstał po cichu i poszedł ku drzwiom.
Otworzył je ostrożnie i wyszedł na pole. Następnie zamknął za sobą drzwi. Zamku one nie miały tylko zasuwę z wewnątrz, nie było zatem można zamknąć chorego.
Dorowski przez chwil kilka stał zamyślony na dworze.
Gdyby Stefan oddalił się podczas jego podróży do Warszawy?
W takim razie znów wszystko byłoby straconem!
Jednakże gdyby go wziął ze sobą?
I to nie było możebnem, bo gdyby nawet powoli dowlókł się z nim do Warszawy, to przynosząc go zaraz, straciłby całą nagrodę jakąby mógł otrzymać za jego wyszukanie.
— Teraz jeszcze nie może odejść, — pocieszał się Dorowski, — jest zanadto słaby. Jeżeli się pośpieszę, to będę mógł jeszcze na czas powrócić.
Z tem postanowieniem Borowski oddalił się od chaty, pozostawiwszy w onej Czerwonego Sarafana śpiącego.
Leżał on na sienniku przykryty kołdrą. Przy nim stały naczynia z wodą i wódką i leżał cicho.
Nie widział tego jednak, nie jadł i nie pił. Był tak wycieńczony, że potrzebował przedewszystkiem snu, długiego pokrzepiającego snu.
Być może, że Dorowski wróci jeszcze na czas z Warszawy i znajdzie go w swojej chacie.