Jan bez ziemi/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jan bez ziemi |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Zakłady Graficzne Straszewiczów |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W otwartych dzisiaj wielkich salach „Resursy“ poznańskiej odbywała się comiesięczna „kolacja resursowa“, wielka uczta męska, bez toastów ani przemówień, poprostu biba na modłę staropolską dla rozweselenia serc przez trunek i zacieśnienia węzłów przyjaźni. Modernizacja polegała na obowiązującem ubraniu we fraki i na zastąpieniu węgrzyna i miodu przez wina francuskie. Zwłaszcza szampan już od pierwszego dania szumiał w szklankach.
Ogromny stół w podkowę obsiadło sto kilkadziesiąt osób, głównie członków klubu. Pośrodku prezydjum około matadorów: marszałka senatu, wojewody poznańskiego, starosty krajowego. Kilkunastu gości zaproszonych przetykało szeregi klubowców. Rozmowy i śmiechy wybuchły jak na komendę przy zasiadaniu do stołu i trwały odtąd w równem natężeniu. Robocza szlachta wielkopolska pracuje i bawi się metodycznie i z przekonania.
Błąka się u nas naiwna gadka, zaszczepiona tendencyjnie przez Niemców, że Wielkopolanie nauczyli się porządku i metody od Prusaków, podczas ich władania naszą ziemią. Gdyby natura Wielkopolan była tak porowata i przepuszczalna na obce wpływy, przejęliby oni, razem z zaletami, i osławione przywary Brandenburgów. Tym czasem uchronili się ich w zupełności, pozostali najczystszą i najdzielniejszą rasą polską.
Jan Skumin zaproszony został na kolację resursową przez Ambrożego Radomickiego, naturalnie członka klubu. W sali, podczas żwawego i już gwarnego spożywania wódki i przekąsek, błąkał się w tłumie, w którym znał dopiero kilkanaście osób. Przedstawił się kilku nieznajomym ze starszyzny i celował, gdzieby usiąść przy stole, gdyż miejsca, oprócz kilku naczelnych, nie były imiennie przeznaczone. Wtem przystąpił do niego mężczyzna napozór jeszcze młody, miłej powierzchowności, w doskonale skrojonym fraku i przedstawił mu się pierwszy:
— Robert Tolibowski.
Skumin okazał żywe zaciekawienie, Tolibowski również, i wytrysła między nowymi znajomymi elektryczna iskra sympatji. Jan zdołał dowiedzieć się szybko od Radomickiego, że to jest właśnie ojciec Dosi, poczem obaj usiedli obok siebie przy stole.
— „Rasowy chłop“ — pomyślał Robert. — „Ładny jeszcze papa“ — pomyślał Jan. Poczem obaj udali ugrzecznioną obojętność. Pierwszy odezwał się Tolibowski:
— Hrabia tu przyjechał, aby przestudjować Wielkopolskę?
— Nie przyjechałem umyślnie, zaniosły mnie losy, szanowny panie.
— Wiem, wiem. Byłem tam nawet niegdyś u was, za moich młodych peregrynacyj. — Byłem u ojca, hrabiego Józefa. — Jak się nazywała ta wasza piękna siedziba?
— Nie wiem która, szanowny panie. Ojciec mój prawie nie mieszkał w kraju i bardzo już dawno, jak nie żyje.
— To też i to było bardzo dawno... Byłem przejazdem. Właściwie jechałem wówczas do Towjan i do Wojtkuszek.
— To dość daleko od nas, ale zawsze w tym samym zaprzepaszczonym kraju.
Zarówno Skumin, jak i opowiadający, musiał zauważyć, że coś pobróździł. Ale nie zbiło to wcale z tropu bujnego pana Roberta. Jan także nie mógł mu mieć za złe, że się szczyci stosunkami z jego rodziną. Odezwał się do Tolibowskiego:
— Macie tu nas już za dużo rozbitków ze wschodu?
— Nigdy za dużo takich, jak hrabia — odpalnął gładki bywalec, zapominając, że często deklamował przeciw napływowi kresowców. — Dowiaduję się zresztą, że pan tu pracujesz w Banku Ziemiańskim, gdzie i ja jestem w komisji kontroli. Niech żyje wspólna praca ludzi i prowincyj polskich!
— Polecam się łaskawym względom mego zwierzchnika — odrzekł Jan uprzejmie.
Ujęli za kielichy. Robert spełnił swój do dna sumiennie.
Do rosnącej komitywy przyczynił się jeszcze jeden epizod. Służący podał im na tacy dwa pełne kielichy szampana.
— Od jaśnie księcia pana z Baszkowa — szepnął.
Pan Robert rzucił rozjaśnionem spojrzeniem ku głównym miejscom stołu, gdzie siedział książę — ofiarodawca, jako prezes klubu, i wznosił dyskretnie kielich podwakroć w kierunku do Skumina i Tolibowskiego. Pan Robert przypowstał, wznosząc niemy toast na cześć księcia, Jan skłonił się dziękczynnie, siedząc. Dopiero Tolibowski zaczął tłumaczyć:
— Bo ten kochany książę ma chwalebny zwyczaj przywożenia na kolację resursową kilku butelek ze swych sławnych piwnic i częstuje z nich wybranych przyjaciół. O ile się nie mylę — dodał, kosztując przysłanego szampana — jest to Brut Impérial z przeszłego wieku. Uważasz pan? — z przeszłego wieku! I jeszcze musuje! — Co za kordjał!
Popił, mlasnął językiem rozkosznie i gadał dalej:
— Pan znasz księcia?
— Znam nie od dzisiaj. Jesteśmy nawet trochę krewni.
— Nie wiedziałem — odrzekł Robert i na chwilę oniemiał.
Widać było jednak, że mu się zbierało na jakąś radosną propozycję, bo oczy, coraz jaskrawiej przyjazne, zwracał raz po raz na Skumina. W tej samej chwili przyszło Skuminowi do głowy, że trzeba przecież coś wspomnieć o Dosi, którą zna i mówi jej nawet „ty“, a ojciec może o tem nic nie wiedzieć. Zaczął więc poprostu:
— Temi czasy poznałem córkę pańską, pannę Dorotę...
— Wiem, wiem — odpowiedział Robert — mówiła mi. Jesteście nawet na „ty“.
— Ach, mówiła?
— Mówimy sobie zawsze wszystko. Jedyne dziecko! — podobna do mojej nieodżałowanej nieboszczki, z domu Radomickiej — zawołał pan Robert lirycznie, i łza jasna stoczyła mu się w nachylony do ust kielich, nie mącąc barwy książęcego wina.
Po bardzo krótkiej pauzie powrócił łatwo do wesołego nastroju.
— Dowiedziałem się też od córki, żeś pan też krewny z Radomickimi, a zatem i z nią — no i ze mną. Dlatego zaproponowałbym, abyśmy również byli po imieniu. Różnica wieku... coś tego... Ale... on a I’âge qu’on porte. I ja jeszcze bywam młody... No, chcesz, Janku?
— Z największą przyjemnością, Robercie.
Obyło się bez tradycyjnego picia przy skrzyżowaniu ramion. Spełnili kielichy do dna, poczem podali sobie ręce w milczeniu, patrząc sobie w oczy z wyrazem znaczącym coś, co, przesłonięte winem, nie było zupełnie jasne.
— Widzisz, Janku, Doda, moja jedynaczka, jest to kobieta wyjątkowa...
Urwał, bo był jeszcze zbyt trzeźwy, aby nie dostrzec, że zachwalanie córki tak obcesowo, niby towaru na zbycie, byłoby niezgrabne i niezgodne z dostojeństwem ojca. Pomimo, że mu bardzo pilno było do wykonania projektu, który sklecił temi dniami, zwrócił rozmowę na inne tory:
— Ale co tam Doda! Poznałeś ją i poznacie się jeszcze lepiej. Mówmy o sobie, Janku.
Zaczął tedy mówić o sobie samym, coś w rodzaju spowiedzi generalnej z całego życia, wybierając, oczywiście, wyznania efektowniejsze. Opowiadał o swych dalekich podróżach zagranicznych, przyczem zapędził się aż do Afganistanu, chociaż zapomniał, jak się tam dojeżdża. Zwierzył się ze swych pomysłów finansowych ogólniejszego znaczenia, które urzeczywistnić można było tylko w Berlinie, naturalnym naszym sojuszniku w sprawach tego rodzaju. Dlatego i teraz był długo w Berlinie i przez ten czas nie widział córki, co mu było nad wyraz bolesne. Przeszedł do skromnych wyznań o swem wykształceniu: szkół nie skończył w kraju, „gdzie się niczego nauczyć gruntownie niepodobna“, ale słuchał wykładów na różnych uniwersytetach zagranicznych; na jednym ofiarowano mu nawet tytuł doktora obojga praw, ale go nie przyjął, bo życie ruchliwe i zdolności spostrzegawcze nauczyły go więcej, niż którakolwiek szkoła. Zaczął wreszcie mówić o swych zdolnościach artystycznych i o powołaniu na estetę w teorji i w życiu... gdy spostrzegł, że nowy przyjaciel coraz częściej strzela oczyma w stronę innych współbiesiadników i mniej pilnie go słucha. Zapragnął więc teraz czegoś dowiedzieć się o jego psychice. Zmierzał do wykonania drugiej części swego programu dyplomatycznie, jak mniemał.
— Ale ja tu plotę o sobie, a radbym się o tobie czegoś dowiedzieć. Jak ci się u nas podoba? Kogo poznałeś? Co zamierzasz robić?
Skumin, zbudzony, jak młynarz, którego zbudzi nagłe zamilknięcie żaren, odpowiadał bez werwy:
— No, pracuję w banku — w twoim banku. Nie wiem jeszcze, co z tego będzie.
— Ale mówiono mi, że przedtem długo siedziałeś w Gdeczu.
— Siedziałem dość długo.
— I zawracałeś w głowie kuzynkom, nie kuzynkom...?
— Któż to o mnie dał panu tak dziwaczne powiadomienia? — odciął się Jan, zapominając o nowej przyjaźni i o „tykaniu“ i patrząc w oczy Roberta, niby z zapytaniem, czy nie jest pijany?
— Uspokój się — rzekł Robert — nie jestem detektywem. Lubię nawet flirty i flirciki. Sam zamłodu tem się trudniłem, ale to inna materja. Chciałem cię tylko po przyjacielsku ostrzec.
— Ostrzec? — Nie rozumiem.
— Rozumiesz, bratku! — wołał Robert zbyt głośno, jak na skupione towarzystwo przy stole — rozumiesz, ale nie chcesz się przyznać. Przynosi ci to zresztą zaszczyt, jako gentlemanowi.
Gdy Skumin dawał do zrozumienia Tolibowskiemu przez wymowne gesty, aby zaprzestał o tem mówić, Robert pochylił się do niego i szepnął w ucho — i to zbyt głośno:
— Pilnuj się, przynajmniej. Ambroży jest naiwny, wierzy w każdą cnotę, póki się nie sparzy. Ale bywa i wściekle zazdrosny. Pamiętam go z czasów uniwersyteckich.
— Zmiłuj się — odszepnął Skumin — odłóżmy tę rozmowę do jutra.
Pohamował się jednak szalony Robert i do końca wieczerzy bajał o czem innem, coraz niewyraźniej, gdyż pił mocno.
Gdy wstano od stołu, towarzystwo rozsypało się na małe grupki. Były to narady nad zakończeniem miłego wieczoru. Wielka ilość panów wybierała się do przyległych sal gry na bridge’a. Przedewszystkiem musiał mieć swą partję pan marszałek senatu.
Tolibowski pozostał przy Skuminie i Skumin nie chciał go opuścić z dwóch powodów: był to przecież ojciec Dosi, a przytem trzeba go było pilnować, aby po pijanemu nie ogłosił publicznie swych morałów. Dotrzymywał mu zatem Jan kompanji, ale z wielkim trudem udawał wesołość i beztroskę. Do tych dwóch sterczących na sali bez widocznego postanowienia przystąpił Franio Gozdzki, wszystkim znany kawaler maltański, zdobywca tańszych serc niewieścich, gładki i biegły kompan do uciech lekkomyślnych.
— Widzę, że Robercio jest dziś w sztosie. Cóż poczniemy z resztą wieczoru? Będziesz grał w karty?
— Uchowaj Boże! Cóżto za gra w tym lokalu? Bridge? — łamigłówka utrapiona i wystawianie się na srogie wymówki partnerów. Dziękuję za łaskę. Zagrałbym „prędkiego“, ale święta Resursa wyrzeka się tej gry szlachetnej.
— Tak, nie gramy tu w baka, ale na mieście są inne rozrywki dla młodzieży w naszym wieku... dojrzalszym — namawiał Franio przymilnie. — Pokazałbym wam jedną bardzo oryginalną dziecinkę.
— Gdzie? którą? — pewno stare pudło, które znałem dziesięć lat temu — zareagował pierwszy Robert na propozycję.
— Bynajmniej. Świeżo przybyła z Warszawy i sama świeżutka — zobaczycie. Janek musi też zwiedzić osobliwości poznańskie.
Janek przyjmował propozycję bez zapału. Ale pan Maciej Golanczewski, dosłyszawszy wyrazy kuszące, przysunął się.
— Wybieracie się gdzieś? Gotówbym z wami...
— Widzisz, Janku: ojcowie, czy tam wujaszkowie ojczyzny idą z nami, a tybyś się nie rozgrzeszył?
— Dlaczego nie? Pójdę z wami.
— Brawo! — I jeszcze tego weźmiemy. — Krysiu! idziemy do Edenu.
Kryś Ramułtowski wymawiał się, że ma jeszcze wieczór u znajomych, a Franiowi mignął okiem, że nie chce iść z Golanczewskim, o którego córkę niby zabiegał. Ale sam Golanczewski namawiał:
— Ua, nie udawaj pan świętego; nie lubię takich.
Nocna knajpa, do której weszło zmówione towarzystwo, nie odpowiadała wcale swej nazwie „Eden“, bo brakło jej rajskich przystrojów i bardzo marne miała anioły. Nie była też piekłem, bo nie szli do niej skazańcy, owszem — amatorowie. Poprostu ze skrawka jednego podwórza utworzono długą, wąską salę, podzieloną na szatnię, bufet i szereg przegród, w rodzaju stajennych, lecz urządzonych dla ludzi, ze średnim przepychem kanap, stołów i krzeseł. Były to tak zwane „gabinety“, zasłonięte od korytarza kotarami bez drzwi zamczystych, gdyż policja zastrzegła sobie praw o inspekcji zabaw za kotarami.
Pięciu wybaczonych panów, wchodzących do szatni, wywarło duże wrażenie na służbę przedpokojową, która rzuciła się do odbierania płaszczów i kapeluszów. Brali je „bez numerków“ — zapamiętają, który jest którego pana hrabiego. Poczem kompanja przeszła uroczyście do pokoju bufetowego.
Bufet był oryginalny: wysoki, bardzo długi i nie obciążony pstrokacizną przekąsek. Za gładką marmurową taflą siedziały cztery piękności niewieście różnego gatunku. Przed każdą, nazewnątrz bufetu, ustawiony był wysoki taburet, na który człowiek średniego wzrostu musiał podskoczyć, aby usiąść. Dał tego przykład niewielki i niemłody już Franio Gozdzki, biegły widocznie w tej gimnastyce. Usiadł naprzeciwko bujnie rozrośniętej brunetki z płomiennemi oczami i zapytał przymilnie:
— Czego się napijemy, moja... moja...
— Titina — podpowiedziała donna.
— Moja panno Titineczko...
— Ja prosiłabym o Cacao-Choua.
— Dobrze, a dla mnie konjak!
Żądane kieliszki zjawiły się na tafli bufetowej, jakby wystrzelone z automatu.
Reszta towarzystwa zachowała się powściągliwiej. Dwaj ojcowie córek na wydaniu może ze względu na utrzymanie powagi, albo że ciężko im było podskakiwać na taburety. Dwaj kandydaci na zięciów powstrzymali się dla proporcji.
Wogóle zaciągnięci tu przez Frania panowie doznali rozczarowania.
— Widziałem lepsze — bąknął Golanczewski.
— A gdzież jest ta obiecana piękność z Warszawy? — zawołał pan Robert.
Odpowiedział Franio, obracając się na taburecie:
— Mańka zaraz się zjawi. Pytałem o nią. Jest chwilowo zajęta z oficerami.
Golanczewski zbliżył się jednak do bufetu, poprosił o konjak i kawałek sera szwajcarskiego. Rzucił się kelner w poszukiwaniu sera, ale powrócił z pustemi rękami, oświadczając, że ser zaraz będzie wolny.
— A cóż u djabłal — rozśmiał się pan Robert — i panna, i ser, wszystko zajęte! — Usiądźmy tam w boksie, napijemy się wina. Zapraszam panów.
Odsłonięto zatem dla dostojnych gości największy „gabinet“, bogato umeblowany, i podano szampana. Gorszy był, niż w Resursie, ale dwa razy droższy. Ponieważ jednak większa część towarzystwa była już w tem stadjum, że musiała dalej coś mokrego żłopać, nie zwracano uwagi na gatunek i cenę.
— Cóżto Janek dzisiaj taki zważony? — dociął Franio Skuminowi — gdzież twoja reputacja? Mówią o tobie, że żadna kobieta nie zdoła ci się oprzeć, a tutaj nie raczyłeś nawet spojrzeć na żadną.
Skumin usiłował się uśmiechnąć:
— Nie słyszałem wcale o takiej mojej reputacji, no i — nie mam pieniędzy.
— Ho, ho, potrafisz ty i bez pieniędzy. Bonne fortune, eskapada, sprzyjające okoliczności. Sam cię przyłapałem — pamiętasz? W knajpce za miastem, na Sołaczu. Ja tam byłem z jedną przyjaciółką; a ty z jedną damą — na pewno damą. Może nawet zgadłem z którą, chociaż mocno była zakwefiona.
— Coś ci się przyśniło — probował bronić się Jan, mierząc lodowatym wzrokiem w oczy Frania.
— Jakże? Witaliśmy się nawet zdaleka...
— A widzisz, Janku — wmieszał się fatalnie pan Robert — mówiłem, że trzeba być ostrożniejszym...
Jan rzuciłby jaką obelgę w twarz Gozdzkiemu, ale wczas zmiarkował, że wzmogłoby to tylko rozgłos historji, której treść znał dokładnie. Odrzekł po chwili namysłu:
— Nie wiedziałem, że w Poznaniu tak lekko rzuca się posądzenia na znajome damy.
Zaległa cisza. Franio zaczerwienił się i chciał się tłumaczyć, ale usłyszał z paru stron:
— Daj już pokój! — Przyszliśmy tu, aby się bawić.
Skumin zaś, po niedługiej chwili, uznał, że jego tu obecność jest mu nieznośna, a nadto niepotrzebna. Wstał i rzekł:
— Muszę opuścić towarzystwo, gdyż jutro mam robotę w biurze od rana.
— Brawo, brawo, Janku! — wołał Robert. — Punktualność przedewszystkiem. Praktykowałem ją zawsze i cenię w innych.
Gdy tylko upewniono się, że Skumin opuścił lokal, zapanowało duże ożywienie między pozostałymi przy kielichach.
— Zaintrygowałeś nas, Franiu — rzekł Kryś — powiedz, kto była ta dama?
— Nie powiem, skoro tamten mówi, że lekko rzucamy posądzenia.
— Ale powiedz, przecie jesteśmy między sobą.
— Niema tu żadnego właściwie jej krewnego — stwierdził Franio — no więc powiem wam. Choć widziałem ją okrytą płaszczem, tylko przy wsiadaniu do samochodu, na odjezdnem, była to, mojem zdaniem, na pewno pani Wercia Radomicka.
— Bój się pan Boga! Toć przecie niepodobna! — krzyknął Golanczewski.
— Całkiem podobna, łaskawy panie. Ten sam wzrost, ruch...
— Wielka mi nowina! — rzekł teraz Kryś. — Bywałem w Gdeczu tego lata, a ile razy byłem, był i Skumin. Mieli się siarczyście ku sobie. Prawda, że krewni i znają się od dziecka...
— Właśnie, że Skumin jest tam... od dziecka, bo Radomiccy nie mają dzieci — palnął Franio i rozśmiał się serdecznie z własnego dowcipu.
— Tak znowu nie można mówić — zawyrokował Robert, nagle poważny.
Czy wytrzeźwiał nieco, czy też rozgłaszanie skandalu o Werci i Janku nie leżało w jego programie?
Na to wtargnęła do gabinetu Mańka, porzuciwszy oficerów. Młoda i dobrze narysowana dziewczyna, której głównym wabikiem było to, że nie uwydatniała nic innego, prócz swego charakteru bachantki.