Jan bez ziemi/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jan bez ziemi |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Zakłady Graficzne Straszewiczów |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ambroży Radomicki przyjechał tym razem do Poznania nie specjalnie na kolację resursową, lecz na zebranie ziemian, które sam zwołał do Bazaru na dzień następny po kolacji. Lubił on stosunki towarzyskie, u siebie i gdzie indziej, dbał nawet o żywe tętno i ozdobność tych stosunków, ale właściwym celem jego życia było wykonanie obowiązków, które sobie zakreślił. Należał do rzadkiej odmiany ludzi, którzy kochają obowiązek i pełnią go z rozkoszą, nie zaś do tych, którzy mu się poddają ze wstrętem i odwalają go, byle zbyć, jak ciężar jakiś nieznośny. Miał sobie za obowiązek doskonałe urządzenie swego warsztatu ziemskiego i wogóle pomnożenie majątku, który w jego ręku był siłą dobroczynną. Miał też szczere i mocne pragnienie przysporzenia dobrobytu ogółowi rodaków, a pojęcie tego ogółu sięgało krańców Rzeczypospolitej, streszczało się zaś w granicach Poznańskiego i Pomorza. Żywił w sobie ten patrjotyzm czynny i realny, który cechuje wybitnych obywateli wielkopolskich.
Obecnym jego zamiarem, przygotowywanym od lat paru, było przeciwdziałanie zbyt pośpiesznemu i lekkomyślnemu przeprowadzeniu reformy rolnej. Uznawał on, w przeciwieństwie do wielu nawet swych krewnych i sąsiadów, konieczność historyczną uszczuplenia obszarów na rzecz małorolnych i bezrolnych, który to proces odbył się już w Europie zachodniej bez nad miernych wstrząśnień. Ale widział w istniejących u stawach wynik paktowania z teorjami komunistycznemi, których był stanowczym wrogiem. Cenił też wartość wielkich, wzorowo zagospodarowanych warsztatów dla podniesienia wytwórczości roli. Ustawy chwalebne co do zamiaru, lecz w metodach wadliwe, należało ulepszyć. Mawiał, że trzeba zreformować reformę rolną.
Ponieważ zasadniczo popierał rząd, od czasu jak rząd jest polski, nie spiskował nigdy przeciw rządowi, tylko mu chciał pomagać, poddając mu przemyślane i sformułowane projekty. Zgromadzał ludzi jednomyślnych i zawodowych, zapraszając najwybitniejszych praktyków i teoretyków do wspólnej pracy. Wynik tych prac miał się stać memorjałem, zbiorem dezyderatów ziemian, projektem sejmowym z pomocą przekonanych posłów, wreszcie — daj Boże! — prawem.
Jedna z tych narad, nie urzędowych, lecz jawnych, miała się odbyć dzisiaj, naturalnie w Bazarze. Radomicki miał jej przewodniczyć i wybierał się na nią, porządkując papiery i notatki.
Wtem niespodzianie przyjechała z Gdecza pani Wercia i wpadła do pokoju hotelowego, zajętego przez męża. Była mocno wzburzona.
— Wyobraź sobie, mój drogi: otrzymałam list przez umyślnego posłańca od Janka. Janek chce wyjechać z Poznania na czas dłuższy.
— Cóżto takiego? — zmarszczył się pan Ambroży, zaglądając przenikliwie w oczy żony.
— Bo to dla mnie byłoby rodzajem nieszczęścia. Tak zżyliśmy się z nim w ciągu lata. — Jedyny człowiek, z którym rozmawiam o sobie, o wszystkiem. — Z tobą nie rozmawiam już prawie nigdy.
— Bo nie chcesz. Na wsi czasby się znalazł, tutaj trudno.
— Czy nie mógłbyś Jankowi wytłumaczyć, że nie porzuca się tak pracy rozpoczętej i miejsca w banku? I w ogóle cóżto za projekt!
— Powinnabyś wiedzieć, skoro rozmawiacie o wszystkiem. Ja dzisiaj absolutnie czasu nie mam na rozmowę z nim.
— Ale to może być coś bardzo ważnego i pilnego.
— Dowiedz się. Musi on tu być. Widziałem go wczoraj na kolacji resursowej. Rozmów się z nim i powiedz mi jutro. Idę na sesję, która może potrwać do nocy.
— Gdyby to była jednak rzecz, obchodząca nas oboje?
— Nas oboje? — Hm. — W każdym razie idzie przed nią ważna sprawa publiczna. Sesja beze mnie się nie odbędzie.
Pożegnał się z żoną, ścisnąwszy ją za rękę. Nie pocałował jej jednak w czoło, jak zazwyczaj.
Wercia spotkała wkrótce Skumina w hall’u Bazaru, gdzie mieszkał na piętrze. Był dziwnie zmieniony na twarzy i nieczuły.
— Chodźmy do twego pokoju.
— A nie! Dość już tego. Jest tu jakaś banda, która nas śledzi. Idźmy do „Warszawianki“. Tam teraz będzie pusto.
Poszli zatem do pobliskiej kawiarni i usiedli w kącie.
— Cóż więc się stało? Jakie plotki?
— Poznano nas w tej przeklętej karczmie na Sołaczu. Widzisz, to są twoje pomysły znikania z Gdecza bez uzasadnionego powodu i szukania kryjówek. Ta ostatnia wyprawa może zburzyć całe nasze... porozumienie.
— Janku! Mówiłeś dotąd: nasze szczęście. I zaraz ta mała eskapada ma je zburzyć?
— Całe miasto mówi o tem.
— Jakto: całe miasto? Kto naprzykład?
— Robert Tolibowski ostrzegał mnie, żebym był ostrożny, bo Ambroży jest zazdrosny.
— Ambroży zazdrosny! Mój Boże!
— A ten głupi Franio Gozdzki robił do tego dowcipne aluzje w knajpie, przed licznymi słuchaczami i w mojej obecności.
— Cóżeś mu na to odpowiedział?
— Że mu się przywidziało. Nie mogłem dać mu w twarz. Najgorsze, że plotka szerzy się w klubie, w Bazarze i może dojść do uszu Ambrożego.
— Tamtego dnia Ambroży był niezadowolony, że za późno wróciłam do Gdecza z Poznania, a mieliśmy gości — rzekła Wercia. — Coś tam opowiedziałam, że zatrzymała mnie modniarka. Jeżeli teraz dowie się o Sołaczu — i skombinuje? — Co z tego będzie? Jak myślisz?
— Nie można przewidzieć. Ale i przeciwdziałać trudno, bo i zaprzeczyć się nie da. Franio nas widział — powiedziałem ci o tem na miejscu.
— Ciebie poznał, to pewne; ale ja byłam tak okutana, że nie mógł.
— Mówią jednak o tobie, nie o kim innym. Prawda, że i gdzie indziej mogli nas dostrzec, niestety.
Oboje zwiesili głowy. Nagle Wercia rozjaśniła spojrzenie:
— A żeby tak zręcznie puścić pogłoskę, że byłeś z kim innym?
— Z kim-że? Franio mówił uporczywie, że byłem z damą, nie z jakąś dziewczyną.
— A tak naprzykład — z Dosią?
— Cóżto za pomysł! — zawołał Jan, oburzony.
— Jej to nawet nie zaszkodziłoby — upierała się Wercia. — Włóczy się ze swymi studentami, nie wystrzega się wcale odosobnienia z mężczyzną, gada jak chłopiec... Jest zuchwale nowożytna i mało kto nawet ma jej to za złe. A z tobą, Janku, jest również w czułościach.
— Powiedz: w przyjaźni. Ale choć to wszystko składa się niby prawdopodobnie, nie pozwolę, aby się narażała na obmowę z mego powodu. Ja jej w każdym razie nie poproszę o zagranie tej komedji! — rozśmiał się szyderczo.
— Więc co mamy zrobić?
— Zaprzeć się w pień, jeżeliby doszło do formalnej interpelacji ciebie, lub mnie. A dla stłumienia plotek — oddalić się od siebie na czas dłuższy.
— Straszny jednak z ciebie egoista, Janku!
— Dlatego, że myślę o naszym wspólnym losie? Przecie ja, opuszczając te kochane strony — i ciebie, Werciu — nie uczynię tego z lekkiem sercem, ani na tem nie zyskam. Zrobi się to dla twojej reputacji.
— Ach, reputacja! Sama reputacja nie żywi serca.
— Trzeba też pamiętać, że się winno coś Ambrożemu.
— Tak, winnam mu. — Ale on nie dba o mnie. Przekonałam się choćby przed chwilą: widział mnie zatroskaną, rozżaloną i nie chciał mi pomóc, ani ze mną gadać. Poszedł na swoją sesję, będzie tam aż do nocy.
— Jakto? okazałaś mu rozżalenie — troskę — o co lub o kogo?
— O ciebie, że masz zamiar wyjechać.
— I chciałabyś, żeby on mnie jeszcze zatrzymywał, zamiast iść na bardzo ważne posiedzenie, które zwołał? — On nie mógł inaczej postąpić.
— Widzę, że go bardziej kochasz, niż mnie.
— Oj, kobieto! kobieto! Gdzie tu logika? Czyjeż „kochanie“, jak mówisz, poświęciłem dla czyjego, gdy były sprzeczne? Chyba jego dla ciebie?
— Tak, to było dawniej.
Skumin nic nie odpowiedział. Więc po chwili smutnego oczekiwania Wercia ciągnęła dalej:
— Co będzie jednak, jeżeli wieści o nas — nietylko o tej głupiej karczmie — dojdą do Ambrożego i on zechce je sprawdzić?
— Nie wiem, co będzie. Nie znam Ambrożego pod tym względem i nie wyobrażam go sobie w tej sytuacji. — Sądzę, że nic złego ci nie uczyni, bo to człowiek... zrównoważony.
— A jeżeli zechce się rozwieść? — wyjąkała Wercia z drżeniem w głosie.
Skumin przybrał wyraz twarzy problematyczny, w każdym razie nie rozpromieniony. Wreszcie odpowiedział:
— Czy sądzisz, że on ci to zaproponuje? — Wątpię. — Czy sama chciałabyś?
— A gdybym chciała sama uczynić to, nie dla niego, lecz dla ciebie, mój Janku? — O tem mówimy nie po raz pierwszy, droga Werciu. Przypominam ci, jaki był wówczas nasz pogląd na tę sprawę. Gdyby możliwe było legalne unieważnienie małżeństwa z Ambrożym i gdybyśmy mieli się poślubić... Bo przecie o tem i dzisiaj mówisz?
— A ty możesz wątpić! — zawołała Wercia, otwierając szeroko jasne, rozmiłowane oczy.
— Więc dobrze. Musimy dokładnie zważyć wszystkie pro i contra tych zamiarów, aby sobie nic nie mieć do wyrzucenia, gdy dojdą do skutku. Najprzód rozwód jest zawsze skandalem, albo półskandalem, zwłaszcza z takim człowiekiem, jak Ambroży, którego nikt o winę nie posądzi.
— Ty się naprawdę kochasz w Ambrożym, Janku! — zawołała Wercia z bolesnym uśmiechem.
— Nie żartujmy, niema nato czasu. — Więc rozwód twój, a potem nasz ślub byłby konsekwentnem potwierdzeniem całej naszej historji.
— Cóż w tem strasznego, zwłaszcza za lat parę?
— Skoro nic strasznego, oglądajmy to z innej strony. Podobno masz swój osobisty majątek?
— Mam bardzo ładny folwark posagowy, nawet z domem mieszkalnym, łatwym do urządzenia.
— Ale ja nie mam nic — odrzekł Jan. — Nie chciałabyś chyba, abym siedział u żony na fartuszku, bo jabym się na to nie zgodził. A znowu nie mógłbym pracować w Poznaniu, ani wpobliżu i spotykać ciągle Ambrożego, któremubym za przyjaźń i dobrodziejstwa tak się odpłacił. Musiałbym więc pracować gdzieś daleko stąd, aż pókibym zdobył jakieś stanowisko finansowo niezależne. Wypadałoby zatem ślub nasz albo odroczyć, albo...
— Znowu te twoje principia heroiczne! — wybuchła Wercia. — Odłożyliśmy je już na bok wtedy, przy początku.
— A teraz mszczą się na nas skutki tego odłożenia. Ja muszę żyć sumiennie, Werciu, aby oddychać swobodnie poczuciem godności osobistej.
— A miłości nie potrzeba ci wcale do życia, jak widzę.
— Owszem, i bardzo. Ale muszę ją z sumieniem uzgodnić.
Wercia okazywała już znaczne rozdrażnienie.
— Dajmy pokój tym mądrym wywodom, a zastanówmy się nad tem, co robić zaraz.
— Na wszelki wypadek — odpowiedział Jan — trzeba się starać te plotki stłumić, bo nieobliczalna jest ich rozlewność. W każdym razie nasza obecność razem w Poznaniu jest zbyteczna. Już i w tym kącie nas wytropiono. Nie uważałaś, że podczas naszej rozmowy wszedł do kawiarni jeden pan, którego nazwisko zapomniałem, ale znam jego fizys z Resursy. Rozejrzał się po sali, zobaczył nas i cofnął się. Poszedł zapewne, aby zanieść do Bazaru swój o nas „dodatek nadzwyczajny“. Nie nasuwajmy się ludziom na oczy, to może przestaną o nas mówić. Jabym radził, abyś wróciła do Gdecza, a ja mam zamiar wyjechać do Warszawy.
— Ale tylko na parę dni?
— Zależeć będzie od rozwoju plotki. Znasz mój adres — ten sam, co przedtem. Porozumiemy się.
Rozstali się zgorączkowani, niezadowoleni ani z sytuacji, ani z siebie nawzajem.
∗
∗ ∗ |
Tegoż samego dnia przed północą dużo poważnych ziemian przyciągnęło do restauracji Bazaru po odbyciu posiedzenia, zwołanego przez Ambrożego Radomickiego. Część zasiadła przy długim stole „resursowym“, reszta przy mniejszych stolikach. Liczne dawały się słyszeć echa sesji, ożywione i aprobacyjne, a tem swobodniejsze, że Ambroży poszedł już spać po dniu ciężko roboczym.
— Ależ zuch Ambroży! Nie jest on z tych gadaczy, co sobie gębę płóczą frazesami, dla popisu. Ale co powie, to wie, to przemyślał, przepracował. Dał nam prawie gotowy materjał do uchwał.
— Prawdę mówiąc, jest on trochę arbitralny — ktoś nadmienił.
— Daj nam Boże więcej takich arbitralnych — odpowiedziano — którzy chcą szczerze publicznego dobra, rzecz rozumieją i choćby za łby ciągną ludzi do pożytecznej roboty.
— Byłby z niego minister.
— Ba, i prezes m inistrów.
— Nie te czasy, moi drodzy.
— Poczekajmy. — Tymczasem mamy go dla siebie. — A nam się przydaje, niema co mówić.