<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Jan bez ziemi
Podtytuł Romans
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Około dziesiątej rano miała się zebrać partja tennisa kompletna: dwie panie i dwóch panów. Już dobre pół godziny siedziała Dosia Tolibowska w bibljotece, przeglądając książki, które lubiła bardzo, nietylko dla ich treści, ale i dla ozdoby zewnętrznej. Zauważywszy na półkach sławne dzieło agronomiczne, którego nie znała, zanotowała sobie w pamięci, że wyprosi sobie u wuja Ambrożego wypożyczenie tego dzieła do Radogoszczy, gdzie się gorliwie zajmowała gospodarstwem rolnem. Tymczasem zaś chwyciła tomik oprawny w skórę złoconą — wiek 18-ty. Przeczytała tytuł: „Contes et nouvelles en vers par M. de La Fontaine — Amsterdam (Paris) 1762. Tome premier“ — i zaczęła przeglądać śliczne ryciny według Eisena, wykonane przez pierwszych rytowników francuskich owej epoki. Ryciny były, krótko mówiąc, lubieżne. Mężczyźni, wszyscy młodzi i zalotnie ubrani, okazywali wyraziście swe zapały kobietom niby wstydliwym, lecz wystawiającym swe wdzięki na lube niebezpieczeństwo. Gdzie indziej znowu boginie i bogowie jeździli na obłokach, lub przechadzali się po ziemi wcale bezwstydnie. Wszystkie te postacie, od Olimpijczyków do pasterek, zdawały się należeć do jednej rodziny rozpustnej. Ale narysowane były znakomicie i wychwalały plastycznie słodki, zmanierowany erotyzm.
Dosia przeglądała obrazki ciekawie, zarumieniona. Przyznawała sobie prawo studjowania natury i sztuki we wszystkich objawach. I przypomniała sobie przysłowie łacińskie: „naturalia non sunt turpia“ — umiała bowiem trochę po łacinie. Tylko to nie są naturalia, to rozpasane wymysły.
Od dumań teoretycznych przeszła do porównań z życiem bieżącem:
— Wercia musi lubić takie rzeczy — ona jest nawet podobna do niejednej z tych lalek... No, może i ja trochę, tylko jabym się inaczej pozowała... Jakby naprzykład ci mężczyźni z kobiecemi kończynami grali w piłkę nożną?.. A te leniwe baby nie próbowały pewnie nigdy gimnastyki lekkoatletycznej...
Szmer rozmowy, dolatujący z sąsiedniego, zamkniętego pokoju, przerwał te rozmyślania. Dosia odłożyła szybko książkę do szafy i nasłuchiwała.
Rozmawiała Wercia z Janem. Jakieś przyciszone dźwięki, pieszczotliwe. Wyrwało się z nich zdanie wyraźne, wypowiedziane męskim głosem:
— ...Te rzeczy są tu zupełnie nie na miejscu. Mam ciągle wrażenie, że jestem złodziejem, że kradnę...
Znowu szmer cichy, bojaźliwy, stłumiony...
Po chwili drzwi się otworzyły i wyszedł z nich Skumin sam.
— Dzieńdobry, panno Dosiu. Cóż tennis? Będziemy grali?
— Nie wiem — odrzekła sucho.
— A Kryś gdzie się podziewa?
— Nie widziałam go jeszcze.
— Pójdę go poszukać — rzekł Skumin, uciekając pośpiesznie od tej konwersacji.
Panna Tolibowska pozostała w bibljotece na swem krześle. Założyła nogę na nogę, po męsku, objęła dłońmi kolano i pokiwała poważnie główką strojną w krótkie, misternie utrefione pukle.
— Ona go kocha — to pewne. — A on?...
Następujące wskazówki potwierdziły ten domysł. Weszła panna służąca z oznajmieniem, że pani hrabina ma migrenę i nie będzie grała w tennisa.
Znowu weszli do bibljoteki Jan z Krysiem, który, nigdy nie wątpiąc o wartości swego pomysłu, zakomenderował:
— Podobno pani Wercia niezdrowa. No, to grajmy we trójkę. Ja trzymam swój court.
— Nie — odrzekła Dosia — albo cały tennis, albo niech każdy robi, co mu się podoba. Ja nawet mogę dalej czytać.
Krysia nie pociągała ta zabawa, której rzadko zażywał.
— To ja pójdę opatrzeć tutejszą broń na bażanty, które mamy strzelać po obiedzie.
— A idź.
Skoro tylko Kryś się oddalił, Dosia rzekła do Jana:
— A my możemy przejść się po parku. Ja niezawsze bywam nieznośna.
Wyraz jej twarzy nie mógł być żadną miarą nazwany nieznośnym. Oczy, nagle błękitne, pełne były współczucia, jakiejś uroczystości, jakichś przejmujących zapytań. — Bóg wie czego... Tylko najoczywiściej były piękne.
— Chodźmy.
Skumin nie wahał się przyjąć zaproszenia.
Skoro tylko zeszli z tarasu na drogę żwirową, Dosia odezwała się wesoło:
— Nie chcą z nami się bawić, to bawmy się sami.
— Jest to tak wskazane, że nie podlega dyskusji — odpowiedział Jan ochoczo.
— Prawdę mówiąc, niema tu czem się bawić. Kwiaty już przeczuwają zimę, smutne są...
— Bawmy się myślami swojemi, ogłaszając je sobie nawzajem. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
— Najpewniej sprzeczka, jak się nam to już parę razy zdarzyło.
— Ale bo pan ma jedną wadę.
— Mam ich wiele. Którąż pani spostrzegła?
— Pan robi konwersację i popisuje się swą umiejętnością układania wyrazów. A ja lubię mówić poprostu o tem, co mi na sercu leży, naturalnie z kimś takim, który mnie zrozumie i zbyt surowo nie sądzi.
— Naprzykład z Krysiem Ramułtowskim? — wtrącił Skumin satyrycznie.
— Czy pan o niego zazdrosny?
— Oczywiście, że mu zazdroszczę.
— Bardzo mi przyjemnie; przyjmuję ten kompliment. Ale czyż pan nie zauważył, że ja się nim bawię, a nie z nim się bawię?
— To mnie uspokaja.
— Nie mówmy więc o Krysiu, który czy jest, czy nie jest... no — ja chcę z panem rozmawiać, panie Janie, aby się dowiedzieć, co pan myśli i co zamierza.
— Ja również wyrywam się do tego, aby kuzynkę miłą bliżej poznać. Tylko nie mówmy o rzeczach niemożliwych do omówienia... Bo wtedy rozmowa musi się z konieczności urwać.
— Rozumiem — i już nie potrzebuję pytać. Już wiem.
— Tego ja znowu nie rozumiem.
— Ja zaś rozumiem, że pan nie chce rozumieć. Mówmy o czem innem.
Jan skrzywił się, lecz nie gniewnie, tylko kłopotliwie. Pomyślał: a to uparta dziewczynka! Ale przemogło w nim pragnienie dalszego ciągu rozmowy, więc rzekł gorąco:
— Moja kuzyneczko droga, nie kłóćmy się, bo mi kłótnia z nią tkwi cierniem w sercu, usposobionem do zgody z nią pod każdym względem. Skoro jesteśmy krewni, bądźmy nimi prawdziwie.
— Nawet możemy sobie mówić „ty“. Czy chcesz?
Skumin przyjął tę propozycję tak radośnie, że aż chwycił Dosię za rękę i ucałował tę rękę.
— Jakżebym nie chciał! Tylko zwykle taka zmowa potwierdza się aktem uroczystym, z winem, lub bez wina...
— O nie, nie, Janku, ze mną takich zmów niema. To się nie da zrobić. Zachowuj się spokojnie, bo z okien nas mogą widzieć.
— I zrobią taką samą plotkę o nas, jak ta, o której nie chcemy mówić — wyrwało się Janowi.
— Janku! — rzekła Dosia ostro, zatrzymując się w przechadzce — zatajać prawdę można, ale kłamać nie wolno.
— Ależ ja... żartuję... Co ci jest, Dosieńko?
— Dosieńko?... Dobrze, możesz mnie tak nazywać. Tak mi mówi wuj Ambroży.
Po zawartym układzie niebardzo wiedzieli, co z nim począć. Aż po chwili zaczęli mówić o samym zwyczaju „tykania“.
— Z Kjysiem Ramułtowskim jesteś na „ty“. Czy to też krewny?
— Zdaje się, że nie. Ale znamy się oddawna. Ja wielu mężczyznom mówię „ty“, gdy ich znam dobrze.
— Tak, to jest wasza moda wielkopolska. Ale taka poufałość między młodzieżą w innych prowincjach, w innych krajach... Trzebaby jednak te nowe zwyczaje towarzyskie ująć w jakiś kodeks — mówił Jan, nieco oziębiony w zapale do otrzymanego świeżo przywileju.
— Co? nie podoba się panu być ze mną na „ty“? Możemy powrócić do dawnego nazywania — rzekła Dosia z pewnem rozdrażnieniem.
— Ależ Dosieńko! Otrzymałem pozwolenie i nie oddam. Jesteśmy krewni, a żeśmy się dotychczas nie znali, to przypadek.
Tymczasem ujrzeli, że z pałacu do parku wysypuje się liczniejsze towarzystwo. Dosia spojrzała i zawołała:
— Ach! państwo Golanczewscy z córkami! Że też w Gdeczu nie można nigdy mieć spokoju!
— Ojca znam; spotykałem go w Resursie. Pań nie znam — rzekł Skumin.
— Dla ciebie z pewnością przyjechały. Podobno chcesz się żenić?
— Ja?! Któż ci znowu tę bajkę o mnie opowiedział?
— Tak mówią. A właściwie: ciebie chcą ożenić.
— Kto taki?
— Wuj Ambroży, ciocia Figa... Z pewnością nie Wercia.
— Dosieńko! — jęknął prawie Skumin, zaglądając jej w oczy, jakby prosił o zmiłowanie — nie potrącaj o tę strunę, bo jest bolesna.
— Doprawdy?... No, to już nie będę.
Podała mu rękę szczerze, przychylnie, z mocą obowiązującą. Było to najmocniejsze spieczętowanie ich paktu przymierza.
Tymczasem nowi goście zbliżali się do nich, a oni szli ku nim. Ambroży i Wercia byli również zmobilizowani. Nastąpiły powitania i prezentacja Skumina paniom Golanczewskim.
Maciej Golanczewski, głowa rodu, przystąpił do Skumina, szlifując uroczyście lewym butem żwir na drodze ogrodowej:
— Pierwszy raz spotykam hrabiego nie na zielonem suknie, lecz na zielonej i dostojnej wsi wielkopolskiej.
— Na zielonem suknie? — zdziwił się Skumin. — Ależ ja wcale nie gram w karty.
— Ua, to przecie niepodobna! — zawołał pan Maciej. — Nie gra pan nawet w bridge’a?
— Niestety, nie. Z szanownym panem spotkaliśmy się nie przy kartach, ale na kolacji w Bazarze. Siedzieliśmy nawet przy sobie.
— A prawda, prawda... W każdym razie cieszę się z nowego spotkania.
Ukłony.
Teraz pani Golanczewska, wysoka, chuda kobieta, ze śladam i piękności i rasy, zwróciła się do Skumina:
— Widywałam dość często hrabinę Józefową, matkę pana, w Wilnie. Ale to bardzo dawno; byłam jeszcze panną. Pomagałam jej w różnych akcjach pożytecznych, którym przewodniczyła naczelnie.
— W Wilnie?
— Tak, pochodzę stamtąd, z waszych stron.
Skumin ucałował z pewnem rozrzewnieniem rękę starszej, sympatycznej pani.
Dwie panny patrzyły uważnie na młodego, przystojnego kresowca. Starsza, niebrzydka szatynka, po chwili kontemplacji uznała za stosowne wszcząć rozmowę z panną Tolibowską. Młodsza, żwawa blondynka, z ciemnemi oczami, także ładna, gapiła się bez ceremonji na Skumina, łowiąc zaledwie okruchy z rozmów, te, które ją zajmowały. Ucieszyła się z wiadomości, że ten pan nie gra w bridge’a. Już się z nikim w domu ani rozmówić z powodu tych kart obrzydłych. A myśląc ciągle o tem, pominęła wszystko, co się mówiło następnie, i odezwała się niespodzianie do Skumina:
— Ale w tennisa to pan gra zapewne?
— Owszem, gram, proszę pani.
Pretekstem był wpobliżu widoczny plac tennisowy z zaciągniętą siatką. Wmieszał się do rozmowy sam pan Ambroży:
— Grajcież nareszcie w tennisa, na który od wczoraj się umawiamy. Partnerek jest coniemiara. Zosia i Muka grają doskonale.
Zaczęła się więc partja. Na przeciwnych stanowiskach stanęli Skumin i Ramułtowski, każdy mając za sekundantkę jedną z panien Golanczewskich. Panna Tolibowska przypatrywała się z niepomiernem zaciekawieniem, kto wygra.
Wygrał Skumin. Dosia dała mu entuzjastyczne brawo.
Po obiedzie wybrano się ze strzelbami do parku, w pobliże bażantarni, aby zastrzelić kilka tylko kogutów, gdyż większą ich ilość chowano na walne polowanie, które miało się odbyć w Gdeczu za miesiąc. Dzisiejsza wyprawa była tylko przechadzką z paniami, podczas której od czasu do czasu zajmowano kawał parku naganką, złożoną ze strzelców służbowych. Wtedy towarzystwo myśliwych rozdzielało się na pary, po jednym mężczyźnie i jednej damie, jak do tańca.
Przy którejś nagance, bardziej ocienionej, niż inne, pani Wercia znalazła się obok Jana.
— Czy to dobrze, że stanęliśmy razem? — zapytał Skumin.
— Doprawdy, śmieszny już jesteś — odpowiedziała pani Radomicka. — Czy mamy udawać, że się gniewamy? — Toby dopiero zwróciło ogólną uwagę.
— Masz słuszność. No, więc starajmy się zabić jak najwięcej bażantów.
— Nie dam ci zabić ani jednego, Janku. Gadajmy; tak mało możemy sobie powiedzieć w tłumie. Jeszcze ci Golanczewscy zwalili się dzisiaj nieproszeni. Otoczony jesteś aż trójką wielbicielek — siebie nie liczę. Ambroży uparł się ożenić cię przed końcem roku — patrzyła mu w oczy z uśmiechem niby wesołym, lecz badawczym.
— Moja najmilsza! Ani mi się śni żenić — i tak znowu na rozkaz. Wogóle nie znam tych panien.
— No, Dosię znasz już nieźle. Uważałam, że jesteś z nią na ty — od kiedy?
— Od rana. Tak wypadło z rozmowy. Bo przecie ona rodzi się z Radomickiej, a moja prababka...
— Tak, tak, wszyscy tu jesteśmy krewni. Ale... podoba ci się?
— Bardzo — odrzekł Skumin tonem tak neutralnym, że Wercia nie zrozumiała, czy on mówi z zapałem, czy żartobliwie.
Po chwili odezwała się znowu:
— Jest ona bardzo... efektowna. Dużo umie, śmiało gada, no... i ładna jest, ale...
Skumin, którego zwrot rozmowy zaczął zaciekawiać, udał jednak obojętność i nie zapytał: jakie „ale“? Doczekał się w milczeniu dalszego ciągu:
— Widzisz... mnie się zdaje, że są dwa rodzaje kobiet. Jedne dają mężczyźnie równe szczęście, inne podnietę naprzemian do zachwytu, lub do rozpaczy... Które ty wolisz?
— Ja już wybrałem równe szczęście — odpowiedział Jan gorąco, ściskając ukradkiem dłoń Werci.
— Wierzę ci, mój najdroższy.
Wtem padł strzał wpobliżu — pudło. Kogut bażanci przeciągał przed stanowiskiem Jana z Wercią. Ona miała też strzelbę w ręku, swoim zwyczajem; wymierzyła w bażanta i również spudłowała, prawdopodobnie z emocji romantycznej. Wtedy Skumin, wziąwszy na cel zimniej, strącił koguta z powietrza strzałem dalszym i trudniejszym. Nadspodziewanie wesoło przyjęła to Wercia:
— Toś mi oddał za tamtego kozła, któregom ci sprzątnęła temu parę miesięcy! Pamiętasz?
— Jakżebym nie pamiętał! I nie możemy dzisiaj, jak wówczas, przypieczętować zgody pocałunkiem.
— Nie możemy! — jęknęła żałośnie, oglądając się na prawo i na lewo, gdzie przebłyskiwały postacie towarzyszy broni — ciągle to samo! Trudno się kochać w tym „mondzie“.
Ale mówić można było jeszcze trochę na osobności przed dojściem naganki.
— Więc jakże ty się zapatrujesz na Dosię, Janku?
— Bardzo zabawna dziewczynka. Rozmawiałem z nią parę razy i zawsze skończyło się sprzeczką.
— No, dzisiaj nie uważałam, aby się między wami zanosiło na sprzeczkę; jesteście w wybornem porozumieniu.
— Jeszcze nie wieczór! — rozśmiał się Skumin.
Niesposób było mówić dalej. Skończył się miot i towarzystwo zebrało się znowu do wspólnej przechadzki.


∗             ∗

Niczego nie zabrakło dp wypełnienia programu sąsiedzkiego dnia w pałacu. Po zamordowaniu dziesięciu bażantów i dwóch kuropatw, towarzystwo bawiło się na pokojach, jak kto mógł i umiał, przyczem ujawniły się niektóre talenty. Starsza panna Golanczewska, Zosia, zaśpiewała wcale dobrze przy fortepianie parę piosenek, których Jan Skumin słuchał z grzeczną uwagą; młodsza, Muka, strzelała tylko oczami w kierunku Skumina, a gdy ten nie patrzył, kierowała ogień na Ramułtowskiego, który ze swej strony chcąc się dostroić do atmosfery artystycznej, zadeklamował jakiś wiersz oryginalny, słuchany z zaciekawieniem. Gdy się jednak dowiedziano, że to wiersz żyda, piszącego po polsku, powstał szmer niezadowolenia i przerwały się popisy.
Zmierzch rozpędził część towarzystwa, zwłaszcza panie, do gościnnych pokojów, dla przystrojenia się do wieczerzy, która odbyła się, jak zazwyczaj, wystawnie co do kuchni i służby, lecz bez fraków, ile że zebranie było przygodne. Podczas wieczerzy Maciej Golanczewski dobył z kielicha, który często do ust nachylał, jakieś wywody o przygarnięciu wydziedziczonych ziemian litewskich do łona szlachty wielkopolskiej, które zakłopotały nieco współbiesiadników, zwłaszcza Skumina i panny obecne. Nie skończyły się jednak toastem.
Najmniej bawiła się przy stole panna Tolibowska, siedząc przy perorującym panu Macieju, a widząc naprzeciwko siebie nowego kuzyna, Janka, między Wercią i Zosią Golanczewską. Wercia była roztargniona i niespokojna. Zosia dobywała z siebie cały zapas inteligencji i dystynkcji w rozmowie ze Skuminem. Nie podobał się dziś Dosi nawet kochany wuj Ambroży, który z przychylnym uśmiechem śledził konwersację Zosi z Jankiem. On to zapewne sprowadził te „gęsi“, jako możliwe kandydatki na panią Skuminową? Jedyna ciocia Figa, dawna sprzymierzona, nie drażniła burzliwej panny Tolibowskiej. Pozwalała też Dosia chętnie Krysiowi śmiać się i paplać z Muką Golanczewską; niech się tam dogadają, do czego chcą... Wogóle dość ponuro zachowywała się podczas wieczerzy. Nie zamieniła z Jankiem prawie ani słowa, gdyż zasypywała go ciągle wywiadami rodzina Golanczewskich, wielce ciekawa jego psychiki, a szczególniej zamiarów. Tylko, gdy spojrzenie Skumina przesuwało się czasem po niej, zauważyła w jego oczach ożywienie i uśmiech tajemniczo porozumiewawczy. Błysk ten był jej przyjemny, ale i ten jej nie dogadzał. Nie tak się ze mną rozmawia — buntowało się w niej dumne serce.
Po wieczerzy miała się kompanja rozjechać. Noc była ciemna, ale szosy doskonałe i znajome we wszystkich szczegółach. Golanczewscy mieli swój samochód pełny i wracali do siebie, w kierunku odwrotnym do Poznania. Resztę gości mógł zabrać samochód Krysia Ramułtowskiego, ale Kryś oświadczył, że zaproszony został przez Golanczewskich i pojedzie z nimi, lub za nimi. Nikogo to nie zdziwiło, gdyż Golanczewscy mieli nie jedną, lecz dwie córki na wydaniu. Skumin zaś musiał się stawić nazajutrz o 9-tej rano w swem biurze w Poznaniu.
— Jeżeli chcesz koniecznie, dam ci zaraz małego Forda — zaproponował Ambroży.
Pozostawała z gości Dosia Tolibowska, o której przypuszczano, że tutaj przenocuje. Ale oświadczyła niespodzianie, że musi też być jutro w Poznaniu i pojedzie z Jankiem.
— Jedźcie sobie razem, skoro wam wspólna wypada droga — rzekł Ambroży ze znaczącym uśmiechem.
Inaczej się na to zapatrywała Wercia, która zamilkła i zbladła. Gdy już dwa samochody, Golanczewskich i Ramułtowskiego odjechały, a nie podano jeszcze małego Forda dla Skumina, Wercia zbliżyła się do cioci Radomickiej i szepnęła jej do ucha:
— Niechże ciocia wytłumaczy Dosi, że nie jeździ się po nocy we dwoje z młodym człowiekiem i to prawie nieznajomym.
— Zasadniczo tak — odpowiedziała ciocia — ale skoro są krewni i wypada im wspólna droga, jak mówi Ambroży...
— Co tam za wspólna droga? Dosia może poczekać do jutra. To są te jej dzikie zaloty...
Stara panna Radomicka zamilkła w niejakiem osłupieniu. Wtedy Dosia, zgadując dokładnie treść cichej rozmowy, przystąpiła do rozmawiających i rzekła:
— Namyśliłam się, Werciu — pojadę jutro do domu. Dacie mi samochód do stacji?
— Widzisz, Werciu! Dosia sama rozumie — wtrąciła ciocia Figa triumfalnie.
Gdy Skumin sam odjeżdżał do Poznania, zdołała mu Wercia szepnąć na odjezdnem:
— Przyjadę jutro do Poznania. Będziemy mieli wieczór dla siebie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.