<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Jan bez ziemi
Podtytuł Romans
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Jesień już zapadła nad Polską. Odbarwiła polne rozłogi, rzucając na nie tylko zrzadka swe barwy swoiste, pożegnalne: korale jarzębin i złote plamy na klonach i lipach, uśmiechnięte do słońca zasmuconego, rojącego tęskne wspomnienia. I miasta były ciche, bo ociągały się jeszcze z powrotem rzesze „letników“, dawno już wyległe za mury, a nie rychliwe do powrotu i do pracy, która mogła na nich w mieście poczekać.
Miasta ospałe, lecz nie wielkopolski Poznań, który dbał zawsze o silne i regularne tętno swego życia, stroił się i czyścił wzorowo, wrzał pracą nie zgiełkliwą, lecz skuteczną, prosperował pod świetnemi rządami dwóch mężów, godnych zaufania, którem powszechnie ich darzono: wojewody Adolfa Bnińskiego i Cyryla Ratajskiego, prezydenta miasta.
W dni powszednie Poznań sprawia tylko dodatnie wrażenie topograficzne, przez ozdobność swych ulic i gmachów, piękność ogrodów, celowość urządzeń, gotowych do użytku i ruchu. Ale rusza się niepokaźnie, wstaje rano, kładzie się spać przed północą. Widać po ulicach więcej pracowników, niż gapiów.
Poznań staje się wielkiem, rojnem miastem dopiero w dni świąt własnych, które sobie urządza dość gęsto: Targów Zachodnich, wystaw specjalnych, przyjęć znakomitych ludzi. Tej jesieni odbywał się zakrojony na wielką skalę „Tydzień Akademika“.
Jan Skumin usiadł w wielkiej kawiarni, nazwanej Esplanadą, zamykającej krótki bok placu Wolności, na którym zebrał się tłum zwarty, ale tak sforny, że przez środek wytknięta droga ciągnęła się prosto, jak struna, strzeżona przez nikłą straż akademicką. Studenci dawali tego dnia, pośród różnych uciech dla publiczności, przedstawienia teatralne na placu, pod gołem niebem, pod nazwą „Sejmik relacyjny 1576 roku“.
Na werandzie Esplanady urządzono rusztowanie z napisami, wstęgami i fantami loterji studenckiej, której bilety rozchwytywała publiczność w ogromnych ilościach. Przed tym olbrzymim straganem były miejsca dla tuzów poznańskich zarezerwowane. Sceną była część tarasu Esplanady, wywyższona nieco nad plac, który służył za salę widzów. Kawiarnia odstąpiła darmo swój najdochodniejszy front na przedstawienie i całe miasto brało w niem udział równie dobroczynny, jak wesoły.
Skumin pił kawę w głębi kawiarni przy stoliku, zasłoniętym przez stragan loteryjny, niby w kulisach teatru i wypatrywał, gdzieby się lepiej umieścić, gdy się zacznie przedstawienie.
Wtem do sali weszła szybko strojna i zwinna panna, a za nią opodal dwaj studenci w korporacyjnych czapkach nieśli z trudem duży turnus z kartkami loteryjnemi. Jeden z nich wołał za panną:
— Tutaj, tutaj, koleżanko Doroto, umieścimy turnus!
Skumin drgnął:
— Dorota?!.. Ależ to praw dziwa Dosia Tolibowska! Rzucił się poprostu za nią w pogoń, a gdy dopadł, ona stanęła w radosnem osłupieniu.
— A pan co tu robi?!
— Włóczę się po świecie. Pani zaś co tu robi? Czy pani jest studentką?
— Ach, już nie. Chodziłam na wykłady i przypisali mnie do korporacji. Dzisiaj pomagam tym kochanym chłopcom przy ich loterji.
Właśnie „kochani chłopcy“ zatrzymali się z ciężkiem „kołem szczęścia“ i postawili je na posadzce. Obaj mieli w oczach szał młodej zabawy i patrzyli w oczy Dosi. Miarkując jednak, że koleżanka ma radosne spotkanie z jakimś elegantem — pewno taki nie był na uniwersytecie? — zwrócili się do panny Tolibowskiej ceremonjalnie:
— Niech się łaskawa pani nie trudzi. Poradzimy sobie.
— Zaraz do was powrócę.
Tymczasem Skumin podszedł do studentów i podał im obu rękę:
— Jan Skumin, stary student uniwersytetów Jagiellońskiego i Stefana Batorego. — Vivatr crescat, floreat Alma Mater Posnaniensis!
— Vivat et Cracoviensis atque Vilnensis. Cześć!
Po wymianie tych uroczystych pozdrowień znikły żaki poznańskie, mocno zadowolone.
Dosia przypatrywała się Skuminowi z wyrazistą aprobacją. Wogóle była w humorze różowym, który wprowadzał w grę wszystkie jej wdzięki.
— Gdzież pan się tu błąka — rzekła do Jana — chodźmy na front; znajdę tam panu miejsce, nawet obok siebie.
— Szczyt moich marzeń w tej chwili — odrzekł Skumin zupełnie szczerze.
Wyszli zatem z za kulis i usiedli obok siebie w rzędzie krzeseł, który powoli się zapełniał. Siedziało tam już paru profesorów uniwersytetu, parę pań...
— Nie spodziewałam się pana tutaj spotkać — mówiła Dosia wesoło, bez zaprawy sarkastycznej, którą Jan pamiętał z pierwszej i jedynej z nią rozmowy, na stacji.
Była dziś doskonale ubrana, w angielskim kostjumie, przylegającym do kształtów — wspaniała. Skumin patrzył na nią z pewnem olśnieniem, które mu nawet tamowało wymowę. Więc ona znowu zaczęła:
— Chce pan ze mną zjeść obiad po tej hecy? — Z największą przyjemnością. — I jeszcze z kim mamy być na obiedzie?
— A panu jeszcze kogoś potrzeba do towarzystwa, oprócz mnie!
— Broń Boże! Tylko nie rozumiałem. Gdzie pani tutaj mieszka, lub u kogo?
— W Bazarze, sama. — Któżby mieszkał w Poznaniu gdzie indziej, niż w Bazarze? Mój ojciec należy do współwłaścicieli i ja przecie też jestem tutejsza. Ale pan dlaczego tu jest? — to ciekawsze. Tylko ta rozmowa na później, bo właśnie wchodzi wojewoda.
Boczną drogą przechodził wojewoda przez tłum, który rozstępowa! się przed nim, odkrywając głowy. Wojewoda odpowiadał ciągłym ukłonem kapelusza i dobrym, energicznym uśmiechem, wywołującym wszędzie podobny odwet. Gdy zbliżył się do krzeseł, obstąpili go studenci, jak swojego. Powitał rektora, profesorów, studenta — prezesa „Bratniej Pomocy“ i wiele innych osób, między niemi pannę Tolibowską i Skumina, którego już dawniej poznał.
Gdy usiadł, w tej chwili rozpoczęto przedstawienie. Widocznie czekano z rozpoczęciem na jego przybycie.
Przez środek placu, strzeżoną drogą śród tłumu, posuwał się wolno barwny orszak konny w staropolskich strojach. Na czele jechał autor tej stylowej szopki, przedstawiający pana posła poznańskiego na sejm toruński; poseł przybywał do Poznania dla zdania swym elektorom relacji z posłowania. Za nim ciągnęła szlachta rozliczna, w żupanach, deljach, kołpakach, wyglądających bogato z oddalenia, ale zbliska będących zbieraniną pospolitych gałganków, zamiast altembasów i grodeturów; włosienia i konopi użytych na brody i wąsy.
Jedno, co było autentyczne w tej krotochwili, to stary polski Poznań, ten sam, co za Batorego, no i tłum na placu, potomny tamtego tłumu z przed lat 350-ciu, rozrodzony prawowicie z pnia genealogicznego. I tak samo musiały grać ongi żaki i paupry poznańskie komedje, przez siebie wykoncypowane, bez troski o przepych strojów i dekoracyj, lecz z bujną fantazją, dla uciechy swojej i miłościwych protektorów ze starszyzny.
— Co? dziarsko się sprawiają nasze chłopcy? — szepnęła Dosia do Jana.
— Nadzwyczajnie! — potwierdził Jan — jest na tym placu jakaś swojska atmosfera, której nie czułem nigdy ani w Wilnie, ani w Warszawie... jakiś dech, idący przez wieki, a drgający żywo do dnia dzisiejszego.
— Bo wszyscy tu jednego rodzaju — dodała Dosia.
— Tak. Nie widzę ani jednego semickiego typu.
— Otóż to właśnie.
Pan poseł stanął na ławie i, pokłoniwszy się nominatim wszystkim wielmożnym i urodzonym, jął opowiadać, jako Gdańsk, podjudzony przez zdradzieckie podszepty obce, bunt podnosi przeciw majestatowi Króla Jegomości, miłościwie nam panującego Stefana. Oburzają się słuchacze jednomyślnie. Mówca wywodzi tandem, że dla obrony naszych miast i granic potrzebne nam wojsko. — „Pospolite ruszenie!“ — ktoś wykrzykuje. — To zawodne — oponuje poseł — trzeba nam regularnego żołnierza. — Wszczyna się pomruk. Warchoł pewien wskakuje na ławę i przemawia gwałtownie przeciw regularnym formacjom, które pociągną za sobą pomnożenie podatków. A nie dość ich to mamy? Król chce wojska regularnego, aby ustalić absolutum dominium, a gdzie złota wolność i prerogatyw y szlacheckie?! Na posła sypią się nagany, to znowu pochwały. Obrywa się i Królowi Jegomości. Wrzawa rośnie.
Szereg słuchaczy, siedzących przy Esplanadzie, przyjmuje to wszystko z uśmiechem pogodnym, rzeczy słysząc nie nowe, lecz zgrabnie dostosowane do aktualnych kłopotów z Gdańskiem. Niejeden profesor lubuje się dobrą archaizowaną polszczyzną. Skumin i panna Tolibowska zamieniają porozumiewawcze spojrzenia, ciesząc się, że oceniają sztukę zgodnie.
— Widzi pan tego, co stoi tuż za mówcą i gęsiem piórem notuje niby w księdze?
— No widzę — to ma być skryba, kronikarz.
— Nie — to sufler.
— Ach prawda! Bardzo dowcipnie pomyślane.
Znowu pan poseł wstąpił na ławę i, reasumując z szacunkiem usłyszane zdania, podaje niektóre w wątpliwość. Ostatecznie obstaje przy swem zdaniu co do ustanowienia regularnego żołnierza. Znowu fala opozycji... Jużby tego było dosyć — myśli niektóry ze słuchaczy.
Nagle mówca urywa. — Co to? trąbka. Hejnał triumfalny w cztery trąby. — Z przeciwnej strony długiego placu czterech jeźdźców jaskrawo ubranych, na karych koniach, wypada z ulicy Nowej, okrąża cwałem plac i wjeżdża na scenę.
Ogrom ne zaciekawienie — zgiełkliwe zapytania, co się stało?!
Nareszcie jeden z heroldów ogłasza tubalnym głosem:
— Zwycięstwo Króla Jegomości nad Gdańszczanami pod Tczewem! Vivat Król!
Potężny dreszcz sceniczny wstrząsnął ogromnym tłumem. Niejeden krzyknął odruchowo: vivat! — jakby chodziło o prawdziwe, dzisiejsze zdarzenie.
Dosia zerwała się z miejsca i zawołała do Jana:
— Ach, panie! Jabym tego, co przyniósł wieść, ucałowała!
— Już lepiej autora — poprawił Jan z mniejszym zapałem.
Nic z tego nie wykonano, zwłaszcza, że akcja kończyła się na scenie. Pan poseł gardłował znowu z ławy za potrzebą regularnego wojska — oponenci umilkli — szlachta obiecywała uchwalić podatki na wojsko.
W kwadrans potem Jan i Dosia wchodzili do restauracji Bazaru, położonego na przeciwległej stronie tegoż placu Wolności. Godzina była obiadowa i sala pełna. Zasiadało w niej dużo znajomych panny Tolibowskiej, niektórzy na swych tradycyjnych miejscach, jak naprzykład członkowie „Resursy“, pierwszego klubu wielkopolskiego, przy długim stole na lewo od wejścia. Wogóle całe zebranie miało charakter jakiejś uroczystości familijnej z dobraniem pewnej liczby gości przygodnych, bo i cały gmach Bazaru, zawierający hotel, restaurację, Resursę, sale balowe i wyborny skład win, należał do kooperatywy ziemian, mającej za so bą kilkadziesiąt lat istnienia, tradycje i styl swój klasyczny.
Dwoje młodych, wchodzących do sali, mogło przysiąść się łatwo do którego stolika mniej szczelnie obsadzonego, ale woleli znaleźć się odosobnieni, to też zajęli pośpiesznie jedyny mały stolik na uboczu, który okazał się wolnym. Zamówili obiad dzienny, ułożony według przeciętnego gustu miejscowego, i zaczęli gwarzyć. Pilniej im było do rozmowy, niż do jedzenia.
— Zatem, panie... kuzynie, co pan porabiał przez dwa miesiące od czasu naszego spotkania?
— Niewiele, panno Dosiu. Stałem się finansistą, tym czasem drobnym. Porobiłem interesy w Warszawie, a teraz mam pracować w Poznaniu.
— To bardzo dobrze — uradowała się Dosia. — Słyszałam także, że był pan znowu w Gdeczu?
— Byłem... przejazdem.
— Raz, czy dwa razy? Może więcej?
— Już nie pamiętam — pomieszało mi się z moim dłuższym pobytem w lecie.
Dosia zmiarkowała, że Jan unika rozmowy o Gdeczu, a ona właśnie o Gdeczu chciała z nim mówić. Powróciła jednak do poprzedniego wywiadu:
— Cóżto za operacje finansowe w Warszawie i w Poznaniu, jeżeli wolno wiedzieć?
— Mówiłem: drobne. Sprzedałem w Warszawie parę obrazków, ocalonych z mojej „debakli“. I dostałem posadę w banku, który ma swą centralę w Poznaniu. Ponieważ zaś z przygotowania szkolnego jestem humanistą, a z upodobania miłośnikiem dzieł sztuki, widzi pani, jak dziwacznie pokierowałem swem życiem.
— To nic, panie Janie, to dopiero wstęp do nowego życia.
— Do nowego? — zadziwił się Skumin. — Każda chwila życia jest nowa, ale o jakim przełomie życiowym pani raczy wspominać?
— No... przenosi się pan do nas, do Wielkopolski.
— Od wiosny rzeczywiście ciągle prawie tu siedzę, ale o przenosinach trudno mówić, gdy nic niema do przeniesienia, oprócz własnej duszy i kufra.
— Tymczasem obie te wartości, większa i mniejsza, są u nas. Czy się tu panu nie podoba?
— Podoba mi się bardzo: i dobrze urządzony kraj, i piękne miasto, i kilka poznanych osób.
— Aż kilka? To albo za mało, albo pod innym względem za dużo.
Niezupełnie zrozumiał Skumin to zdanie, ale przeczuł w niem intencję satyryczną lub wywiadowczą i uskoczył wbok przed wymierzonym ciosem:
— Może kuzyneczka powiedziałaby teraz coś o sobie, bo o niej, oprócz bardzo miłych wrażeń osobistych, zbyt krótkich, to doprawdy nic nie wiem.
— Wercia nie mówiła panu nic o mnie?
Wercia mówiła, ale Jan nie chciał stanowczo rozmowy o Werci z Dosią, odpowiedział zatem:
— Nie pamiętam.
— Więc mam panu opowiedzieć mój życiorys?
— Ach! nie życiorys — ale tak coś o sobie, żebyśmy byli trochę bardziej... krewni.
— Owszem, mogę podać życiorys. Mam lat 26. Straciłam matkę bardzo wcześnie, ojciec mnie wychowywał... a raczej nie wychowywał sam, tylko oddawał na wychowanie różnym. Nauczono mnie tego i owego, a nawet to i owo umiem. Zresztą wychowywałam się sama. Co pan jeszcze więcej chce wiedzieć?
— Nic więcej, bo widzę, że kuzynka wpada już w zły humor.
— Jakże to pan widzi?
— Tak, po oczach, po nosku, który drga... I ta faza jest śliczna, ale nie chcę pani nudzić.
Dosia uśmiechnęła się uroczo do komplimentu, ale nie skwitowała z przekory. Odrzekła:
— Bo, widzi pan, ja niecierpię, kiedy mi kto przeszkadza mówić o tem, co ja chcę.
— A jeżeli ten drugi — „rozmówca“ — nie może mówić o tem, co pani chce?
— To mnie nudzi.
— Nie chciałbym się narazić na tak okrutny zarzut — wykręcał się Skumin od wiszącej w powietrzu rozmowy. — Więc spróbujmy mówić o czem innem, o jakiejś teorji oderwanej...
— Aale! — zaoponowała panna, zupełnie nadąsana. — Niech pan je zupę, bo ostygnie.
I zamilkła, czerpiąc swą zupę niecierpliwie. — Nagle, uderzając spojrzeniem prosto w oczy Jana, rzekła:
— Dobrze, mówmy o teorji oderwanej. Jak pan się zapatruje na godziwość romansu z mężatką?
Tego strzału Skumin się nie spodziewał. Nie lubując się już wcale w zmianach twarzy Dosi, zapragnął poprostu zamknąć jej buzię.
— To już temat zbyt oryginalny do rozmowy z panną.
— Dlaczego? Ja jestem zupełnie uświadomiona co do tych rzeczy.
— Jakto?
— Zawsze lubiłam rozmawiać śmiało o rzeczach, które mnie obchodzą — nie z każdym, ani z każdą, ale z ludźmi, do których mam zaufanie.
— Dziękuję za zaufanie, którem widocznie mnie pani darzy, ale mówić o tem z panią nie będę.
Przybrał wyraz stanowczy, który się wydał Dosi antypatycznym. Ona też straciła wiele ze swego uroku w jego oczach. Obiad we dwoje nie udawał się. Przez pięć minut zamieniali tylko monosylaby, drobne uwagi o sali i gościach obecnych.
Przerwało tę ciężką atmosferę wejście do sali Krysia Ramułtowskiego, który bez namysłu podążył do stolika, gdzie siedział Jan z Dosią.
— Co wy tu razem robicie?
Zanim Skumin odpowiedział, Dosia zasypała czułościami Krysia:
— Kryś! Krysiutek! Siadajże tu z nami; przyniesiesz odrobinę wesołości.
Zaczęła się ożywiona gadanina pomiędzy Krysiem a Dosią, jedna z tych konwersacyj bez treści, uprawianych zwykle przez ludzi bez rozumu, a czasem i przez takich, którzy od rozumnego myślenia chcą odpocząć. Uszczypliwe plotki o znajomych, dotyczące zwykle ich stosunków romansowych, anegdoty przyniesione z karczem i z kulis teatralnych, pobieżne wyrokowanie o ludziach, faktach i teorjach, o których się nie ma dokładnego pojęcia, i tym podobne.
Skumin nie dziwił się paplaninie Ramułtowskiego, bo niewiele trzymał o jego rozumie i takcie, ale sympatyczny wtór panny Doroty do tych bredni wprowadzał go poprostu w zdumienie. Czy z nią to był dopiero co na placu Wolności przy tej pięknej młodej zabawie, czy z jej szlachetniejszym sobowtórem? Słuchał teraz jej dialogu prawie ze wstrętem, dorzucał półsłówka tylko przez nawyknienie do grzeczności towarzyskiej.
Miarkował wprawdzie, jako słuchacz przenikliwy, że Dosia przesadza celowo swą zażyłość z Krysiem i admirację jego dowcipu, a to może, aby jego, Jana, trochę udręczyć, ukarać — ale za co? W poprzednich rozmowach jej z nim były przebłyski, które podobały mu się serdecznie, niestety. Czy teraz chce mu wybić z głowy te zapały?... A może poprostu panna Dorota kocha się w tym cymbale?, (Pierwszy raz nazwał tak w myśli Krysia). Są takie fenomeny w naturze.
Mając absolutnie dosyć tych zagadek, które mu drażniły nerwy niepomiernie, wstał pierwszy od stołu i wyszedł pod pozorem pilnych zajęć na mieście.
Miał rzeczywiście coś do czynienia w Poznaniu na dzisiaj: otrzymał wiadomość, że Radomiccy z Gdecza przyjadą popołudniu do Poznania dla obejrzenia „Tygodnia akademika“. Spotka zatem Wercię.
Nie pierwsze to było spotkanie od owej pięknej nocy letniej — może dziesiąte. — Od tego czasu powrócił trzy razy do Gdecza, pod różnemi pozorami, wymyślonemi głównie przez Wercię, a nawet, o zgrozo, przez Ambrożego! On to bowiem wyrobił Skuminowi miejsce w banku w Poznaniu, niekoniecznie odpowiednie jego zdolnościom i aspiracjom, ale zawsze dające mierny zarobek. Radomicki był w tym banku członkiem rady nadzorczej.
Takie uregulowanie stosunków z rodziną Radomickich było dla oka ludzkiego poprawne, ale dla sumienia Skumina coraz kłopotliwsze. I romans z Wercią nabierał cech grzesznej pospolitości, sprzecznej z estetycznem usposobieniem Jana. Pięknie to było szukać „mandragory“ po zamroczonym parku, piękna szczególnie była ta noc zupełnej rozkoszy, jedyna taka. Ale spotkania późniejsze, dorywcze, pod strachem Bożym — albo te kilka zmów spiskowych w Poznaniu, nawet w Warszawie, w hotelach i lokalach tajemnie wykombinowanych! Zęby cierpły Janowi na wspomnienie niektórych schadzek.
Nie ostygł wprawdzie w zmysłowym zapale, ale trudniej mu było idealizować romans z Wercią. Kobietę zaś kochaną idealizuje się zawsze w kierunku pożądanym i zawsze w dodatnim. Gdy zaś zabraknie tego czarownego przyśpiewu uwielbienia kobiety, nawet jej nagość fizyczna traci na uroku. Jan nie doszedł do tego smętnego nastroju, lecz namyślał się często i głęboko, jakby upiększyć, udoskonalić, nawet ulegalizować stosunek z Wercią. Porwać ją? — Jakiemi środkami, na jakie życie, u licha! Rozwieść ją z mężem? — Co za piramida przeszkód towarzyskich, ekonomicznych, no i prawno-religijnych, zwłaszcza w Kościele katolickim, do którego oboje przecież należą. — Nawet ona mogłaby się nie zgodzić, choć wydaje się gotową na wszystko.
Rozmyślał o tych rzeczach, włócząc się po mieście, a zaglądając raz po raz do Bazaru, gdyż wiedział, że Radomiccy, gdy przyjadą z Gdecza, muszą się choć na chwilę pokazać w Bazarze. Jest to zwyczajem tak ściśle obowiązującym każdego ziemianina wielkopolskiego, jak odwiedziny kościoła świętego Piotra w Rzymie.
Gdy zatem Skumin po raz trzeci zajrzał do Bazaru już o zmroku i zapytał portjera, czy niema kogo znajomego w restauracji, stary Paczkowski, świadomy całej klienteli i jej zwykłych ugrupowań, odrzekł energicznie i precyzyjnie:
— Tylko co weszli hrabstwo Radomiccy z Gdecza, hrabia Ramułtowski i panna Tolibowska.
Zastał ich Skumin siedzących przy jednym stole. Połknął zapytanie, które już miał na ustach: dlaczego tak późno? — ale Wercia odpowiedziała na myśl jego, łatwą dla niej do odgadnięcia:
— Przyjechaliśmy dość późno, bo mieliśmy jeszcze gości w Gdeczu, a od przyjazdu oglądamy pomysły studenckie dla zabawienia publiczności. Czy widziałeś, Janku, te przenosiny studenta na wózku zaprzężonym w niemożliwą szkapę? Kupa połamanych mebli, na nich student w szlafroku, z książką i kałamarzem w ręku — i różne sprzęty...
— Nawet mniej przyzwoite — dodał Kryś.
— Ma być jeszcze pochód dzieci z lampjonami różnokolorowemi. Musimy to zobaczyć po kolacji — szczebiotała dalej Wercia dla Janka, nie spuszczając z niego oczu.
Teraz Kryś Ramułtowski przybrał minę magistralną:
— Najciekawsze z dzisiejszego programu to odczyt Karola Huberta Rostworowskiego w auli uniwersyteckiej. On świetnie gada do młodzieży. Tylko już pewno odczyt się zaczął.
— Spóźnij się na niego, Krysiu. To nie dla ciebie — odezwała się figlarnie Dosia.
— No wiesz, Dosiu... — skrzywił się Ramułtowski i urwał.
Nic nie odrzekła i nikt nie zawtórował tej impertynencji śmiechem, ani żadną uwagą. Przywykli znajomi słuchacze do takich szusów panny. Tylko Skumina pogłaskało to po sercu, gdy pomyślał, że Dorotka nie bierze Krysia zbyt na serjo.
Pan Ambroży zaczął przyjaźnie badać Skumina:
— Cóż, Janku? Robota finansowa wre?
— Wiesz sam, mój drogi — odrzekł Jan — że daliście mi prawie synekurę. Parę tam na dzień listów francuskich, lub angielskich, i to nie pilnych zwykle. — Bez obrazy prezydjum i bez uchybienia obowiązkom, czytuję w biurze gazety.
— Poczekaj — to dopiero klasa wstępna; jest u nas dużo roboty dla zdolnych ludzi.
Nagle Radomicki powstał od stołu:
— Gadajcie tu sobie, zaraz powrócę.
I poszedł ku oddalonemu stołowi, gdzie siedział sam jakiś pan średnio ubrany.
— Do kogo on się tak wyrwał? — zapytał Jan.
Odpowiedział Kryś wszystko wiedzący:
— To dyrektor cukrowni.
— Ach, prawda — dodała Wercia — był nawet kiedyś u nas.
Jedzono tymczasem, co kto wybrał. Rozmowa pobrzękiwała rozstrzelona na drobiazgi. Sala, rojna o południu, świeciła teraz pustkami. Jakiś skrzypek na estradzie wygrywał somnambulicznie. Była to sztuka dla sztuki, bo nikt jej nie słuchał.
— Strasznie jakoś głucho dziś w tym Bazarze — orzekła Dosia, zasłaniając ręką młodą paszczę, szczerze ziewającą.
— Bo widzisz — jął tłumaczyć Kryś — z rozmnożeniem się naszych samochodów ustało prawie życie wieczorne w Poznaniu. Każdy z nas woli spać w swem dobrem łóżku, niż w hotelu, i na noc wraca do domu. Chyba że jakaś okazja: miesięczna kolacja w Resursie, bal trochę „select“ — coś takiego.
Wysłuchano tego wykładu, który każdy znał napamięć, bez wzruszenia. Dopiero Dosia przerwała apatyczny nastrój:
— Mówił mi jeden kolega, że są tu dancingi, do których się chodzi trochę później. Mają być bardzo zabawne. Są tam dobre tancerki zawodowe i jeden tancerz, un danseur mondain, który zawraca głowę wszystkim paniom. Możebyśmy tam wstąpili na chwilę.
Wercia przybrała ton uroczysty:
— Moja Dosiu! chyba żartujesz? Jakiż to „kolega“ doradza ci takie rzeczy?
— Student, bardzo miły chłopiec.
— Mam nadzieję, że cię tam nie zaprowadził?
— Dotąd nie. Ale dzisiaj, w tak dostojnem towarzystwie...
Nikt jednak nie poparł tak śmiałego pomysłu, oprócz Krysia, który utkwił oczy w Dosię, ruszał brwiami i wskazywał palcem na swą pierś rycerską tak dyskretnie, że wszyscy zrozumieli, że onby się na tę wyprawę poświęcił.
Właśnie Ambroży powracał od swego dyrektora.
— Bardzo się cieszę, żem go tu złapał. Musiałbym się z nim jutro zwoływać na rozmowę.
— Wujaszku! — przerwała mu Dosia — czy wuj nie zaprowadziłby nas do takiego małego dancingu — zapomniałam, jak się nazywa...
Ambroży spojrzał na siostrzenicę, którą bardzo lubił, czulej, niż po ojcowsku:
— Moja Dosieńko! Znam cię, więc wiem, że tamby ci się nie podobało. Ciekawość pierwszy stopień do piekła.
— Więc tam jest piekło?
— Przedpokoik do piekła.
— Brawo, brawo Ambroży! — zawołał Kryś, który tylko co był wręcz przeciwnego zdania.
— Widzę, że się tu nudzicie solennie — ciągnął dalej Radomicki. — Zaproponuję wam normalniejszą zabawę. Jedźmy wszyscy, jak tu siedzimy, na noc do Gdecza. Jutro tennis — gra się jeszcze dobrze. — Ustrzelimy parę bażantów. — No, jakże?
Wercia czekała niespokojnie na odezwanie się Janka. On zaś rzekł:
— Doskonale, tylko jutro to moje biuro...
— Jakie biuro? Przecie jutro niedziela!
Wszyscy przyjęli zaproszenie ochoczo, obiecując sobie każdy co innego.
W godzinę później towarzystwo mieściło się w dwóch samochodach. Wielki „Mercedes“ Radomickich pomieściłby od biedy wszystkich. Ale Ramułtowski miał też swój samochód i zapraszał do niego Dosię. Już się zabierała do wsiadania, gdy przelotnie rzuciła okiem na Skumina, który oglądał ją oczami dziwnie badawczemi. Zawróciła nagle i wpadła do samochodu Radomickich, obierając sobie miejsce obok szofera. Wobec tego Kryś sam pojechał w swoim wozie.
Przejmujące zadowolenie ogarnęło Skumina.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.