<<< Dane tekstu >>>
Autor Sándor Petőfi
Tytuł Janosz Witeź
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Gazety Polskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryna Duchińska
Tytuł orygin. János vitéz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Szedł Janosz, dwaj druchy zdążają z nim w ślady:
Ból, pierwszy towarzysz ponury i blady,
A drugi miecz rdzawy, co ostrzem szerokiém
Krew z piersi tureckich wytaczał potokiem.

Przebiega on z nimi wsie, bory i miasta,
Siłakroć już księżyc maleje, to wzrasta;
Już lody stopniały i wiosna już bliska
A ból mu wciąż serce jak ściskał, tak ściska.

O! puść mnie! zawoła, puść bólu szalony!
Po głębi-ś mi łona krogulcze wpił szpony;
Ty życia nie wydrzesz! daremna otucha;
Precz bólu nikczemny nim zwątlisz mi ducha!

Śmierć, widzę o bólu! nie zdąża swym torem,
Lecz składasz ból w sercu zwątloném a choręm;
Ty praco! ty dodaj smutnemu podniety,
Przy tobie ja prędzej dobiegnę do mety!”

I strząsnął ból z serca jak widmo złowieszcze,
Niekiedy Janosza nawiedzi on jeszcze;
Lecz pierś go z pogardą odtrąci szeroka
I tylko łzy kroplę dobędzie mu z oka.

I łzami też Witéż dopełnił już miary,
A brzemię żywota wziął dzielnie na bary:
Przez lasy, przez góry, oh niesie je, niesie.
Raz późno wieczorem napotkał wóz w lesie:

Wóz to był garncarski, zgrząsł w bagnie po koła,
Szamocze się garncarz, pot ciecze mu z czoła;
Tnie konie, przyzywa pioruny i czarty:
„Ja z miejsca nie ruszę!” wóz mówi uparty.

„Dzień dobry garncarzu”! nasz Witeż wyrzecze,
A stary mu nato: „Szalonyś człowiecze!
Oj czartu dzień dobry, mój bracie rzecz lepiéj,
A niech się odemnie to licho odczepi”.

„Gniewacie się ojcze, gniew próżny nie nada!”
„I jak się nie gniewać? héj! biadaż mi, biada!
Tym szkapom przeklętym okładam wciąż boki,
A wozu nie dźwigną z kałuży głębokiéj!”

„Jest rada na wszystko, lecz mówcież mi bracie
Gdzie wiedzie ta droga? czy pewno ją znacie!”
I ręką ukazał na prawo ślad drogi
Zarosłéj w ciernisku, w piołuny i głogi.

Staremu od grozy włos powstał nad czołem,
Drgnął cały, źrenice stanęły mu kołem,
— „Tam — rzecze — ród mieszka olbrzymów straszliwy;
Kto poszedł tą drogą, nie wrócił z niéj żywy!”

„Wy o mnie — rzekł Witeż — nie trwóżcie się wcale,
A teraz do pracy!” — Poskoczy zuchwale,
Pochwyci za dyszel drabiasty wóz duży,
I wnet go jak pióro wyciągnie z kałuży.

A garncarz osłupiał: — „Prawdaż to, mój Boże!”
I oku własnemu dać wiary nie może;
Nim przyszedł z obłędu, nasz Witeż tymczasem
Do kraju olbrzymów zapuścił się lasem.

Wciąż idzie a idzie, jak wicher pomyka,
A przed nim kraina bezludna i dzika.
Wnet przybiegł na kresy: tu strumień w pomroczy
Szeroki jak rzeka po skałach się toczy.

Na kresach stał olbrzym, snać pilną straż trzyma,
Bez trwogi nasz Witeż wzrok wlepi w olbrzyma;
Do góry w obłoki wzniósł głowę i oko,
Jak gdyby na basztę poglądał wysoką.

I strażnik wnet czujny ślad zwietrzył człowieka,
Zaryczy piorunem, aż wstrząsła się rzeka:
— „Ha! człowiek się widzę poruszył wśród trawy,
Na miazgę cię zdepczę robaku plugawy!”

I podniósł już nogę. Oh! w proch go wnet zetrze,
A Witeż szablicę wyrzuci w powietrze;
Aż w pięcie olbrzyma utkwiła jak szydło:
Padł, woda porwała potworę obrzydłą.

„Ha! wszystko, rzekł Janosz tak poszło jak chciałem,
Toż most mi szeroki zbudował swém ciałem;
Od dalszéj mnie drogi moc żadna nie wstrzyma!”
I przebiegł wnet potok po grzbiecie olbrzyma.

Nim olbrzym ramiona wydźwignął z potoku,
Nasz Witeż jak strzała zaskoczy go z boku;
Wzrok wlepi do góry, zamierzy dłoń dziarską,
I przeszył kark wroga szablicą huzarską.

Powalił się strażnik, krew raną mu płynie,
Nie sprawiać mu czatów w olbrzymów krainie;
Bo czarnym mu kirem zachodzi blask słońca,
Na czujny wzrok padła noc wieczna bez końca.

I woda czerwoną skraśniała posoką,
Uderza z łoskotem w pierś jego szeroką.
Już głowę kudłatą pochłania głąb fali;
Gdziesz Janosz bohatér? zobaczym to daléj.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Sándor Petőfi i tłumacza: Seweryna Duchińska.