[34]
XIX.
Szedł Janosz, dwaj druchy zdążają z nim w ślady:
Ból, pierwszy towarzysz ponury i blady,
A drugi miecz rdzawy, co ostrzem szerokiém
Krew z piersi tureckich wytaczał potokiem.
Przebiega on z nimi wsie, bory i miasta,
Siłakroć już księżyc maleje, to wzrasta;
Już lody stopniały i wiosna już bliska
A ból mu wciąż serce jak ściskał, tak ściska.
O! puść mnie! zawoła, puść bólu szalony!
Po głębi-ś mi łona krogulcze wpił szpony;
Ty życia nie wydrzesz! daremna otucha;
Precz bólu nikczemny nim zwątlisz mi ducha!
Śmierć, widzę o bólu! nie zdąża swym torem,
Lecz składasz ból w sercu zwątloném a choręm;
Ty praco! ty dodaj smutnemu podniety,
Przy tobie ja prędzej dobiegnę do mety!”
I strząsnął ból z serca jak widmo złowieszcze,
Niekiedy Janosza nawiedzi on jeszcze;
Lecz pierś go z pogardą odtrąci szeroka
I tylko łzy kroplę dobędzie mu z oka.
I łzami też Witéż dopełnił już miary,
A brzemię żywota wziął dzielnie na bary:
Przez lasy, przez góry, oh niesie je, niesie.
Raz późno wieczorem napotkał wóz w lesie:
Wóz to był garncarski, zgrząsł w bagnie po koła,
Szamocze się garncarz, pot ciecze mu z czoła;
Tnie konie, przyzywa pioruny i czarty:
„Ja z miejsca nie ruszę!” wóz mówi uparty.
[35]
„Dzień dobry garncarzu”! nasz Witeż wyrzecze,
A stary mu nato: „Szalonyś człowiecze!
Oj czartu dzień dobry, mój bracie rzecz lepiéj,
A niech się odemnie to licho odczepi”.
„Gniewacie się ojcze, gniew próżny nie nada!”
„I jak się nie gniewać? héj! biadaż mi, biada!
Tym szkapom przeklętym okładam wciąż boki,
A wozu nie dźwigną z kałuży głębokiéj!”
„Jest rada na wszystko, lecz mówcież mi bracie
Gdzie wiedzie ta droga? czy pewno ją znacie!”
I ręką ukazał na prawo ślad drogi
Zarosłéj w ciernisku, w piołuny i głogi.
Staremu od grozy włos powstał nad czołem,
Drgnął cały, źrenice stanęły mu kołem,
— „Tam — rzecze — ród mieszka olbrzymów straszliwy;
Kto poszedł tą drogą, nie wrócił z niéj żywy!”
„Wy o mnie — rzekł Witeż — nie trwóżcie się wcale,
A teraz do pracy!” — Poskoczy zuchwale,
Pochwyci za dyszel drabiasty wóz duży,
I wnet go jak pióro wyciągnie z kałuży.
A garncarz osłupiał: — „Prawdaż to, mój Boże!”
I oku własnemu dać wiary nie może;
Nim przyszedł z obłędu, nasz Witeż tymczasem
Do kraju olbrzymów zapuścił się lasem.
Wciąż idzie a idzie, jak wicher pomyka,
A przed nim kraina bezludna i dzika.
Wnet przybiegł na kresy: tu strumień w pomroczy
Szeroki jak rzeka po skałach się toczy.
Na kresach stał olbrzym, snać pilną straż trzyma,
Bez trwogi nasz Witeż wzrok wlepi w olbrzyma;
Do góry w obłoki wzniósł głowę i oko,
Jak gdyby na basztę poglądał wysoką.
I strażnik wnet czujny ślad zwietrzył człowieka,
Zaryczy piorunem, aż wstrząsła się rzeka:
— „Ha! człowiek się widzę poruszył wśród trawy,
Na miazgę cię zdepczę robaku plugawy!”
I podniósł już nogę. Oh! w proch go wnet zetrze,
A Witeż szablicę wyrzuci w powietrze;
Aż w pięcie olbrzyma utkwiła jak szydło:
Padł, woda porwała potworę obrzydłą.
[36]
„Ha! wszystko, rzekł Janosz tak poszło jak chciałem,
Toż most mi szeroki zbudował swém ciałem;
Od dalszéj mnie drogi moc żadna nie wstrzyma!”
I przebiegł wnet potok po grzbiecie olbrzyma.
Nim olbrzym ramiona wydźwignął z potoku,
Nasz Witeż jak strzała zaskoczy go z boku;
Wzrok wlepi do góry, zamierzy dłoń dziarską,
I przeszył kark wroga szablicą huzarską.
Powalił się strażnik, krew raną mu płynie,
Nie sprawiać mu czatów w olbrzymów krainie;
Bo czarnym mu kirem zachodzi blask słońca,
Na czujny wzrok padła noc wieczna bez końca.
I woda czerwoną skraśniała posoką,
Uderza z łoskotem w pierś jego szeroką.
Już głowę kudłatą pochłania głąb fali;
Gdziesz Janosz bohatér? zobaczym to daléj.