<<< Dane tekstu >>>
Autor Sándor Petőfi
Tytuł Janosz Witeź
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Gazety Polskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryna Duchińska
Tytuł orygin. János vitéz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

I spełnił się wyrok złowrogo skreślony:
Na nieba krawędzi, wiatr zadął szalony,
Kipiące bałwany zjeżyły się górą,
I burzą smagane zajękły ponuro.

Drżą majtki, padł postrach na serce sternika,
Łódź krucha po morzu samopas pomyka;
To porwie ją fala, to w głąb ją zanurzy,
Daremny wysiłek, nie wytrwać im dłużéj.

Świat tonie w pomroku chmur kłębem owiany,
Zabrzmiało: bój w niebie staczają Tytany,
Grom bije za gromem. Oh! biadaż ci łodzi!
Wnet piorun ognisty w twe czoło ugodzi.

Już fala kołysze twe szczątki rozbite,
Już trupy schłonęło dno morza niesyte;
Gdzie Janosz bohatér? gdzież Witeź zuchwały.
I jegoż bałwany bezdenne porwały?

I jemu śmierć straszno spojrzała już w oczy,
Lecz niebo Witezia opieką otoczy;
Cudownym go z nurtów wydźwignie sposobem,
By fala na wieki nie była mu grobem.

Uniosła go woda wysoko do góry,
Że głową do czarnéj dosięgnął aż chmury;
I błysła mu w duszy nadzieja zbudzona,
I chmurę oburącz pochwycił w ramiona!


Przyczepi się do niéj, co siły wystarczą,
Ach! ona w téj dobie jedyną mu tarczą;
Ku morzu ją ściągnął z przestrzeni wysokiéj
I wdarł się po chmurze do szczytu opoki.

O! wtedy rozbitek w proch cały się korzy,
Dziękuje za życie, bezcenny dar Boży;
Choć skarby przepadły nie troszczy się o to:
On złoto za żywot oddaje z ochotą.

Ze szczytu opoki pogląda zuchwale,
A gryfy tam gniazdo usłały na skale;
Tam matka żer w dziobie przyniosła dla dzieci:
W umyśle Janosza myśl nagła zaświeci.

I chyłkiem co żywo ku gniazdu podbieży,
Z nienacka na ptaka piorunem uderzy;
Żelazną ostrogą zakole pod boki:
Ptak skrzydła rozpostarł i pomknął w obłoki.

Zwykłegoż-by jeźdźca gryf nie zniósł na grzbiecie,
Lecz Witeż mu szyję ramiony oplecie;
Zrozumiał ptak nakaz, w lot z wichrem w zawody,
Unosi go hyżo nad pola, nad wody.

Przebiegli moc krajów, wtém zorza zrumieni
Pół nieba odblaskiem słonecznych promieni;
Dzwonnica kościółka błysnęła w pomroczu:
Drgnął Janosz, łzy strugą spłynęły mu z oczu.

„To wioska rodzinna. O Boże! mój Boże!”
Z radości tchu piersią pochwycić nie może,
I gryf téż znużony, więc skrzydły ciężkiemi
Lot z jasnych obłoków skierował ku ziemi.

Na wzgórzu zieloném przysiada on z cicha,
Krew płynie mu z boków, pierś ledwie oddycha;
Zsiadł Janosz, mgłą mętną zabiegło mu oko
I poszedł ku wiosce zadumań głęboko.

„Zabrała mi woda me skarby, me złoto,
Lecz niosę ci serce Iluszko sieroto!
Wszak dosyć dla ciebie gołąbko ty biała,
Tyś długo Janosza w tęsknocie czekała”.

I z nową do wioski pospiesza otuchą;
Wóz w drabiach nad głową zatętni mu głucho:
To beczki snać puste na wozie turkoczą,
Wieśniacy do winnic zdążają ochoczo.


Nie patrzy na ludzi, co żywo ich mija
I ręki mu ręka nie ściśnie niczyja;
Snać nikt go nie poznał, lecz w duszy mu słodko.
„Ty poznasz mnie, rzecze, Iluszko sierotko!”

I przebiegł podwórko, już stanął u proga;
Zawarte drzwi sieni: gdzież ona nieboga?
Pomału do klamki przyłożył dłoń drżącą,
Pobladły mu lica, pierś bije gorąco.

Otworzył, i zcicha próg chaty przekroczy;
Wbiegł: twarze nieznane! „Czyż mylą mnie oczy?
Znów chwyta za klamkę. „Taż chata? oh nie ta!”
„Kogóż tu szukacie? zagadnie kobieta.

„Iluszki, sierotki” , odrzecze nieśmiało.
„Gdzieindziéj wam szukać dzieweczki przystało!
Co widzę? to Janosz, to pasterz z téj wioski!
Jak dziwnie zmieniły was trudy i troski!

No, wejdźcież do chaty, spocznijcież w mym progu;
Niechajże was z drogi ugoszczę po Bogu”,
I sadza Janosza na ławie dębowéj,
Z pod serca słodkiemi zagadnie go słowy.

„Ej miły Janoszu, wy dobrze mnie znacie,
Jam z matką mieszkała w sąsiedniéj tam chacie;
Do miłéj Iluszki biegałam co chwilka,
Znać chybia wam pamięć: toż zbiegło lat kilka!”

„Gdzież ona, Iluszka, powiedzcież mi o niéj?”
Kobieta zapłacze, twarz ręką zasłoni:
„Gdzie twoja Iluszka? powiedzieć mam tobie?
O bracie Janoszu! Iluszka już w grobie?”

Jak gromem rażony nie płacze, nie jęczy,
Dębowéj się tylko uchwycił poręczy,
A potém oburącz pierś chwyta wzburzoną,
By wydrzéć z niéj boleść co szarpie mu łono.

I siedzi milczący, i zimny jak z głazu,
Chce mówić, lecz w ustach nie schwycić wyrazu;
Na czole mu gładkiém ból żyły wypręża,
„Ach mówcie, bełkocze, Iluszka u męża!

Wszak lepiéj u męża niż w chłodnéj mogile!
Na moją gwiazdeczkę popatrzę choć chwilę”
I czyta na zbladłém obliczu kobiety
Snać prawdą co rzekła: umarła niestety!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Sándor Petőfi i tłumacza: Seweryna Duchińska.