Jaskółczym szlakiem/IX
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Jaskółczym szlakiem |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Wydanie | czwarte |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Tłoczarnia Wydawnictwa Polskiego we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów, Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Homeryczną ucztę duchową miały plotki okoliczne.
Zakipiało, rozprysły się na wsze strony, opowieści, krytyki, komentarze, drwiny, oszczerstwa, bajki.
Różyccy nie schodzili z ust wszystkich znajomych i nieznajomych, bliższych i dalszych.
Ponieważ zaś pan Erazm całe życie ludziom pomagał, a długi wdzięczności spłacają się obmową, krewnych zaś nie posiadał, więc był rzucony na pastwę złych języków.
Pastwiono się nad Ritą za to, że mało dbała o ludzi, nad Adasiem, że nie kolegował z miejscową młodzieżą, nad Szymkiem, że go nie znano.
Z Rity zrobiono potwora: jedni dowodzili, że ma romans ze stryjem, drudzy, że fortunę jego dla siebie jednej chce zagarnąć.
Adaś był zdrajcą dlatego, że wyjeżdżał, Szymek pasożytem i hultajem dlatego, że zostawał.
Przyjęli Stefana, pokłóciwszy go z matką, aby potem skrzywdzić w dziale Zygmusia, a od głupiego dostać zrzeczenie na siostrę.
Dowodzili jedni, że Jadwisia i Adaś oddawna mają z sobą romans, drudzy, że życie Adasia utrzymują sztuką, morfiną, byle do ślubu dożył, a potem Różycki zajmie się wdową i funduszem.
Wszyscy ci ludzie bywali zresztą w Rogalach, jedli smaczne obiady, spijali wina i ściskali dłonie gospodarza.
Od Różyckich przechodzono na Kostusia i wdowę. Ona miała legjon kochanków, on już przed ślubem wytoczył proces biednym siostrom żony o posag. Jedna z tych sióstr umarła podobno z rozpaczy, gdy otrzymała pozew.
Zresztą wdowa była wyrodną matką. Dziecko mieli zostawić pannie Stefanji. Biedna sierotka!
Podobno Jamont tolerował gachów narzeczonej, jeśli przegrywali do niego w karty, w przeciwnym razie robił skandale, bo lubił przytem głowę zalewać. Biedna ciotka, która go hodowała, z płaczem to opowiadała. Na nią ośmielał się rękę podnosić. Szalona Wojakowska, że idzie za niego.
Powiadają, że jest tam druga żona. Ksiądz waha się ze ślubem i zatelegrafował do Algeru.
Gdy wyczerpano sprawę Kostusia, języki nie milkły. Był jeszcze Wiktor, ale tego się bano, bo miał mir między młodzieżą, policję swoją w osobie Józefa, język złośliwy i żenił się bogato.
Więc tylko cicho, bardzo cicho i oględnie szeptano o nim.
Ożywiła się bardzo okolica. Kilka domów przyjaznych pokłóciło się wskutek tego życia, kilka powaśnionych podało sobie ręce, byle z nowin korzystać. Wszyscy perorowali w imię zasad, tradycyj, dobrych obyczajów, idei.
A jednak omal do tych brudów nie domieszała się krew.
Pewnego wieczoru pan Erazm czytał spokojnie gazety, przysłuchując się zarazem muzyce Adasia i jakiejś wesołej dyspucie artystycznej Szymona i Rity, gdy wpadł Stefan.
— Ciotka Felicja przysłała list bardzo pilny. Ten żyd, co go przywiózł, powiada, że Kostuś u Kiwy wybił Zawirskiego z Malewicz. Aj, że mnie tam nie było! To komedja!
— Ten zwarjował! Robić skandal w zajeździe na dwa dni przed ślubem! — mruknął pan Erazm, rozrywając kopertę.
Panna Felicja ze wzruszenia nakreśliła ledwie czytelne zygzaki.
„Kostuś ma się jutro pojedynkować! Mój Boże, ledwie żyjemy z rozpaczy! Przyjeżdżaj pan!“
— Niechno Jurek zaprzęga! Zbierz się, Szymku, pojedziemy. Jeśli przyjdzie do rozprawy, trzeba mu dwóch świadków.
W pół godziny pędzili do miasteczka.
Przybyli tam nad ranem i znaleźli u Kiwy Kostusia, śpiącego jak kamień.
— Co się stało?
— Nic. Przedwczoraj siedziałem tu sam i zły na Helę. Aż tu obok Zawirski, Wiktor i Józef zaczęli pleść niestworzone rzeczy. Cierpiałem, póki mogłem; potem, jak Zawirski zaczepił — no, nie powiem kogo — wszedłem do nich i powiadam mu: „Łżesz, wiesz o tem, cofnij, co powiedziałeś!“ On jeszcze lepiej i śmieje mi się w oczy. Więc dałem mu policzek, trochę za mocno, bo szczękę wytrąciłem, i powiedziałem, że jest podły. Potem zacząłem czekać na wyzwanie i oto trzeci dzień czekam. Moje kobiety trochę płaczą, a więcej się złoszczą, bo to burda. Ale cóż miałem robić? Przez całe życie nie słyszałem tylu haniebnych oszczerstw i kłamstw, co przez to jedno lato.
— A twój ślub?
— Pojutrze, jeśli co nie przeszkodzi. Szkoda mi będzie życia teraz, ale też nie sposób znosić podłości!
— Gdzież Zawirski?
— Podobno wyjechał opuchnięty do Malewicz. Ale Wiktor i Janicki przyjechali stamtąd wczoraj wieczorem. Może się zgłoszą.
— No, pójdę do nich zasięgnąć języka. Widzi mi się, że żyć będziesz.
Gdy wyszedł, Kostuś zwrócił się do Szymka.
— Gdy stąd wyjadę, będę miał wrażenie, żem wydostał się z kałuży płytkiej, brudnej i cuchnącej.
Pan Erazm tymczasem wnet odnalazł Wiktora i zastał u niego Janickiego i Werbicza.
Miny mieli ponure i oburzone.
— Co tu robicie? Wyzywajcież Jamonta! Przecie nie będzie się strzelał w dzień ślubu!
— Po nim można się wszystkiego spodziewać, nawet, że nas postrzela, gdy mu przyjdzie fantazja, z kieliszka! — rzekł Wiktor.
— Człowiek, który nie szanuje położenia naszego, nie godzien jest pojedynku! — dodał Janicki.
— Nic was nie rozumiem! — ruszył ramionami Różycki.
— Nam między sobą waśnić się nie godzi — rzekł Werbicz. — To będzie ostatnia klęska i wstyd!
— Aaa! Z tego punktu bierzecie kwestję. Trudno mi będzie to uczynić zrozumiałem Kostusiowi. Wyłóżcie mu więc to dokumentnie, że u nas wolno tylko szczekać i kąsać z za płota, za to nikt nie powinien się obrażać ani ujmować. Wstyd zaś nosi ten tylko, kto oszczercę policzkuje. Tamten jest ofiarą i w imię idei chowa policzek do kieszeni. Czy zrozumiałem was?
— Unosisz się — rzekł Werbicz. — Wedle mnie Zawirski okazał wiele taktu i dojrzałości.
Pan Erazm nie wrócił wprost do Kostusia.
Potrzebował ochłonąć. Za nic nie wyznałby mu prawdy.
Gdy przyszedł wreszcie, zdobył się na wesołość.
— Zawirski uznał swą winę. Sprawa skończona. Chodźmy uspokoić nasze panie. Jechaliśmy na sekundantów, będziemy świadkami na ślubie — zawołał od progu.
Kostuś zdumiał.
— Nie stanie do rozprawy ani on, ani Wiktor? — spytał, uszom nie wierząc. — Żebym wiedział, że tak się skończy, nie podniósłbym nań ręki, ale laskę. Twardą mają skórę!
Roześmiał się szyderczo, aż pobladł Różycki z upokorzenia.
— Chodźmy do dworku, zapomnijmy o tem: Szymku, napisz słów parę z uspokojeniem dla Rity i wyślij konnego...
— Poco? — odparł Szymon, ramionami ruszając. — Ona była zupełnie spokojna. Przepowiedziała, że sprawa nie skończy się prochem i ołowiem, ale śliną i winem!
— Miała, jak zwykle, rację — rzekł Kostuś.
Nazajutrz cała okolica wiedziała, że Kostuś pijany zeszedł Zawirskiego u narzeczonej, że do niego strzelał, ale go ubezwładnił i za drzwi wyrzucił Wiktor Tedwin.
Inni przeczyli temu i dowodzili, że pokłócono się przy kartach. Jamont przegrał i nie chciał płacić, więc go Zawirski nazwał podłym, a tamten rzucił się na niego i omal nie zabił lichtarzem.
Szczęściem wieści tych nikt nie doniósł do dworku, bo Konstantego ślub znowuby uległ zwłoce.
Ale brudy nie przekraczały furty panny Stefanji, a zakochani unikają ludzi, więc w oznaczonym dniu, bardzo rano, po spowiedzi i mszy, Kostuś ukląkł z wdową u stóp ołtarza i przysięgli sobie wiarę do śmierci.
Twarda jego, spracowana dłoń uścisnęła mocno jej pracowite palce i stary ksiądz im pobłogosławił.
W dworku panny Stefanji ciasno było od kufrów.
Zebrały się rzeczy panny Felicji, wdowy i wyprawka Jadwisi, zawarta w dwóch starych walizach.
Pani Zofja spieszyła do domu, bo nazajutrz miała sprawę w sądzie.
Oddając Ricie walizy, córkę i klucze, zarazem opowiadała Różyckiemu proces i pytała o radę.
Na podwórzu panował ruch i rozgardjasz okropny. Kostuś rozrywał się na wsze strony, służba rogalska biegała, panna Felicja komenderowała obwiązywaniem pakunków i cichaczem ocierała łzy.
Nareszcie o południu otwarto naoścież bramę i uśmiechnięty, na swym wysokim koźle, w ramie z płótna budy, ukazał się zacny Alkone Krum, targając lejce niesfornej czwórki.
Bryka stanęła pod gankiem, zaczęto ją wypełniać tłumokami.
Kostuś i Rita pilnowali liczby i porządku.
— Siedm kufrów naszych, dwa Jadwisi — rachował młody człowiek.
— W Rogalach przybędzie jeszcze ze siedm — śmiała się Rita.
— Kostusiu, wyjmijcie czarny kufef, znalazłam tu jeszcze trochę drobiazgów! — zawołała panna Felicja.
— Masz tobie! Kufer na samym spodzie. Ciocia nie ma nade mną litości!
— To ja ją będę miała! — odezwała się pani Helena. — Wezmę cioci drobiazgi do swego tłumoka. Jest szczęściem na wierzchu. Muszę go jeszcze otworzyć.
— Mamo, ja chcę do tego białego domku! — napierała się Tola, ciągnąc ją za rękaw.
— Rito — zawołał Różycki — gdzie są papiery panny Jadwigi? Pani Zofja ci oddała.
— Chodźcie na śniadanie! — wzywała panna Stefanja.
— Muszę iść do regenta!... Zapomniałam wziąć weksle — wołała pani Zofja.
Wśród tej wrzawy Alkone zapewniał Ritę o pośpiechu swych koni, a Szymon wydawał rozporządzenia Jurkowi co do zaprzęgu.
Tymczasem Kostuś upakował ostatni kufer wziął Tolę na ręce i poszedł za wdową do jej pokoju.
Nagi już był i pusty. Drobiazgi ręczne leżały na stoliku i stała tylko maszyna do szycia, którą kobieta pogładziła ręką.
— Żal mi ją zostawiać, tę naszą karmicielkę, — rzekła — żal mi dobrych ludzi w dworku!
Spojrzała na męża i spotkawszy jego gorące oczy, zarumieniła się.
— Heluś, takim szczęśliwy! — szepnął, obejmując ją wpół. — Mnie tylko żal, żem cię nie poznał wcześniej! Powiedz przynajmniej, że ci nie żal, żeś moja!
Uśmiechnęła się, a on ten uśmiech z ust jej scałował.
— Kostusiu, Kostusiu! — rozległo się wołanie panny Felicji. — Nie znajduję pieniędzy! Co to będzie!
Jak niegdyś, w wagonie, on ani drgnął. Przypomnieli sobie tę scenę i roześmieli się oboje.
— Jużem wtedy prosił ciotki, by jechać dalej z tobą. Oświadczyłbym się na drugiej stacji. Z jej winy straciłem znowu masę czasu!
— Tatku, co to takiego rywal? — zagadnęła Tola, o której zapomnieli.
— Rywal! A ty gdzie to słyszałaś? — zaśmiał się.
— Ta pani — paluszkiem wskazała Ritę na dziedzińcu — ta pani mnie nauczyła, żeby tatka nazywać rywal. Co to rywal?
Małżonkowie spojrzeli po sobie.
— Dzięki Bogu, że kochasz tego rywala — rzekła matka.
— Czy niebezpieczny? — zagadnął zcicha Kostuś.
— Boję się, że tak! — odparła.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Po jednodniowym przystanku w Rogalach, ruszono do stacji kolei.
Jechano trzema powozami. W pierwszym Kostuś z żoną i Tolą, w drugim Rita z Adasiem i Jadwisią, wkońcu pan Erazm z panną Felicją i Szymkiem. Stefan wprosił się na kozioł do Kostusia, ale na drugiej wiorście wyniósł się do młodzieży.
— Oni tam tacy nudni jak żydy po szabasie! — rzekł.
Trafił do wesołości; aż się dziwił, skąd Jadze się wziął dowcip i rozum, a dla Rity nabrał uwielbienia. Nawet Adaś był niezwykle ożywiony i rozmowny.
Zato w ostatnim powozie nikt się nie śmiał. Pan Erazm wydawał różne polecenia Szymkowi, wykładał mu interesy i porządek.
Trochę rdzawych liści słało się już po drodze, łąki srebrnemi były osnute pajęczynami, niebo bledsze, chmur gęściej, a w powietrzu zapach ruszonej pod siewy roli. Panna Felicja milcząca rozglądała się wokoło, zapach ten wciągając w płuca; chwilami parę cichych łez spływało jej po twarzy.
Nareszcie już i stacja się ukazała, zieleniejąca dachami wśród szarego krajobrazu.
Stanęli na rozdrożu, wśród którego krzyż stary stał, pochylony latami. Na jego ramieniu kilkanaście ptasząt wędrownych odpoczywało, żałośnie świergocąc.
— One tak odlatują jak i my — rzekła panna Felicja — tylko że one wrócą z wiosną, a ja już nigdy.
Powóz się zatrzymał — staruszka wysiadła i poczęła u stóp krzyża zbierać źdźbła rdzawych wrzosów i macierzanek.
Wysiadł za nią pan Erazm i tak stanęli oboje, patrząc po tej szarej, pustej równinie.
— Dałby Bóg ją utrzymać! — rzekł.
— Nie wiem komu z nas ciężej: pani, co jej już ujrzeć nie ma nadziei — czy mnie, co patrzę wiek cały, jak z rąk nam się wymyka, ginie, stacza się do ruiny.
— Nam ciężej — rzekła — bo lżej jest temu, kto jeszcze matkę ma, choć biedną i chorą, jak temu — co został sierotą.
— Mój Boże, czy przyjdzie kiedy taki czas, że te dzieci, rozrzucone po całym świecie, tułacze i wszędzie obcy, zbiorą się z wami razem do jednego stołu i pracy i ofiary. Jużbym cicho leżała w obcej ziemi, żeby mi Bóg tę nadzieję dał, że Kostuś tu powróci.
— Nie dajcie mu, kobiety, zapomnieć, to wróci — odparł poważnie pan Erazm.
Wrócili do powozu i panna Felicja schowała jak relikwje rdzawe wrzosy i macierzanki i przeżegnała się raz ostatni, patrząc na krzyż pochyły.
Ptaszyny wędrowne ruszyły także i zniknęły wnet w białych chmurach.
Na stacji zamęt i pośpiech odurzał.
A wnet i pociąg nadszedł. Jeszcze to nie było rozstanie.
Wsiedli wszyscy razem, tylko Stefan i Szymon stali na platformie, przyjmując resztę poleceń — ostatnie pożegnanie.
Dzwonek zajęczał. Pociąg się zakołysał nieznacznie.
W oknach było pełno głów, a wśród nich jedna stara kobieta, która nie mówiła nic, tylko patrzała żałośnie wdal.
— Żegnajcie! Szczęśliwej drogi! Piszcie często! — rozległo się ze stron obu.
— Dowidzenia! — krzyknął Stefan.
Pociąg wybiegł za stację.
Wówczas Szymon się odwrócił i położył dłoń na ramieniu Stefana.
— A my, bracie, wracajmy! Robota czeka. Weźmiemy się za bary!