Jedna setna/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jedna setna |
Pochodzenie | Melancholicy |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1896 |
Druk | W. L. Anczyc i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały utwór Cały tom I |
Indeks stron |
Kim i jakim wydawałem się światu, a w 99-ciu częściach mego życia zewnętrznego i wewnętrznego, istotnie byłem, o tem ci długo opowiadać nie będę, bo któż w kraju naszym ba! w kilku nawet krajach Europy, nie słyszał o szalonym chłopcu milionerze, który przez lat dziesięć, przez jeden tylko trzeci dziesiątek lat swego życia, potrafił pożreć i miliony swoje i życie? Podobne do mojej historye tysiącami wybuchają i znikają, kipią i stygną na brukach wszystkich stolic świata, i opowiadaniem, krytykowaniem, opisywaniem ich zajmują się tysiące ludzi.
Widoki te powtarzają się na scenach życia od tego dawnego czasu, w którym biblijny mędrzec ostrzegał młodzieńców przed pianą wina i zapachem niewieścich włosów. Takich zresztą, którzy według możności swojej ścigają rozkosz, pod różnolitemi jej postaciami, nietylko na tym szczeblu społecznym, który był moim, ale na wszystkich innych — pełno. Śmiało powiedzieć mogę, że imię moje — legion i o przyczynach, które stwarzają zjawisko tak pospolite, mogę zamilczeć, bo pospolicie są znane. Cóż? Odziedziczona po przodkach duma i samowola, ciasny krąg umysłowego widzenia, z przywileju nie robienia nic wynikające lenistwo, namiętności, przez łatwość używania podniecane, łechtane, mnożone, te namiętności jeszcze rozpryśnięte na milion kaprysów, z których każdy przybiera naturę piekącej nazwy i nieodzownej potrzeby etc. etc.
Moralista wydobyłby z tego treść do długiej o występku i cudzie homilii, pedagog do rozprawy o wychowaniu, socyolog — do refleksyi o skutkach istniejącego podziału bogactw. Ja sam mógłbym powiedzieć coś o rodzicach moich, którzy zresztą nie byli ani trochę gorszymi od innych ludzi swojego położenia i stanu, a daleko więcej jeszcze o domownikach, którzy schlebiali mi już wtedy, gdy jeszcze śliną maczałem przywiązywane mi pod brodę serwetki, o naukach l’abbé Revière’a i sir Wight’a, z których drwiłem już wówczas, kiedy mię za cudowne dziecko, uznawano. Są to przecież rzeczy proste, jak »dzień dobry,« a niektórych z pomiędzy nich krytykować przed śmiercią mi nawet nie wypada. Więc — passons!
To tylko powiem, że w dwudziestym drugim roku od urodzenia swego zostałem samowładnym panem milionowego majątku i samego siebie, do trzydziestu trzech zaś dobiegłszy, utraciłem trzy czwarte dziedzictwa, a w kilka tygodni utracić mam całego siebie. I to jeszcze, że niema na ziemi takiego przysmaku, któregobym przez te jedenaście lat nie skosztował, takiego gatunku piękności kobiecej, z któregobym choć jednego egzemplarza w objęciach swoich nie trzymał, takiej osobliwości, którejbym nie widział, takiego ciekawego miejsca, do któregobym się po nowe wrażenia nie udał, takiej pieszczoty, rozkoszy, awantury, takiego szału i upojenia, którychbym przynajmniej brzegiem warg swoich nie dotknął. To wszystko właśnie składało te dziewięćdziesiąt dziewięć setnych części mojej istoty i mego życia, o których więcej nie powiem już ani słowa. I sam wspominać i twemu światłemu sądowi ukazywać będę już tylko tę jedne setną, maluczką jednę setną, która do tamtych tak niepodobna była, jakby do mnie wcale nie należała....
Ale teraz już chwilę odpocząć muszę. Każ spuścić firankę u okna. W szarem świetle prędzej odpoczywa mózg, który już parę złowieszczych ukłóć przeszyło. Może mi znowu dasz trochę morfiny, doktorze? Mamki swojej, gdym w niemowlęcych wnętrznościach głód uczuwał, tak pokornie o podanie mi piersi nie prosiłem, jak teraz o ten rajski narkotyk proszę ciebie! Jam ją owszem, — z niecierpliwości po twarzy drapał tak, że raz o mało jednego oka nie utraciła... Diable! kiedy tak z tem swojem doktorskiem narzędziem marudzisz — chciałbym bardzo uczynić to samo i z tobą, tylko że nie wypada....