Jedna setna/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jedna setna |
Pochodzenie | Melancholicy |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1896 |
Druk | W. L. Anczyc i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały utwór Cały tom I |
Indeks stron |
Kiedym przed trzema laty do dóbr swoich przyjechał, z zamiarem przepędzenia w nich po raz pierwszy kilku miesięcy i nadzieją pomyślnego uregulowania interesów, które w stan wielkiej niepomyślności wpadały, czułem się już zupełnie wyraźnie nieszczęśliwym. Pustka życia w bardzo dotkliwy sposób łączyć się zaczynała z pustką kieszeni, a obie zarówno mię nudziły. Dręczyły mię w dodatku początki tej choroby, która teraz do końca swego i mego dobiega, a perspektywa przepędzenia kilku miesięcy na pustyni, jak możesz to sobie łatwo wyobrazić, nie poprawiała mi humoru.
Co tu robić? czem żyć i tak się zagłuszyć, aby samego siebie nie czuć? Miałem zrazu zamiar zabrać z sobą w te miejsca kogoś z tych, z którymi w tamtych najwięcej żyłem, lecz kiedy zacząłem wybierać, przyszedłem do wniosku, iż wszyscy oni byli mi blizcy i wielce przyjemni w gromadzie, każdy z osobna jednak przedstawiał się takim dalekim i nudnym, że obecność jego sprawiłaby mi więcej przymusu, subjekcyi i kosztu, niżeli pociechy. Tu znowu nikogo, ani zblizka, ani zdaleka nie znałem, a do znajomienia się nie czułem ochoty. Nie byłem zdolny wziąć się do niczego: ani do czytania, ani do czegokolwiek w ogóle, co jest pod słońcem. Kucharza miałem tu, równie, jak tam wszędzie, doskonałego, ale apetyt słaby; konie w stajniach znalazłem piękne, niektóre nawet bardzo piękne, ale nie było ich komu pokazywać; kilka ładnych dziewczątek, córek oficyalistów, które uwijały się po dziedzińcu i ogrodach dworu, zwróciły zrazu na siebie moją uwagę, ale spostrzegłem zaraz, że mają one sukienki modne a paznogcie w żałobie, i ta dysharmonija zraziła mnie do nich stanowczo.
Jako pyszną illustracyę do tego rozdziału mego życia, widziałem przed sobą nieskończone rozmowy i narady z rządcami, plenipotentami, łaskawymi krewnymi, którzy, radą lub pieniędzmi obiecali wesprzeć moją niedolę, z wierzycielami nakoniec, którzy, przez wzgląd zapewne na moje historyczne imię, szanowali pierwsze dni pobytu mego pod dachem przodków, ale potem — wiedziałem o tem dobrze — zlecieć mieli na dach ten, jak na padlinę kruki...
Jakże tu było z tem wszystkiem nie czuć się nieszczęśliwym? Leżałem w łóżku do południa, a potem tułałem się po opuszczonym i pustym domu, brałem do ręki różne książki i rzucałem je, paliłem cygara aż do uwędzania się w ich dymie; najczęściej leżałem na sofie, z twarzą do sufitu obróconą i rękami zarzuconemi nad głową, w której tworzyłem jedyne, ale nadzwyczaj ponętne życzenie, abym mógł wpaść w nieczułość i nieruchomość indyjskiego fakira, aby mi w gębie i nosie zagnieździły się pszczoły. W ten sposób byłbym przynajmniej jakiemukolwiek stworzeniu na świecie potrzebnym, a sam przestałbym czuć ciężar własnej osoby i jej niesłychanego nieszczęścia.
Tak przeszło mi dni kilka, gdy raz mimowoli spojrzałem w okno i doznałem takiego uczucia, jakby ktoś bardzo ładny uśmiechnął się do mnie. Był to bardzo ładny dzień jesienny. Schwyciłem czapkę, prędko przeszedłem dziedziniec, potem jakiś kawał pola i jakiś kawał łąki, aż wszedłem do lasu, który, według rady mojego wuja, sprzedać miałem, aby za jego cenę pozbyć się części najpilniejszych długów. Teraz przecież stał on jeszcze, i jego-to właśnie widok, w połączeniu z łagodną światłością słoneczną i włóczącem się po łące srebrem pajęczyn, wyciągnął mię był na tę przechadzkę i wytrwałości w niej użyczał.
Gdy mówię, że te widoki na przechadzkę mię wyciągnęły, nie chcę bynajmniej powiedzieć przez to, że wpadłem w podziw i zachwyt nad pięknościami natury. Podziwiałem je i zachwycałem się niemi wprawdzie nieraz; aby ujrzeć je, chodziłem nad przepaściami, wdrapywałem się na zawrotne wysokości, spuszczałem się w otchłanie; ale wszystko to czyniłem, po pierwsze, za młodu, a powtóre, w Alpach, Pireneach, nad Renem, Dunajem.
Owego dnia jakiekolwiek podziwy i zachwyty ani mi w głowie postały, bo i głowa ta czuła się już starą, i wiedziałem dobrze, że na tej płaskiej i prozaicznej ziemi nic pięknego zobaczyć nie mogę, i nakoniec było mi tak wszystko jedno zupełnie. Instynktowo uczułem, że piękny dzień jesienny, błękitnem niebem pokryty, a szlakiem lasu obrąbiony, uśmiecha się do mnie; instynktowo ku niemu poszedłem; instynktowo na łące już wiedziałem, że mi tam będzie lepiej i rzeźwiej, że odetchnę swobodniej i głowa boleć mnie przestanie.
Zdjąłem czapkę i z odkrytą głową wszedłem do lasu, gdzie silne wonie żywicy, czombru i innych okazów roślinności leśnej tak mi zatamowały oddech, że głęboko odetchnąć musiałem.
Bywają, widzisz, mój kochany doktorze, takie jesienie, w których wszystko odkwita i które, na krótko wprawdzie, dostają wszystkich wiosennych woni. Pamiętam, że kiedy woniami lasu głęboko odetchnąłem, na dnie piersi uczułem ból, który mi dał do poznania, jak była ona zmęczoną. Bywają też i takie wiosny. Miałem wówczas tylko lat dwadzieścia dziewięć. Jednakże, coraz jaśniej robiło mi się przed oczami, które spotkały się naprzód z widokiem pysznej osiny, toczącej ze szmerem gęsty strumień krwawych, drżących, błyszczących liści. Potem zobaczyłem rozpostarte na siwych mchach czarne i pąsowemi jagodami kropkowane gałęzie brusznic, a pomiędzy niemi kupki złotawych nieśmiertelników i śnieżne puchy leśnej koniczyny. Jakiś ptak, dość duży, zaszeleścił w gałęziach, a gdym podniósł głowę, dostrzegłem jego błękitne i zielonawe skrzydła, znikające w pomarańczowej gęstwinie starego dębu.
Uczułem, że mieszanina najrozmaitszych barw, z których jedne były jaskrawe, a inne niezmiernie delikatne i subtelnie wycieniowane, wzrok mi bawić zaczyna, gdy niespodziewanie usłyszałem i zobaczyłem coś takiego, co mię jeszcze bardziej zabawiło. W niejakiem oddaleniu, za kilku zrzadka rozsadzonemi drzewami, miałem przed sobą wysoki klomb paproci, które przedstawiały wszystkie możliwe stopniowania brunatności, od koloru bladego ciała, pozłoconego bronzu i ciemnego orzecha, do rdzawej krwawości i zielonkawej pleśni. Ale były to widocznie zaczarowane zarośla, bo gdy patrzałem na nie, w najgłębszej ich gęstwinie ozwał się śpiew... ach, nie myśl tylko, że jakiekolwiek podobieństwo mający ze śpiewem syren morskich i niemorskich. Kobiecym był wprawdzie, ale nie czuć w nim było ani młodości, ani srebrzystości, ani roztęsknionego serca, ani melancholii. Czuć w nim było owszem dwie rzeczy, o których wyobrażamy sobie, że nigdy w parze nie chodzą: starość i wesołość. Najzabawniejszem było to, że stary, dygocący głos, na wesołą nutę śpiewający, pochodził niewiedzieć skąd, zpośród paproci wprawdzie, ale od istoty zupełnie niewidzialnej. Było to zupełnie tak, jak gdyby paprocie same śpiewały piosnkę, której potem nauczyłem się na pamięć i dziś jeszcze słowa i nutę pamiętam.
Szedłem sobie przez dolinę,
Napotkałem tam dziewczynę,
Skłoniłem się jak należy,
Zapytałem: dokąd bieży?
Hej ha, hejże ha!
Biegam, biegam, sama nie wiem
Kędy i którędy,
Żeby była czyja łaska
Wyprowadzić z tego laska.
Hej ha, hejże ha!
Wziąłem ją za białą rączkę,
Wyprowadziłem na łączkę,
Oto tutaj, dróżka twoja,
Bywaj zdrowa, duszko moja!
Hej ha, hejże ha!
...Co to doktorze? Zdaje się, że ja zaśpiewałem! Tak, doprawdy, zaśpiewałem, ale jakimże głosem! Jeszcze mi w uszach chrypi i świszcze od tego własnego śpiewania. Jednak nie wyobrazisz sobie, jaki niegdyś piękny głos posiadałem. Brałem też lekcye śpiewu w Wiedniu i w Paryżu, a panie, słuchając mojego śpiewu, płakały i mdlały. Szkoda! głupstwo, ale szkoda. Natura była dla mnie dobrą matką i dała mi wszystko, co... Nie mogę dłużej mówić! O, miła moja babuniu, dlaczego ty pierwej... dlaczego ty dłużej... Nie mogę już więcej... Oddechu brak — i tak mi smutno! Morfiny, doktorze!