<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Jedna setna
Pochodzenie Melancholicy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1896
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały utwór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Lepiej mi dziś. Wczoraj cierpiałem bardzo, ale dziś mi lepiej.
Nie rób surowej miny, bo ci z nią nie do twarzy i nic ona nie pomoże. Mówić będę, bo chcę. I ty także chcesz mnie słuchać, tylko obowiązek ci nakazuje... i t. d. i t. d. Nie praw komunałów; głębiej wniknij w moją duszę, gwałtowną potrzebę jej zrozum i słuchaj.
O czemże-to było i na czem stanąłem? A! wiem już... słuchaj!
Zaszeleściły śpiewające paprocie i z gęstwiny pierzastych liści, cielistych, bronzowych i rdzawych, wynurzyła się do połowy dość barczysta i ciężka postać w zrudziałym kaftanie, twarz duża, jak zwarzony przez chłody kwiat głogu, rumiana i pomarszczona, a otoczona siwemi włosy i wysokim brzegiem białego czepca, a także dwie brunatne ręce, z których jedna trzymała nieduży koszyk z grzybami, a druga spory więź wrzosu. Do pasa w paprociach stojąc, z urwanem: hejże, ha! na ustach, ta siwa jak gołąb staruszka, przymrużyła zaczerwienione powieki i z wytężeniem wpatrywała się we mnie. Ja na nią patrzałem ze szczerym uśmiechem, tak mię bawiła i taka była ładna. Może pomimo oddalenia dostrzegła, że uśmiecham się do niej, bo kiwnęła głową i raźnie wymówiła:
— Niech będzie pochwalony!
I zanim odpowiedzieć zdołałem, zaczęła już przez paprocie iść ku mnie i zawołała:
— A skądże to panicz wziął się tutaj? Chryste Panie, zdaje się, że wszyściuteńkich ludzi na całą tu okoliczność (miało to znaczyć okolicę) znam, a panicza nie znam i nigdy nie widziałam. Czy nie młody pan Rzęski czasami?
Było to nazwisko mego rządcy, który właśnie oczekiwał przybycia skądciś jednego ze swoich synów. Wiedziałem o tem jego oczekiwaniu i z wiadomości tej skorzystałem.
— A tak — rzekłem — do papy mego przyjechałem.
— To dobrze, to dobrze! — ucieszyła się — bo papcio czekał i doczekać się nie mógł... ale chyba niedawno, niedawno, króleczku mój, przyjechałeś, bo wczoraj jeszcze nie było... Karolkiewicz ekonom mówił, że młodego pana Rzęskiego jeszcze we dworze nie było.
— Kilka godzin temu przyjechałem.
— To dobrze, to dobrze! dla papci dobrodzieja pociecha wielka! a ja sobie do lasku dziś poszłam i od samego ranka grzybki zbieram... to i nie wiedziałam o niczem... nie wiedziałam.
Kiedy mówiła to i, przez paprocie przestępując, wysoko duże nogi podnosiła, zauważyłem, że stopy jej okręcone były łachmanami i trochę tylko okryte rodzajem bardzo grubych, podartych pantofli. Ale łachmany, zastępujące jej pończochy, były jak śnieg bielutkie i spódnica tak podarta, że nie rozumiałem, jak trzymać się na niej mogła, bardzo czysta. Pouczepiały się tylko do niej, jako też do zrudziałego kaftana, drobne gałązki jałowcu i źdźbła różnych ziółek, których też zapach od niej uderzał.
— Wiecie już, kim jestem, babuniu — zacząłem — chciałbym też wiedzieć z kolei, jak wy się nazywacie?
Z grzybami w jednem ręku a wrzosem w drugiem, wzniosła ku mnie rozweselone oczy i uśmiechnęła się usty tak zwiędłemi, że były aż żółtawe i sinawemi pręgami pocięte.
— Dlaczegóż nie, króleńku? I owszem... bardzo mnie miło... Kuleszyna jestem, wdowa po dawniejszym ekonomie tutejszym. Nieboszczyk mąż mój, wieczne jemu odpoczywanie! trzydzieści kilka lat za ekonoma w tym majątku służył, a kiedy dziesięć lat temu umarł, jeszcze nieboszczyk pan — wieczne jemu odpoczywanie — na emerycie (miało być: na emeryturze) mnie tu zostawił i kazał mieszkanie, kartofle i mąkę na chleb do śmierci dawać. Kiedy nieboszczyk pan — wieczne jemu odpoczywanie! — umarł, młody pan — daj Boże jemu za to zdrowie, panowanie i wszelakie dobro! wszystkie ojcowskie rozporządzenia utrzymał i mnie emeryty mojej nie odebrał. Daj jemu, Boże, za to śliczną żonkę, bo podobno i sam bardzo śliczny!
Ścieżką leśną szliśmy obok siebie powolutku. Spojrzałem znowu na jej podartą spódnicę i ukazujące się z pod nich stopy w łachmanach i podartych, potwornych pantoflach, i śmiać mi się zechciało. Miała też za co mnie błogosławić! A ile różnych innych błogosławieństw za jednym zachodem nasypała! Widać to już jest taka błogosławiąca natura.
Czterdzieści więc lat w tym dworze na jednem miejscu siedziała! Że też to niektórzy ludzie takiemi grzybami być mogą! Może przynajmniej przybyła tu z daleka. Zapytałem: skąd rodem? Nie zdaleka, nie zdaleka; owszem, bardzo zblizka, z okolicy szlacheckiej, o trzy wiorsty stąd oddalonej. Nieboszczyk jej mąż, Władysław Kulesza — wieczne jemu odpoczywanie!.. z innej znowu okolicy pochodził i zaraz po ożenieniu się z nią do tego majątku na obowiązek poszedł. Bardzo dobrze im było. Nieboszczyk pan — wieczne jemu odpoczywanie! — bardzo był dobry i rządcy, których ustanawiał byli bardzo zacni, wyrozumiali i dobrzy; a teraźniejszy młody pan to może już i ze wszystkich ludzi na świecie najlepszy, bo żadnego z ojcowskich sług nie wypędził, wszystkie emeryty utrzymał i dla wszystkich podobno taki grzeczny, wyrozumiały, mileńki — jak gołąbeczek.
Coraz większy śmiech mię zdejmował. Za co ona mnie tak chwaliła? i ileż innych pochwał za jednym zachodem nasypała! Optymistyczna natura. Trzeba dziś do takich padołów i płaczów zajrzeć, aby spotkać się z optymizmem. Gdy to myślałem, towarzyszka moja oczy ku mnie wzniosła i niech zginę, jeżeli zaczerwienione jej powieki z osiemnastoletnią filuternością nie zamrugały!
— A czegóż-to, mój króleńku, tak zasępiłeś się i główkę spuściłeś, jakbyś szpilek po ziemi szukał? Widzę ja, oj widzę, że czegościś tobie nie wesoło! I czego to, zdaje się, takiemu młodemu i ślicznemu kawalerowi smucić się na tym świecie? Pewno zakochany! A jakże! Ma się rozumieć. Ładne liczko zaświeciło, dobra duszyczka uśmiechnęła się przez śliczne oczy, a młodego serduszko zaraz: cinkum-pakum! cinkum-pakum! I niespokojności z tego i smutki różne! A co? Stara jestem sobie, a takie rzeczy zgadywać umiem! cha, cha, cha! jak z kart zgadłam! cha, cha, cha, cha!
Śmiała się, aż się jej grube ramiona w zrudziałym kaftanie trzęsły i zmarszczki na czole falowały. Chciałem jej powiedzieć, że wcale nie zgadła, bo właśnie oddałbym połowę mego majątku, który mi jeszcze pozostał, aby mi serce do kogokolwiek lub do czegokolwiek: cinkum-pakum, cinkum-pakum! uczyniło. Ale po co to było mówić? Więc do koszyczka jej zajrzałem i pomimowoli, naśladując jej zdrobniały sposób mówienia, zwróciłem jej uwagę na koszyczek pełny grzybków...
— A jakże, króleńku, a ma się rozumieć, że pełny. W tym roku grzybków jest dużo, a szczególniej rydzyków. Chwała niech będzie za to Panu Bogu najwyższemu!
Jezus Marya! Czy podobna tak żarliwie za obfitość rydzyków Panu Bogu dziękować! Ale wkrótce przekonałem się, że miało to swoją słuszną racyę. Bez cienia skargi, albo nawet przypuszczenia, że było to nędzą, opowiedziała mi, że w porze grzybów, gdy jest ich wiele, samemi grzybami żyje, co jej kartofli otrzymywanych ze dworu, na zimę oszczędza. Krupek tylko trochę dosypie, cebulki dołoży i zupka doskonała jest. Zje jej sobie z chlebem miseczkę i syta. Czasem też dla rozmaitości na węglach je piecze i z solą je, a to już przysmak nad przysmakami. Soli trochę dają jej we dworze z łaski, bo tego w emerycie nie wymówiono; ale pan Rzęski bardzo dobry i wyrozumiały człowiek, czasem nawet i parę funcików słoninki dołożyć każe... daj jemu, Boże, zdrowie i wszystko dobro!
— A gdzież mieszkacie, babuniu?
— A w tej izdebce, co to nad stajnią...
— Pokażcie mnie swoje mieszkanie.
— Owszem, owszem! Niech pan dobrodziej będzie łaskaw, zajdzie do mnie... wielki to dla mnie będzie honor... tylko, króleńku, tam wchodzić bardzo niewygodnie... ja przywykłam już, ale ty, króleńku, żebyś tylko z drabiny nie spadł.
Zaiste! była to rzeczywiście drabina, a tak pionowo ustawiona, że chodząc po niej codzień, staruszka cudem chyba dotąd karku sobie nie złamała. Wyprzedzając mię, wdrapywała się nawet po niej dość żwawo, aż weszliśmy oboje na strych stajni; w nim znajdowały się dwie przegródki: w jednej z nich sypiali stajenni chłopcy, do drugiej ona mię przez wąziutkie i pełne szczelin drzwi wprowadziła. Cztery kroki wzdłuż i cztery wszerz, belki u pułapu grube, a takie nizkie, że kark i nawet plecy uchyliłem, aby o nie głową nie uderzyć, łóżko z prostych desek, skrzynka drewniana, stolik na czarno pomalowany, kilka garnków w jednym kącie i zioła na szmacie płótna rozsypane w drugim, małe, kształt półksiężyca mające i malutkiemi szybkami zakryty otwór w grubym murze. Zresztą zapach, napełniających strych rzemiennych uprzęży i palonej za cienkiem przepierzeniem przez stajennych chłopców mahorki, zmieszany z mocną i słodką wonią suszących się ziół.
— Proszę usieść, proszę usieść, króleńku mój... tylko doprawdy nie wiem, gdzie... ot może na łóżku, albo na skrzynce...
Usiadłem na nizkiej skrzynce, ona tuż przy mnie na łóżku, ale przedtem jeszcze napełniła garnczek wodą stojącą w dzbanku i umieściwszy w nim swoją wiązkę wrzosu, postawiła go na stole. Koszyczek z grzybami obok siebie na łóżku umieściła.
— Nie bardzo wam tu wygodnie być musi, babuniu — zauważyłem.
Uśmiechnęła się i ręką lekceważąco machnęła.
— Pewno, że nie bardzo! Za życia nieboszczyka męża — wieczne jemu odpoczywanie! — mieszkałam sobie w pięknych pokojach, w officynie. Teraz co inszego. Ale dla biednej wdowy, przytuliska żadnego nie mającej, i to dobre. A co jabym robiła, żeby mię stąd wypędzili? a? pod kościół chyba... Czy mnie jednej na świecie cierpieć przychodzi? są jeszcze biedniejsi odemnie. I takie już widać przeznaczenie moje, jak w tej piosence...
Tu zaśmiała się i tak samo, jak tam, w lesie, trochę ochrypłym i dygocącym głosem zaśpiewała na nutę, której już nie pamiętam, słowa, które zapamiętałem, bo mi je potem parę razy powtórzyła.

»Gdym się rodziła, natura rzekła,
Biorąc mnie na swoje ręce,

Będziesz w kłopotach dnie swoje wlekła,
Na biedę wiek twój poświęcę.
Rózia gdzie stąpi, znajdzie bukiety,
Robi z nich wieńce i dziwy;
Znalazłam i ja, lecz cóż? niestety!
Pięć grzybów i dwie pokrzywy!«


Przy ostatnim wierszu, tak zabawnie rozłożyła ręce na swój koszyczek z grzybami i garnczek z wrzosem wskazując, że i z piosenki i z tego giestu, i z pociesznej jej miny zaśmiałem się tak serdecznie, jak już oddawna się nie śmiałem.
— Powtórzcie, babuniu, tę piosenkę — poprosiłem.
— Czemuż nie? owszem, chętnie — wypowiedziała ją dwa razy z kolei.
— A teraz tę, którąście tam, w paprociach śpiewali...
Sam nie wiedziałem, kiedy i jak wziąłem jej rękę, grubą, brunatną skórą obleczoną, i w obu swoich ją trzymałem, a gdy piosenkę w paprociach śpiewaną z ochotą powtarzała, patrzałem jej w twarz z upodobaniem, które, czułem to, coraz rosło.
Boże mój, jaka to była twarz pogodna i dobra! Czoło, choć takie stare, pomarszczone, jaśniało pogodą, a bardziej jeszcze jakąś niewypowiedzianą niewinnością, która je do dziecinnego czoła czyniła podobnem; oczy, pomimo zaczerwienionych powiek, patrzały bystro i świeciły srebrzyście; wargi, takie zwiędłe, zżółkłe, posiadały dziwnie spokojny zarys i uśmiechy tak wesołe, jak gdyby tej kobiecie nic nie dokuczało i nic nie brakowało. Jak żyję, nie widziałem istoty ludzkiej, na której by powierzchnią tak absolutnie nie wybiła się ani kropla żółci.
— Aha, podobały ci się moje piosenki! To tak zawsze z młodymi, a osobliwie z zakochanymi, bywa. A ty, króleńku, zakochany... już ja to dobrze widzę... bo czegóż innego byłbyś taki mizerny i niewesoły... Oj, miłości, miłości, jakżeś ty przeklęta! Z której, że ty jesteś części świata wzięta! cha, cha, cha, cha!
Skąd wzięła te wszystkie swoje piosenki i wierszyki? Skąd? Hej! a toż od urodzenia swojego słyszała je w swojej rodzinnej wiosce szlacheckiej! Ile ona ich umiała i jeszcze umie, i nabożnych, i świeckich — nie przeliczyć! a jak sobie którą z nich zaśpiewa, to i lżej jakoś na sercu się robi.
— Więc i tobie, babuniu, bywa czasem ciężko na sercu?
— A jakże, króleńku! któż na tym świecie żalów i bied swoich niema! Toż miała rodziców, braci, męża. Jedni na tamten świat poszli, inni o niej pozapominali. Dwoje dzieci na cmentarzyku leży, dwoje innych w świat daleki wyprawiła i rzadkie o nich wieści miewa, a pomocy od nich to już żadnej. Nie dziwi się temu, bo biedni oni są i samym im ciężko na świecie, ale serce tęskni czasem i boli... krewnych też w okolicy nie ma: siestrzenice, bratanków, ale nie widuje ich prawie nigdy, naprzykrzać się im nie chce, a oni sami nie pamiętają o niej... a jakże! kto tam o takiej starej pamiętać będzie? do tego i zapracowani oni nieboraki; od świętej ziemi każdy kęsik chleba w pocie czoła dostają... niech im tam Pan Bóg najwyższy błogosławi i wszystko dobre daje!.. Ale jej czasem smętno, że jak ten słup nagi sama jedna na świecie została. Pociesza się tedy, jak może, to pacierzem, to piosenką, to przypominaniem sobie swoich dawnych czasów... Bo to, króleńku, wszystkie czasy mają swój czas, a komu Pan Bóg najwyższy choć kropeleczki słodyczy na tym świecie udzielił, ten, choć potem i gorycze pić mu przychodzi, spokojnie i z podziękowaniem dolę swoją znosić powinien. Bo to, króleńku, czy to ja królowa, żeby mnie zawsze wszystko na rozkazy stawało? albo święta, żeby mnie już na ziemi aniołowie samą światłością koronowali?
Nie wiedziałem czy śnię, czy czuwam; czy duch mędrca, lub serce anioła przez usta tej starej prostaczki przemawia. Dla nikogo nagany, przeciw nikomu skargi; ciche tylko westchnienie, a zaraz potem znowu błogosławieństwo dla wszystkich i dla wszystkiego!
— Czy i w zimie tutaj mieszkacie, babuniu?
— A jakże, króleńku, i w zimie, i w zimie...
— Ależ ja tu pieca nie widzę...
— Cha, cha, cha, króleńku, jaki ty sobie zabawny! Trudno widzieć to, czego niema. Bo-to tu króleńku, pieca niema i nigdy nie było.
— Więc jakże... w mrozy...
Czy uwierzysz, doktorze, iż, pytanie to zadając, drżałem tak, jak gdyby zimno mrozu do kości mię przeszywało? A około serca tak mi się jakoś robiło, jak robić się musi zbrodniarzowi, któremu zwłoki jego ofiary pokazują. A ona zaśmiała się znowu i opowiadała:
— Ot tak, króleńku, w mrozy... Te szczeliny we drzwiach, aby przez nie gorsze jeszcze zimno nie wiało, wskróś mchem pozatykam... okienko deską zakryję i taką tylko szparkę zostawię, aby niezupełnie ciemno w izbie było... Ciepłych łachmanów na siebie, wiele tylko ich mam, nakładę, skurczę się na łóżku i jeżeli mogę, to pończochę robię, a jeżeli bardzo już palce skostnieją, pacierze mówię, czy tak sobie, o różnych różnościach medytuję. W wielkie mrozy, idąc spać, na kołderkę sobie tak siana nałożę, że aż z głową w niem się schowam, a już w największe, gdziekolwiek u dobrych ludzi prześpię się i dzień przesiedzę: to u pani pisarzowej, to u kucharzowej, to u której z parobkowych. Bo to wszyscy ci ludzie, króleńku mój, bardzo dobrego serca są i chętnie człowieka biedniejszego do siebie przytulają... Niech im Pan Bóg najwyższy wszystko dobre daje! a ja im za to, że mię czasem ogrzeją, a i nakarmią, to pończoszki robię, to ziółeczka od kaszlu, albo od kolek zbieram i suszę, to dzieci popilnuję, to przy kim chorym posiedzę... Co mogę, króleńku, co mogę, to i zrobię, przez wdzięczność, dla odsłużenia... ot jak! Nie pomiędzy wilkami przecież żyję, — pomiędzy ludźmi; to też ani zmarzłam do tego czasu, ani z głodu nie marłam, choć, jak mogę, obchodzę się swojem, ażeby nie dokuczyć i zbytecznie nie zadłużyć się... bo to, króleńku, brać od ludzi, a nie oddawać, to grzech i wstyd... Z wodą to mi najgorzej, bardzo ciężko z dzbankiem na drabinę wchodzić... i obiadek też, aby zgotować, codzień do pani pisarzowej chodzić muszę... Dobrze, że tak łaskawa i w swojej kuchni pozwala. Niech jej to Pan Bóg wynagrodzi... tylko, że znowu tam i nazad po drabinie... Jednakowoż, kiedy nie można inaczej, to i tak jeszcze potrafię... stara ja, króleńku, ale jara... cha, cha, cha...
Patrzałem na nią, patrzałem, słuchałem, i czoło miałem w ogniu.
— Ale ten młody pan, który cię, babuniu, we dworze swoim w takiej nędzy utrzymuje, jest nikczemnikiem, nieprawdaż? — dziwnym jakimś dla samego siebie, zupełnie nie swoim, głosem wymówiłem.
A ona, swój brunatny, węzłowaty palec do ust przykładając, syknęła:
— Cicho!
— Nikt nas nie słyszy...
— Czy słyszy, czy nie słyszy, króleńku, nie trzeba nigdy tak brzydko o ludziach mówić. Pfe, króleńku, brzydkie takie słowo powiedziałeś i niesprawiedliwe, niesprawiedliwe. Czy my jego znamy, beczkę soli z nim zjedli, czy co? żeby tak zaraz bluzgać: nikczemnik!
Rozgniewała się tak, że aż jej chude, a rumiane policzki zadrgały.
— Gdybyśmy, babunieczku — śmiejąc się, przerwałem — ostrygi z nim jedli, tobyśmy wiedzieli, że za cenę tych tylko, które on zjadł, możnaby twojej starości i drabiny, i siana na kołdrze i żebranych noclegów oszczędzić...
Uspokoiła się; myślała chwilę.
— Bo-to ja, króleńku, nie wiem, co to takiego te ostrygi, ale pewno cościś drogiego... Owszem; ludzie gadają, że on bardzo hula i majątek traci... to źle! to niedobrze! Ależ, mój króleńku, samże powiedz, czy to jego wina, że go od kołyski do zbytków i wszelakich pieszczotek i wesołości przyzwyczaili? Może on i nie święty, to i cóż? a ty święty? a ja święta? Pan Bóg tylko święty, a my ludzie, tak, albo inaczej, ale wszyscy grzeszni i kiedy jeden drugiego za grzechy łaje, to tak zupełnie, jakby jeden byk drugiemu wymawiał, że rogi ma. Biedny on! Słyszałam, że kilka dni temu do dworu przyjechał i siedzi sam, jak pustelnik, w pustych pokojach; bardzo mizerny podobno... ot taki może, jak i ty, króleńku, bo i ty, choć ładny chłopiec, ale taki chudy i blady, jakby po chorobie... Bardzo chciałabym jego widzieć; ale ta stajnia od pałacu daleko, a on podobno rzadko kiedy z pałacu wychodzi; tedy i nie widziałam go jeszcze. Gadają ludzie, że chory i że długów już dużo ma. Biednyż on! Co tam już na niego napadać! Jeżeli zgrzeszył, to i odpokutuje... Ale niech jemu Pan Bóg najwyższy jak największą część pokuty odjąć raczy... A jeżeli mnie tam czego brakuje... to ja jemu i za to, czem mnie obdarzył, za ten kawałeczek daszku i chlebka, któremi mnie do śmierci zaopatrzył, dziękuję, dziękuję... Niech jemu Pan Bóg najwyższy da wszelakie szczęście, i dobro, i upamiętanie, i od grzechów oczyszczenie! I niechaj pobłogosławi jemu we wszystkich zamiarach i postępkach!..
Chryste, któryś ukochał maluczkich i niewinięta, jakże Cię w owej chwili zrozumiałem i jak uwielbiłem! Śmiej się, doktorze: znalazłem się u kolan tej kobiety, z ustami do jej rąk przyklejonemi. Był więc na ziemi ktoś, kto mi wszystko przebaczał i kto mię błogosławił! Za co? za co?
Ale ona domyśliła się nagle kim byłem, krzyknęła naprzód: — O, Jezu! — a potem, w majestacie swojej starości i godnie znoszonych cierpień, od mojej kornej postawy nie wzbraniając się wcale, za szyję tylko mię objęła i w czoło, we włosy, całować zaczęła.
— To pan, króleńku mój, to pan sam... a jaż nieszczęśliwa kobieta ani domyślałam się tego! Jakżeż ty starość, króleńku, moją szanujesz; Jezus Marya, w ręce mnie całujesz... A niechże tobie Matka Boska i wszyscy święci wynagrodzą! Rozpłakała się rzewnie i ciągle mię za szyję obejmowała, a ja na piersi jej głowę trzymałem i było mi tak, jakbym był bardzo zmęczonem dzieckiem, spoczywającem po swawoli i płaczu u kolan świętej matki.
W kwadrans potem jak piorun do Rzęskiego wpadłem, z gniewem wyrzucałem mu, że we dworze moim starzy słudzy naszej rodziny głód i chłód cierpią, i rozkazałem, aby stara Kuleszyna otrzymała natychmiast wygodnie urządzony pokój w oficynie i wszystko, wszystko, co do wygodnego życia potrzeba.
Tego samego dnia wuj zrobił mi niespodziankę: prędzej, niż go się spodziewałem, przyjechał i przywiózł z sobą żonę i dwie córki, które tutejszą miejscowość, a jak mi się zdaje, mnie samego, zobaczyć były ciekawe. Wuj jest człowiekiem dobrym, dość miłym i lubiłem go od dzieciństwa, w dodatku, przybywał tu z miłosierną intencyą wspomożenia mię radami, a może i pożyczką pieniężną. Jakkolwiek więc leniłem się z nim rozmawiać, po części jednak rad mu byłem; tylko przed wujenką i kuzynkami schowałbym się był pod ziemię, tak mi się nie chciało oddawać temu rodzajowi zatrudnienia, które się nazywa: bawieniem dam.
Nie należy mniemać, że byle czem zbyć się to daje, w takim mianowicie wypadku, gdy urocze te istoty robią zaszczyt wstąpienia w progi młodego, nieżonatego mężczyzny. Wówczas każda sekunda czasu, czemu innemu, niż bawieniu ich poświęcona, każde zamyślenie, a broń Boże, zasępienie, jest ubliżeniem, niegrzecznością, jeżeli nawet nie impertynencyą i grubiaństwem. Przedewszystkiem radość i nieograniczona wdzięczność powinny mię były porwać na sam ich widok i już ani na minutę przez cały dzień nie opuszczać.
To też i porwały. Jak słońce w pogodę, jaśniałem od radości i wdzięczności, poruszałem się zwinnie, mówiłem płynnie; jak Westalki nad świętym ogniem, z całej siły czuwałem nad nicią rozmowy, która nie powinna była urwać się ani na mgnienie oka, ale przeciwnie, przybierać coraz więcej ożywienia i zajęcia, gdy służący, na palcach ku mnie przystąpiwszy, szepnął mi bardzo po cichu, że stara Kuleszyna przyszła, aby mi za wszystkie łaski podziękować. Odszepnąłem mu również pocichu, aby powiedział Kuleszynie, że gości mam i widzieć się z nią w tej chwili nie mogę, a gdy służący odchodził, przywołałem go i dodałem: — Przeproś tylko, rozumiesz? jak najgrzeczniej ją przeproś i powiedz, że jutro sam do niej przyjdę.
Byłem pewny w owej chwili, że jutro, wcześniej od dam ze snu wstawszy, pójdę do niej.
Kiedy jedna z kuzynek z entuzyazmem opowiadała o słyszanym ubiegłej zimy sławnym tenorze, a druga, od niechcenia brząkając na fortepianie, prosiła, abym zaśpiewał, w mojej głowie snuły się pewne względem staruszki zamiary i uśmiechałem się ku nim, a kuzynki myślały, że ja-to do nich i ich wdzięcznego szczebiotu tak mile się uśmiecham, i były ze mnie i z siebie zupełnie zadowolone.
Nazajutrz przecież zaspałem i znalazłem damy już ubrane i z niejakiem zgorszeniem na moje opóźnione zjawienie się oczekujące. Wkrótce potem zjechali nowi goście, poważni członkowie rodziny, złożyła się formalna narada familijna, która mię niewypowiedzianie zgryzła i upokorzyła, i z której wyniknęła dla mnie konieczność jak najprędszego wyjechania z wujem i jeszcze jednym krewnym do innych dóbr moich, w dość dalekich stronach położonych.
Krewni bardzo do serca wzięli moje niebezpieczne położenie i w celu, naturalnie, ratowania mego majątku, brali potrosze w kuratelę moją osobę. Niech ich tam Pan Bóg najwyższy za to wynagrodzi! — jak mówiła moja miła staruszka, choć koniec końcem nie wiele więcej zrobili oni dla mnie, niż ja dla niej... a! omyliłem się! upokorzyli mię, w niesłychanie zresztą delikatny sposób, czego ja względem niej nie popełniłem.
Koniec końcem, cały miesiąc siedząc w tamtych stronach i pieprz jedząc, a octem go zapijając, o mojej Kuleszynie całkowicie zapomniałem. Dopiero, gdym po miesiącu tu powracał i na las spojrzał, nagle mi przed pamięcią stanęła gęstwina paproci i wynurzająca się z nich rumiana staruszka w białym czepcu. Przy tem przypomnieniu tak mi się wesoło zrobiło, jak może komuś, kto po długiem obracaniu się między obcymi, twarz serdecznie swoją spotyka. »Szedłem przez las, przez dolinę, napotkałem tam dziewczynę — hej ha! hejże ha!«
Przez kwadrans drogi, który mi jeszcze pozostawał, powziąłem zamiar, a raczej przypomniałem sobie ten, który mi się kręcił po głowie wtedy, kiedy-to kuzynki moje tak ładnie szczebiotały. Wezmę Kuleszynę do siebie i na zawsze już ona przy mnie pozostanie. Niech sobie siedzi w cichym pokoiku i pończochę robi, a ja tam czasem pójdę, wszystko jej wypowiem i opowiem, naskarżę się, ile zechcę, spracowane jej ręce na czole sobie położę — jak macierzyńskie. Zimę tu przepędzę całą najpewniej, — więc w długie wieczory będzie mi staruszka piosenki swoje śpiewała i opowiadała, jak tam tacy, jak ona, żyją... a ja jej za to zawsze cośkolwiek smacznego przyniosę i powiem: jedz, babuniu! to za twoje grzybki z krupkami i cebulką! Miękki stołeczek także pod stopy jej przystawię, ciepłym pledem je okryję i powiem: »A to, babuniu, za twoją drabinę i podarte pantofle«. O Boże, bez granic ufać, choćby jednej duszy ludzkiej, dobrej bez granic; choćby z jednych ust usłyszeć podziękowanie i błogosławieństwo! Być czyjąś opatrznością i zarazem dzieckiem, choćby słabem i rozpłakanem, choćby występnem, ale wiedzącem, że mu wszystko, wszystko przebaczonem zostanie!
Zaledwie do domu wszedłem, Rzęskiego, który mię witał, przyjąłem zapytaniem:
— Jak się ma Kuleszyna?
Zdziwił się bardzo, ale więcej jeszcze zmieszał.
— Bardzo mi przykro, ponieważ, jak widzę, staruszka ta pana obchodzi... ale właśnie... na nieszczęście... pochowaliśmy ją przed tygodniem. Tak niespodzianie... na zapalenie płuc... zmarła.
Ręka moja była jeszcze tą samą, która w przystępie wściekłości tłukła na szczątki japońskie wazy. Jednem uderzeniem pięści rozbiłem mozaikowy stolik, przy którym stałem, a gdy Rzęski, przestraszony, ulotnił się jak widmo, w wielkim, pustym salonie, na którego staroświeckie sprzęty zmrok opadał, długo stałem sam...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.