<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Jedna setna
Pochodzenie Melancholicy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1896
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały utwór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Od dwóch już dni nie rozmawiałem z tobą o niczem, prócz o tych nędzach mojego ciała, które tak przyjaźnie i umiejętnie zmniejszasz. Czy czujesz się szczęśliwym, a przynajmniej zadowolonym, gdy cierpień ludziom ujmujesz, a czasem, wypadkiem, zupełnie je zwalczasz? Tak? No, naturalnie! Czemuż nie uczyłem się medycyny? Byłbym teraz, tak jak ty, zdrowym i, co najmniej, zadowolonym. Ale przepadło, i mniejsza o to! Ja pierwej, ty później, obaj skończymy jednostajnie.
Niema nad czem rozpaczać: wszystko jest marnością. Że wszystko jest marnością, pomyślałem o tem po raz pierwszy w dobre dwa lata po opowiedzianem ci onegdaj zdarzeniu i bezpośrednio po figlu, który mojej niezmiernie dostojnej i, jak wiem, niezmiernie bogatej ciotce wypłatałem, a z którego śmiał się do rozpuku cały Paryż.
Po lecie strawionem w Nicei i Monte-Carlo zimę spędzałem w Paryżu, bo oprócz wielu innych rzeczy przykuwała mię tam tancerka Roza, której byłem szczęśliwym, choć chwilowym tylko, posiadaczem. Było to w owej porze bardzo sławne i podziwiane w stolicy świata — bawidełko, rzecz zostająca zawsze w posiadaniu najwięcej dającego; z nią redukowało się wszystko do cyfry. Ja na bieluchnej, malutkiej dłoni końcem palca skreśliłem najwyższą, więc się ta dłoń dokoła moich palców zwarła, a przelicytowani kandydaci aż pożółkli z zazdrości. Sam nawet nie wiem, co mi się więcej podobało: gumelastyczne od ćwiczeń nóżki tancerki, czy zżółkłe od zazdrości twarze przyjaciół?
Co mówisz? Zapytujesz o tamtą, włoszkę? Czy byłbym tak naiwnym, gdybym był uczył się medycyny? Jeżeli tak, ciesz się, żem tego nie dostąpił. Włoszka włoszką, a Roza Rozą. Tamta przepłynęła, ta przypłynęła, jak jaskółki pod niebem, z których każda ma swoją wiosnę i swoją jesień.
Z Rozą zbliżałem się już ku jesieni i, przedstawiwszy się w jej towarzystwie całemu pięknemu światu, zaczynałem już czuć się sytym szczęścia i chwały, gdy do Paryża przybyć raczyła moja ciotka. Znasz ją trochę. Majestat wcielony, nieprawdaż? Zblizka znający ją wiedzą, że jest to także zły język. Mówi tak, jak chodzi: majestatycznie, ale zjadliwie. Kronika świata zapisała niegdyś o jej młodości kilka wierszy, które ona pod starość z całej siły zmazywać usiłuje skrzydłem srogiej cnotliwości. Gatunek pospolity, i przy tej pospolitości antypatyczny. Mieliśmy zresztą ku sobie wzajemną antypatyę, która początek swój wzięła podobno w tem, że gdyby nie moje przyjście na świat, ona-to, w braku spadkobierców z linii męskiej, odziedziczyłaby majątek po swoim bracie, a moim ojcu.
Robisz uwagę, że i bez tego jest bardzo bogatą. Czyż poczytujesz chciwość za wyłączny przymiot biedaków? Ależ owszem; l’appetit vient en mangeant, a długie utrzymanie na powierzchni ziemi takiego majestatu, jak moja ciotka, wcale nie mniejsze pociąga za sobą koszta, od szybkiego przemknięcia nad nią takich pędziwiatrów jak ja.
W czasie, o którym mówię, byliśmy więcej niż kiedykolwiek z sobą poróżnieni. Ona, na wspomnienie o mnie, rzucała w niebo krzyki oburzenia; ja wyśmiewałem się z niej. Ona, zgrozę postępowania mego do najwyższej potęgi podnosząc i mnóstwem kunsztownie komponowanych dodatków ją przyozdabiając, poróżniła mię z kilku członkami rodziny, o których życzliwość dbałem; ja, wszelkiego talentu do intryg pozbawiony, nie mogłem w ten sam sposób jej odpłacić. Wynalazłem inny, sobie znowu właściwy. Wszystko to zostaje w sprzeciwieństwie zupełnem z patryarchalnemi pojęciami i zwyczajami, ale cóż chcesz? Gdy po jednej stronie stoi zazdrość o wielką fortunę, a po drugiej nieograniczona swawola, wszelka patryarchalność pęknąć musi. Zresztą i w najbardziej patryarchalnych czasach Sara kłóciła się z Abrahamem, a Jakób oszukiwał Ezawa. Tak idzie świat. Ja zaś, dowiedziawszy się o najwyższem przybyciu do stolicy mojej ciotki, nic nie miałem pilniejszego do zrobienia, jak dowiedzieć się o zwyczajach i sposobach, w jakie ona drogocenne dnie swoje spędzała. Kiedy mi powiedziano, że tymczasem, zanim kilkomiesięczny pobyt jej w Paryżu odpowiednio uorganizowanym zostanie, jada w takiej a takiej restauracyi, u takiego i takiego table d’hôte’u, podskoczyłem z radości i błyskawicą do Rozy poleciałem. »Ubieraj się — krzyknąłem — a prędko! prędko! i włóż na siebie wszystko, co tylko jest najbardziej vlan, chic i ché-ché! Pojedziemy!« Jej w to tylko graj! Biała suknia, czerwonemi wstążkami na krzyż ściągana, do przedziwnie uczesanych włosów przyczepiony przedziwniejszy jeszcze kapelusz, nóżki więcej niż dostatecznie widzialne, w rączce szpicruta — słowem: wszystko, co tylko być może najdoskonalszem vlan i ché-ché! Aż uścisnąłem ją, taki to był skończony półświatek.
Miałem wtedy powozik, którego konstrukcyę sam wymyśliłem, starając się mu nadać jaknajwiększe podobieństwo do bociana. Był tak śmieszny, że kiedy nim jechałem, mnóstwo ludzi stawało i ze śmiechem na niego wskazywało palcami. Siedliśmy tedy z Rozą na naszego bociana; ona powozi, groom za nami i turururu! Zajeżdżamy przed wskazaną mi restauracyę. Zanim jeszcze weszliśmy do sali, wiele osób siedzących bliżej okien zawołało: »Bocian! bocian!« a nazwisko moje i imię Rozy szmerem chwały napełniły wysokie ściany. Wchodzimy. Ja Rozę pod rękę prowadzę, a oczami ciotki szukam. Jest obok niej jej małżonek, naprzeciw zaś, ale to tak naprzeciw, że z tą parą oko w oko, dwa zamówione przezemnie, więc niezajęte, miejsca. W sali osób ze trzysta, a wszystkie z tych, które wybornie znają charaktery, stosunki i wysokie czyny naszego świata. Powszechne więc zaciekawienie i zwracanie oczu, to na jedną parę, to na drugą.
Wesoła Roza pan-pan u boku mego takim krokiem postępuje, jakby zaraz wyskoczyć i na środku sali kilka entre-chas’ów wykonać miała, ja zaś, przez całą salę przeparadowawszy, przed ciotką staję i we dwoje zgięty, najprzód wysokie moje ukontentowanie z przybycia jej do Paryża oświadczam i o drogocenne zdrowie zapytuję, a potem towarzyszkę moją, która tymczasem o moje ramię wsparta, z niecierpliwości i radości szpicrutą suknię swoją ćwiczy, ukazując, wygłaszam, że mam honor dostojeństwu ciotki mojej przedstawić pannę Rozę Vaurien, artystkę teatru de la Gaieté, ozdobę Paryża i pierwszą współczesną sztuki choreograficznej chwałę.
Naturalnie, mówię to wszystko z akcentem najwyższego uszanowania i po francusku, bo naprzód, ciotka moja innego języka nie używa, a potem pragnę zostać jaknajpowszechniej zrozumianym. Korzystając zaś z osłupiałego milczenia tej, do której przemawiam, dodaję jeszcze zwięzłych, a zupełnie poważnych słów kilka o wysokiem znaczeniu, jakie dla cywilizacyi naszej posiada wyżej wymieniona sztuka, i o tem, że już nawet Starożytni mieli ją w wielkiej łasce i poważaniu, nakoniec o tem, że właśnie panna Roza Vaurien, do najwyższych szczytów doskonałości ją doprowadziła i przeto uwielbienie całego cywilizowanego świata dla siebie potrafiła zdobyć.
Mówię to wszystko z tak głębokiem przejęciem się i tak dobroduszną gadatliwością, że w każdego ze słuchaczy wlewam przekonanie, iż za prawdę słów swoich gardło swoje ofiarować mogę; skończywszy, zginam się znowu we dwoje, Roza niziuteńkim dygiem do ziemi przysiada i, ku swoim miejscom odszedłszy, siadamy tak, że Roza ciotce, a ja jej małżonkowi przez wązki stół oko w oko patrzę.
Jak wyglądała podówczas moja ciotka, opisywać ci nie będę, bo nigdy słowami oddać-bym nie potrafił tak zaczerwienionego aż po ufarbowane włosy oblicza, tak wytrzeszczonych i złością zaiskrzonych oczu, tak miotających się u piersi, surowych jednak czarnych koronek. Gdyby na miejscu jej małżonka znajdował się kto inny, wywiązałby się z tego pojedynek; ale ponieważ jednak nie lwu pustyni, lecz zgnębionemu nieco przez majestat żony pieszczochowi losu oko w oko spoglądać usiłowałem, więc on wzroku mojego starannie unikał i wolał w bryłę lodu, niż w wybuchający wulkan się zamienić. Ona zaś cóż czynić miała? Powstanie od stołu i odejście dodałoby jeszcze jeden ton skandalowi, który był ogromnym. Zrozumiała to: pozostała i doznała przyjemności spożycia całego długiego obiadu przy jednym stole z tą milutką istotą, która, przebiegle w plany moje wnikając, tak tremusowała się, paplała i różne wyprawiała dziwactwa, że aż poskromić ją musiałem, bo własny smak mój zanadto już obrażać zaczęła.
Ile tam było po tym obiedzie i po odejściu jednej z par działających wrzawy, podziwu, dowcipkowania, powinszowań mnie składanych i jak to zwykle jednym wybuchem śmiechu potoczyło się po stolicy, nie chce mi się wspominać i opowiadać; to tylko powiedzieć muszę, że restauracyę opuszczając, czułem się w siódmem niebie, co nikogo dziwić nie powinno, bo, po pierwsze, zemsta jest słodkiem uczuciem, a po wtóre, dokonałem śmiałego i oryginalnego czynu, musiałem więc, fałszywą skromnością nie powodowany, uznawać przed samym sobą całą swoją wartość.
Co mówisz, doktorze? Chcesz, abym przestał mówić i spoczął trochę? Ależ za nic w świecie! Wspomnienie o drogiej ciotce dodaje mi werwy. Wnet to jej dzieci zabiorą po mnie resztę majątku mego! Gdyby można było inaczej to urządzić... ale podobno nie można. Na straży świetności wielkich rodów stoją prawa i niech będą błogosławione! bo w cóżby się świat obrócił, gdyby mu takich ozdób i chwał, jak naprzykład ja, albo ciotka moja, zabrakło? To przecież, co po opowiedzianym tylko co czynie moim nastąpiło, jest dla mnie samego tak zajmującą zagadką, że muszę o niej mówić, muszę, muszę... Nie przeszkadzaj mi! wszak to ostatnia uczta, którą sporządzam sobie z różnych potraw mojej przeszłości... o, jakże różnych!..
Z sercem tedy opływającem słodyczą opuściłem restauracyę i już wraz z Rozą na bociana wsiadać miałem, gdy ktoś potrącił mię i po imieniu zawołał. Był to jeden z ludzi, których najbardziej w całem mojem życiu lubiłem — młody malarz z wielkim talentem, wesoły, trochę nawet hulaka, serdeczny chłopak. Tym razem spadł on na mnie, jak jastrząb na jaskółkę, za klapy mego surduta obu rękami porwał i, turkot powozów zakrzykując, o jakimś nadzwyczajnym, prześlicznym, cudownym obrazie prawił tak prędko i nieprzerwanie, jak tylko Francuzi czynić to umieją.
— Nie widziałeś jeszcze »Husa przed sądem?« Sapristi! Barbarzyńcą jesteś, gałganem, urwisem, złamanego centyma nie wartym! No, właź-że na bociana, właź! prędzej! jedź! zobacz! podziwiaj!
Teraz już w sprężystych rękach trzymał mię za łopatki i trząsł mną, jak gruszą.
— Nigdy już więcej na bociana nie wlezę, jeżeli mi kości pogruchocesz!
— A prawda! Mille pardons! Ale ten »Hus przed sądem...« — Nie spostrzegając nawet, że Roza, nie stangret, powozi, rozkazująco krzyknął: »Au salon!« — a sam, jak laufer przodem pobiegł. »Au salon« — powtórzyła moja towarzyszka.
W kwadrans potem znaleźliśmy się w gmachu, zawierającym wystawę obrazów. Ten, do którego prowadził mię mój despotyczny przyjaciel, nie przez Francuza był malowany, jednak zaszczytne i wyosobnione miejsce zajmował.
— A! wiesz? widziałeś? tem lepiej, łatwiej ci będzie może zrozumieć to, czego ja nigdy nie rozumiałem. — Zrazu, rozbawiony, rozśmieszony, roztargnionym wzrokiem objąłem wielkie płótno i zacząłem już w umyśle układać, w jaki sposób krytykowaniem go drażnić się będę z zapalonym jego wielbicielem. Ale po chwili coś się ze mną stało. Było to tak, jakby silne jakieś dmuchnięcie nagle zgasiło moją świeczkę wesołości.
Jaki on blady, prosty i spokojny! W czarnej sukni, z tą bladą, spokojną twarzą przed sędziami swoimi stoi i niema w nim ani zuchwalstwa, ani trwogi, ani pychy, ani pokory, tylko jest siła wiary i gotowość na wszystko za nią. Rzecz to naturalna, bo on o sobie nie myśli, tylko o tem, co słupem światła stanęło mu przed oczyma, a ogniem miłości zapłonęło w sercu. Tak spokojny, jest przecież cały płomieniem; tak prosty, uderza przecież majestatem walki o śmierć i życie.
Trochę mętnie, bardzo niedokładnie, znałem jednak jego historyę i wiedziałem, że skończył na stosie. Jakto! więc przewidując tę okropność, stoi on przed tymi, którzy ją dla niego przygotowują, ani rozgniewany, ani przestraszony, i przemawia do nich bez krzyków, bez porywów, bez gróźb i bez prośby? Nogi mu nie słabną i głos w gardle nie więźnie. Bladym jest wprawdzie, ale świętą bladością skupionego w sobie zapału i miłosiernej żądzy obdarowania ludzi jałmużną prawdy.
Geniusz malarza i wyobraźnia własna uczyniły mi go tak plastycznym, że przez chwilę doświadczałem złudzenia, iż przyglądam się człowiekowi żywemu. Wtedy też w myśli mojej nagle stanęło pytanie: jak też on gorzeć będzie? I równie wyraźnie, jak jego samego, zobaczyłem pod jego stopami budynek z drzewa, objęty morzem ognia, które wypuszczało z siebie węże płomieni i bałwany dymu. W bałwanach dymu on stał tak samo blady, prosty, spokojny w swojej czarnej sukni, a węże płomienne okręcały się mu dokoła nóg i pasa.
Wszystko to zobaczyłem nadzwyczaj wyraźnie i odczułem tak dotkliwie, że zasłoniłem oczy ręką i podobno krzyknąłem. Ci przynajmniej, którzy mi wpół z przestrachem, a wpół ze śmiechem rękę od oczu odrywali, to jest Roza i mój przyjaciel malarz, twierdzili, że krzyknąłem.
Wtedy, po raz pierwszy, odkąd zacząłem patrzyć na obraz, spojrzałem na Rozę. Fu! jakże obok tego człowieka ta samiczka była mi wstrętną! Stanowczo miałem jej już dosyć! Dla czegóżem z nią i po części z jej powodu, zrobił przed godziną tę awanturę? Pfu! jakież-to było głupie, maleńkie i marne! Stanowczo mam tego wszystkiego dosyć.
Roza nudziła się i nalegała na jakąś przejażdżkę. Ja to tylko zdołałem do niej powiedzieć:
— Siadaj na bociana i jedź gdzie chcesz. Ja wracam do domu.
Zanim jednak wróciłem, wpadłem do Hachette’ów i kazałem sobie stamtąd natychmiast, natychmiast, — przynieść — wszystko, wszystko — co mają o Husie... Gdy zaś jednocześnie prawie z mojem wejściem przyniesiono olbrzymią pakę książek, rwałem owijające ją papiery i do służącego wołałem: — »Nie wpuszczać mi tu ani psa!« Spoufalony nieco i o wszystkich moich sprawach wiedzący, tajemniczo zapytał: — »Ani panny Rozy?« — »O, mniej niż kogo!«
Nie myśl, abym wtedy po raz pierwszy spotykał się z wielką paką książek. I przedtem już doświadczałem napadów chciwości wiedzy, a zaczytywałem się nocami, nietylko w rozczochranych, albo pornograficznych romansach. Nie często się to przytrafiało i nie długo trwało, dlatego tu używam wyrazu: »napady«. Ten obecny trwał dłużej niż poprzednie i odmienne we mnie pozostawił ślady.
W bohaterze gorączkowo czytanych książek rozkochałem się zapamiętałej, niż kiedykolwiek w jakiejkolwiek kobiecie; samo spotkanie wzrokiem nazwiska jego na karcie książki sprawiało mi wrażenie do elektrycznego wstrząśnienia podobne. Całemi dniami na drobne atomy rozbierałem jego życie i duszę, a przy tej czynności opanowywała mię czasem taka egzaltacya, że czułem się i gotowym i zdolnym do uczynienia tego, co on uczynił, chociaż skądinąd najlżejszego nie posiadałem wyobrażenia, za co, po co i jakim sposobem stać-by się to mogło. Niepewność ta właśnie przyprowadzała mię do rozpaczy. Miałem takie uczucie, jakbym w obu rękach trzymał jakieś wielkie i zupełne nic; przytem ogarniała mię niewysłowiona nuda.
Widziałem siebie w postaci dziecka, puszczającego w powietrze bańki mydlane i bawiącego się niemi, dopóki nie pękną, a gdy pękną, puszczającego znowu inne, i tak dalej, i tak dalej, od urodzenia aż do śmierci — od urodzenia aż do śmierci, bo cóżby innego...
Gdy raz pomyślałem, jakby to jakoś inaczej... — parsknąłem śmiechem i nazwałem się idyotą. Czy do szkoły na ucznia się zapiszę, albo ziemię przodków moich orać zacznę? Może do kamedułów? To ostatnie, dla samej oryginalności swojej, podobałoby mi się najwięcej, tylko, że nie widziałem celu. Zamiast hulania — próżniactwo; zamiast sztrasburskiego pasztetu — pieczeń z masła, osypywanego suszoną bułką. Nie warto zachodu.
Gdybym był podówczas zasłyszał o jakim mistrzu nad mistrzami, chodzącym po świecie i zbierającym uczniów, byłbym mu do nóg padł... Nie uśmiechaj się, doktorze, ale przypomnij sobie Magdalenę... Nie miałem komu do nóg upadać, ani za kim iść, a sam najzupełniej zdobyć się nie mogłem na najmniejszy pod tym względem pomysł. Po paru tygodniach takich medytacyi i alteracyi machnąłem ręką, kazałem spakować rzeczy i pojechałem do Egiptu, któregom był jeszcze nie widział. Bardzo bawiła mię ta podróż, tylko że wnosiłem w nią mętne, utajone uczucie głębokiego nieszczęścia...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.