Jep Bernadach/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Pouvillon
Tytuł Jep Bernadach
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Jep
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Jep powraca.

Zwolnił kroku po dwugodzinnem wspinaniu się na grzebień Roque Jalère, kędy wiedzie droga najbliższa z Surnii od Prades i odpoczął trochę. Pocóż się miał już teraz spieszyć, był prawie w domu. Mały kawałek drogi przebędzie szybko, spuści się po zboczu przeciwległem i stanie u siebie, we wiosce Katlar.
Mimo śniegu topniejącego, który małymi potoczkami ściekał po spadku góry, podróż nie była męczącą dla młodego, ośmastoletniego chłopca. A jednak, choć tak krótka, choć tak ochoczo odbyta, była dla Jepa ważnem, przełomowem zdarzeniem; za kilka godzin, po przebyciu paru mil, zmieni sposób życia, stanie w innym kraju. Pas, który miał minąć, z dawnych czasów znaczył granicę pomiędzy ziemią francuską, a Russillonem. Tutaj ustaje narzecze langwedockie, a poczyna się katalońskie. Przechowały się też resztki nienawiści sąsiedzkich u obu ras. Nie toczą one już wojen coprawda, ale ludzie spoglądają na siebie z ukosa i kłócą się przy okazyi. »Gawatx!«.
Pasterze katalońscy z Comes, wykrzykują pod adresem langwedockich tradycyjną obelgę, a owce obu narodowości pasą się bratersko, obok siebie na stokach góry. Czasem podkreślają obelgę: »Gawatx świnia!« Na co langwedoccy odpowiadają: »Catala burro!« (Katalończyk osioł). Ale to nie przeszkadza wcale wspólnie wypić, po skończeniu kłótni, buteleczki w szynkowni, ani też tańczyć obok siebie w miłej zgodzie podczas odpustu w Saint Jaume, albo podczas pielgrzymki do Llugol.
Przesądy te, i wiele innych, wywietrzały dawno z głowy Jepowi, to jest Józefowi Bernadach, a przynajmniej złagodził je bardzo dwuletni pobyt zdala od wsi rodzinnej.
Opuścił ją dobrowolnie mając szesnaście lat, pewnego dnia po ostrem starciu się z bratem starszym. Ojciec stanął po stronie pierworodnego syna i skutkiem tego chłopak, który dotąd nie wychylał się z wioski, chyba w sobotę, by pójść na targ do Prades, albo co najwyżej, by raz do roku udać się na jarm ark do Villefranche, Conflent, lub Vinça, porzucił motykę i pług i udał się w podróż po Francyi w charakterze chłopca od kowala. Musiało i tak kiedyś przyjść do tego. W miarę jak wyrastał, coraz bardziej dawała mu się we znaki przewaga brata, a zresztą ziemia należąca do rodziny Bernadach nie potrzebowała tylu rąk. Dwaj mężczyźni pozostali w domu, wystarczali zupełnie dla jej uprawy; Jep tedy poszedł zarabiać na życie do obcych.
Nie zebrał w tej podróży pieniędzy. O nie. Zadawalał się życiem z dnia na dzień, zmieniając stosownie do upodobania miejsce pobytu i majstrów, wtajemniczając się w arkana kunsztu kowalskiego to u jednego, to u drogiego i praktykując bądź to jak o kowal, bądź jako ślusarz.
Ten i ów chciał go zatrzymać dłużej u siebie, gdyż Jep pracowity, zręczny i pełen ambicyi, szybko nauczył się tyle, by być w warsztacie użytecznym. Nie tracąc wiele czasu na zwykle zajęcia terminatorskie, jak dęcie w miech, trzymanie nogi konia przy kucie itp., w przeciągu kilku miesięcy nauczył się władać młotem i obcęgami, formować pięknie podkowy i przybijać je.
Ale o ile był ciekawy do rzemiosła, o tyle pragnął poznać kraj. Zaledwie spoczął na gałęzi jakiejś, już myślał o tem, by polecieć dalej. Wędrował z miejsca do miejsca. Z Estage1, gdzie ulokował się u pewnego majstra nazwiskiem Sarda, znajomego potrosze, gdyż spotkali się u wspólnych znajomych na jednym obchodzie uroczystym w Kotlarze, powędrował zaraz do Rivesaltes, potem do Sijean, a w reszcie do Narbony.
W tem mieście przynajmniej opłaciło się zatrzymać dłużej. Bo i co za miasto! Jakie tłumy na ulicach, jaki ruch na rynku! Przechodniów, biegnących w różnych kierunkach, było codziennie tyle, a nawet więcej może, jak w Prades, w dzień wielkiego jarmarku, przypadającego w pierwszy wtorek września.
A w liczbie ich, nie brakło też ludzi bogatych, dobrych klientów, zamawiających delikatną robotę, przy której człowiek może się choć czegoś porządnego wyuczyć. Jep skorzystał wiele w Narbonie; uzupełnił tam swe wykształcenie fachowe, a przytem przeszedł tam też szkołę obywatelską. Był to początek roku 1848. Rewolucya przewróciła wszystkim w głowach. W samym Katlarze Jep widział, przed wyruszeniem w podróż, jak sadzono drzewo wolności, ale wtedy z braku poczucia obywatelskiego, nie interesował się wcale tym symbolem. W Estagel, znicz patryotyzmu gorzał wyższym nieco płomieniem; był to kraj rodzinny Araga, jednego z wielkości aktualnych; zaklinano się na niego — Jep klął się także wielkiem nazwiskiem, ale półgębkiem, bez przejęcia.
Dopiero w Narbonie, w klubie rewolucyjnym, gdzie go zaciągnęli towarzysze z warsztatu zaraz pierwszego dnia pobytu, mały kowalczuk otrzymał chrzest republikański. Klub ten, jeden z najbardziej radykalnych klubów na obszarze podprefektury, mieścił się w którejś z ludowych sal balowych, a biust Barbesa otoczony sztandarami, podnosił salę do dostojeństwa kaplicy demokratycznej. I z wyjątkiem tego, że oracye mówców najeżone dosadnymi wyrazami, nie przypominały kazań jakie Jep słyszał w kościele Katlaru, był to rodzaj kultu religijnego, rodzaj nabożeństw odprawianych w kole przyjaciół i braci. Śpiewano hymny, zbierano składki, obcowano ze sobą na zasadzie miłości ludu i nienawiści do kapitalistów i burżuazyi.
Nowo nawrócony, naśladował gesty współtowarzyszy, a te gesty sugerowały mu przekonania. Przez ciągłe powtarzanie doszedł do przejęcia się niemi. Słyszał hasła: »Prawo do pracy«... »Ziemia dla chłopów«... Pośród grzmotu oklasków, słowa te brzmiały jak wyrocznie. Stare bożyszcza padały od nowych formuł magicznych, a Jep pysznił się tem, że w nie już nie wierzy. Duma wrodzona rozpierała mu piersi, wzbierało w nim poczucie łączności z olbrzymim oceanem, nazywającym się: ludzkość, a równocześnie rósł zapał wojowniczy, dawny, cechujący całą rasę. Z górnemi uczuciami mieszały się często dzieciństwa, ale były to dzieciństwa heroiczne, podobne do młodych wolontaryuszów, którzy bawiąc się w żołnierzy, padali od kul na polach bitew, czasu pierwszej Republiki. Ponieważ był z wszystkich klubistów najmłodszy, Jep całą ambicyę kładł w to, by być najradykalniejszym. Przyłączał się do najskrajniejszych wniosków, oczekując chwili, gdy będzie mógł walczyć w pierwszym szeregu na barykadzie.
Trwało to kilka miesięcy. Potem powiał wiatr inny, kluby ucichły, rozwiązane i rozprószone przez powracającą, zwycięską reakcyę; ostatnie pogłosy dni czerwcowych zapadły w ciszę. Towarzysze rozprószyli się i Jep też opuścił Narbonę. Ale jakby zapał emigracyjny osłabł w chłopcu, zamiast posuwać się dalej ku północy i zachodowi, ku miastom nieznanym, zawrócił do Carcassone. Magnes jakiś pociągał go w tył. Zwiedził Marcorignan, Villedaigne, potem l’Orbieu, i zatrzymał się w krainie miodu i migdałów, w Fabrezan, w Lanet. Podkuwał tam muły przewoźników, wiozących do skalistej Langwedocyi ładunek towarów, osły o małych kopytkach, pracujące przy zwózce zbiorów winogradu, rosnącego na zboczach i dolinach kamienistych. Jakiś czas przebywał w Guillan, Caudiés, ale nie mogąc tam znaleść pracy, zstąpił niżej, ku Saint-Paul-de-Fenouillet, którą to miejscowość jednak opuścił zaraz na drugi dzień, by powrócić do Katlaru, gdzie zgodził się uprzednio za czeladnika u dawnego przyjaciela, kowala, nazwiskiem Malhibern.
Te dwa lata terminowania i włóczęgi minęły jak sen! Pył obrazów, strzępy wspomnień otoczyły Jepa zatopionego w sobie, na ostatnim postoju. Widział je rozsiane przed sobą gdzieś na ogromnym horyzoncie rozlanym u jego stóp.
Siedział u stoku jednej z owych naturalnych piramid, które zdają się być pomnikami wieczystej pamięci wystawionymi chwałom jakimś, czy klęskom, zapadłym w morzu zapomnienia. Usiłował poprzez ciżbę gór tłoczących się jedne na drugie odkryć ścieżyny, którędy go nogi niosły tak długo.
Tam w dole, wciśnięta w urwiska postrzępionych siklawami skał, leżała dolina rzeki Desig, wąski pas uprawnej ziemi, któremu od północy zabiegały drogę prostopadłe skały. Łyse czoła Corbiéres wznosiły się ponad nie, jak gładki, nagi mur, ostro rysujący się na jasnym, o zimnym tonie, szafirze nieba wrześniowego. Za nim znowu, kotlina rzeki Agli, Tour de France, Estagel, a w tyle, więcej na prawo, w zamgleniu oddali, blade sylwetki ostatnich przylądków pochylały się nad stawami, nad morzem. Sijean, niewidzialna Narbona, musiały tam gdzieś leżeć, a na lewo stożek góry Burgarach, czarna cytadela, stojąca na skraju łańcucha górskiego departamentu Aude, świadczyła o sąsiedztwie miast Guillan, Saint-Paul i krainy Pays Bas.
Jep odczuł pewną dumę, że przewędrował wszystkie te kraje, że zwiedził wszystkie te miasta i wioski, ale równocześnie słodycz go ogarniała jakaś na myśl, że wraca do miejsc rodzinnych. Przychodził innym, niźli stąd wyruszał. Bogaty był w myśli nowe, wolę świeżą, tak świeżą i bujną, jak wąsiki, które muskał czasem z gestem naiwnej próżności. Była wielka różnica pomiędzy małym chłopcem, wymykającym się przed dwoma laty z rodzinnej wioski, a młodzieńcem, jakim był teraz, robotnikiem zdolnym i wyćwiczonym, mającym zawód w rękach i miejsce u majstra. Jep zadowolony był z siebie, zadowolony ze swego losu.
Po raz dwudziesty może od chwili otrzymania odczytał list starego Malhiberna, list, który skłonił go ostatecznie do powrotu.
»Kochany Józku, zapewne powiadomiono cię o nieszczęściu, jakie mnie spotkało, o śmierci mego biednego syna Ferreola, zabranego przez tyfus. Musiałem tedy zabrać się sam do roboty. Ale choć robię co mogę, w mych latach, z nadwyrężoną nogą, nie umiem sobie poradzić. Od sześciu miesięcy dwa razy już zmieniłem czeladnika, co nie przyczynia się wcale do uregulowania interesów. Zresztą pojmujesz, że ze względu na wnuczkę moją Bepę, która zajmuje się gospodarstwem, nie mogę trzymać pierwszego lepszego. Antek z Colomines, któregoś widział na jarmarku w Saint-Paul, gdzie poszedł sprzedać muła, ale go nie sprzedał, mówił mi, żeś wyszedł na dobrego robotnika, znającego swój fach. Przyszło mi więc na myśl spytać się ciebie, czybyś nie mógł mi pomagać w kuźni. Mam zamiar dać ci dwa franki dziennie, mieszkanie i jedzenie. Jeśli ci to odpowiada, bądź tak dobry i rychło odpisz parę słów; jeśli nie zechcesz, rozpocznę poszukiwania za innym, ale wolałbym ciebie. Nie mam ci nic nowego do napisania, tylko chyba tyle, że rzeczka Castellane wylała po wielkiej burzy, jak a szalała w wigilię św. Galderyka i woda zabrała wam cztery sieci, ale pewnie wiesz już o tem. Wszyscy u ciebie w domu są zdrowi, a myślę, że i ciebie ten mój list również zdrowym zastanie....«.
Malhibern, którego nazywano także »dragonem«, gdyż służył czasu wojen Republiki, w tej broni, nie umiał pisać. List pisała Bepa, dopisała też od siebie parę słów u spodu kartki: »Jeśli zgodzisz się przybyć, oddasz nam wielką przysługę, a mnie sprawisz radość«.
Te słowa zdecydowały Jepa. Bepa nie była mu obojętną. Byli bliskimi sąsiadami i rówieśnikami prawie. Tylko w czternastym roku życia Bepa była prawie dorosłą dziewczyną, podczas gdy on był podrostkiem, na którego nie zwracano uwagi. W niedzielę nie śmiał brać udziału w zabawie, i próbował na dworze tańczyć z towarzyszami, podczas gdy Bepa, już wprowadzona w świat, wirowała w objęciach zalotników. Miała dwu, czy trzech na zmianę, a do nich należał też Galderyk, starszy brat Jepa. Jep, nie mogąc jeszcze otwarcie gniewać się, czuł za to głęboką urazę do brata i może właśnie ta tajona zawiść była osią ich sprzeczki i zerwania ostatecznego, skutkiem czego Jep wybrał się w podróż.
Myślał często o Bepie od chwili odejścia, niepokoił się pytaniem, co mogło zajść pomiędzy Galderykiem a jego ukochaną, a że nie donosił mu nikt o nich obojgu, począł się zwolna oswajać z myślą, że za powrotem do Katlaru zastanie towarzyszkę lat dziecinnych zaręczoną ze starszym bratem. Ale z listu dragona nie widać było nic takiego. Bepa była dotąd wolną i zachowała dlań w sercu przyjaźń, skoro cieszyła się na jego powrót i życzyła go sobie. Przyjaźń to już jest zawsze coś; reszta przyjdzie potem.
Jep złożył list, poprawił węzełek przymocowany do końca kija i począł iść dalej. Niedługo, po przekroczeniu grzebienia góry, ujrzał jak droga pod jego stopami pochyliła się w dół i gdy spuszczał się uboczą spadającą ostro w dolinę rzeki Tét, na horyzoncie ukazała się jego oczom znana dobrze, a od lat niewidziana sylwetka Canigou. Samotny, zagnany w lazury sterczał szczyt ostry, w powagę surową przyodziany, ponad siecią ciemnych dolin. Śnieg go płaszczem pokrywał spływającym aż ku lasom Balatg, ku amfiteatrowi skał Roc-Mosquit, płaszczem grubym, który zdawał się urągać żarowi słońca.
Ale wyprzedzając myślą porę roku, Jep wyobraził sobie góry w szacie wiosennej, ustrojone w zioła i kwiaty, tak, jak wyryły się ongi w dziecięcej jego duszy, jak wielbiła je słynna, stara piosnka, co stała się pieśnią narodową rasy całej:

Montanyas regaladas
Son las del Canigou
Gue tout l’estia florixen,
Primavera y tardor.

»Góry obfite w strumyki, są to góry Canigou, pokryte kwieciem przecudnem, od wiosny aż po jesień«.
Jep rzucił tę zwrotkę z pełnej piersi i oto, jak gdyby tkwił czar jakiś potajemny w słonecznej pieśni, drżącej od żaru ust tylu zakochanych, którzy ją śpiewali, powietrze nagle pocieplało naokół, a wiatr od Rosas, wiatr hiszpański, począł wiać lekko, pieszczotliwie muskając i topiąc białą powłokę śniegu spadłego tego ranka, pokrywającą skaliste zbocza Roque-Jalére. Woda szemrząca, strumykami biegła w dolinę, wzdymała się w kaskady na głazach i ciszę ostępu górskiego napełniła rozgwarem. Każdy strumień szemrał swoim odrębnym głosem, wesołym, cichym, lub surowym, stosownie do siły wyrażającej jego radość, że może biegnąć w podskokach, posłuszny potężnej atrakcyi doliny. Była to pieśń krystaliczna, zmieszana ze szczebiotem dziecięcym, a nad nią dominował potężny bas — correchu — górskiego potoku, co dyszał gniewnie podsycony nowymi dopływy.
Na zakręcie drogi perspektywa nagle rozszerzała się, ukazała się dolina rzeki Tét, pas zieleni i uprawnych pól. Delikatne barwy młodego zboża zabłysły poprzecinane tu i ówdzie białemi wstęgami dróg, a pośród tej sieci barwnej migotały węże sztucznych kanałów nawadniających. Widać stąd było dzwonnice sterczące ponad dachy czerwone rozlicznych wsi i miasteczek: na lewo Vinça, Marquixannes, na prawo Prades, Codalet, a dymy wiły się z kominów wstęgami, płynąc aż ku stokom Canigou. Znowu skręt i wizya znikła, a Jep począł zstępować w dół, drogą biegnącą serpentyną. Bloki granitu, oderwane od szczytu, leżały w otoczeniu mniejszych odłamków. Zdaleka widać było — cortale — służące za stajnie trzodom i pomieszkanie pasterzom. Mury ich, z wyschniętego na słońcu kamienia, połyskiwały bielą czystą. Kozy pasły się dokoła nich, strzeżone przez pasterzy, których nieruchome sylwetki zaledwie dostrzegalnie rysowały się na szarem tle skał.
Tymczasem poza pustelnią Saint-Jaume — ubogą kapliczką w samotnej roztoce — ukazały się pierwsze drzewa, buki, dęby, a wreszcie winnice. Wspinały się terasami po stokach, poprzecinane kanałami, które chroniły je od rozpędzonych strumieni wody, toczących się z gór po burzy. Tu i ówdzie rosły drzewa oliwne, których gałęzie czarne były od oliwek właśnie dojrzałych. Był czas zbiórki i owego ciepłego wieczora ludzie katlarscy zajęci byli około drzew. Wielkie płachty z czarnego płótna leżały na ziemi gotowe do przyjęcia owoców. Pracujący rozmawiali, krzyczeli, żarty rzucali podawane z jednej plantacyi do drugiej, a głosy ich zmieszane brzmiały w ciszy wieczornej przerywane wykrzykami dzieci, śmiechami i pogwarem kobiet, co przerwały pracę, by rozgrzać sobie ręce nad żarem piecyków z węglami, ustawionych u stóp murów, w miejscach zasłoniętych od wiatru.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Pouvillon i tłumacza: Franciszek Mirandola.