Jep Bernadach/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Pouvillon
Tytuł Jep Bernadach
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Jep
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Powitanie.

Ścieżyna, którą stąpał Jep, biegła wprost na plantacyę rodziny Bernadach. Byli tam wszyscy troje: ojciec, matka i Galderyk. Zatopieni byli w pracy tak bardzo, że nie spostrzegli podróżnego. Jep spoglądał z daleka, jakby wahał się zbliżyć.
Ach! gdyby miał do czynienia tylko z Aulari, swoją drogą matką, wiedziałby co uczynić, rzuciłby się jej poprostu na szyję. Ale ci dwaj, ojciec i brat, jak go też oni przyjmą po dwu latach rozłąki? Dwa lata! Znając ich, nie łudził się Jep, by przez ten czas mogły się zmienić ich uczucia dla niego. Twarze ich w każdym pozostały te same, zawsze ponure, zawsze zagniewane. Pomijając różnice jakie wiek narzucał, ojciec i syn podobni byli do siebie, jak dwie krople wody. Obaj mieli niskie czoła, wzrok surowy, cienkie wargi i tylko wyraz ust był u starego bardziej despotyczny, a u Galderyka więcej chytry. Wyobrażenia i poglądy obu zapewne nie różniły się, podobnie jak twarze, a poglądy te stały w rażącej sprzeczności z ideami, które młody kowal przynosił z sobą po długiej wędrówce po Francyi. Znaczyło to, że do zwykłych kłótni, przybędzie jeszcze nowa okazya do starć. Na szczęście Jep był własnym panem, nie potrzebował nikogo. Śmiało, z podniesioną głową, mógł stanąć przed ojcem i bratem.
Z odległości, jak nakazuje moda wiejska, przesłał im pozdrowienie.
— Jak się macie, hej! — krzyknął.
Zwolna, nie przerywając roboty, Bernadach i Galderyk zwrócili głowy w jego stronę.
— Jak się masz chłopcze! — odrzucił stary obojętnie, jak gdyby Jep rozstał się z nim wczoraj.
— Dobry wieczór — rzekł brat starszy jeszcze chłodniej.
Ale matka już biegła naprzeciw syna. Niska, przysadkowata i gruba w pasie, jak wszystkie miejscowe kobiety, podniosła się na palcach ku chłopcu i zawisła na jego szyi.
— Jep! mój drogi Jep! — wykrzykiwała z podziwem. Potem cofając się, by go lepiej obejrzeć:
— Urosłeś na dobre dwa palce, nie sięgam ci już jak po ramię... a te wąsy, całkiem świeże... kłuje to, gdy się całuje!... no, no teraz jesteś dorosłym mężczyzną...
I znowu, głosem drżącym, z wyrzutem w oczach, w których zabłysły łzy:
— Niewdzięczniku! Już myślałam, że nie namyślisz się powrócić. Wreszcie wracasz, ale cóż mi z tego. Nie będę cię widywała prawie nigdy. Spodobało ci się przyjąć służbę u obcych, choć mogłeś pracować u siebie na własny rachunek. I do kogóż to idziesz? O gdybyś choć spytał mnie o radę!... byłoby się odnalazło dobrego majstra, gdziebyś opływał we wszystko. A ty zaprzedajesz się temu Malhibern, biednemu że aż piszczy. O nie znajdziesz w tym domu wiele szperki w zupie.
— Tem lepiej! Są to zacni ludzie ci Malhiberni. Przyjemnie mi będzie oddać im przysługę.
— Widzę, że podróż cię nie odmieniła, mój chłopcze, zawsze tas sama przewrócona głowa, a zacne serce. Trudno, trzeba cię kochać jakim jesteś! — wzdychała Aulari.
Jednocześnie popychała Jepa ku ojcu.
— Ależ spójrz no tylko jaki piękny nasz młodszy, spojrzyj — mówiła do męża.
Mężczyźni podali sobie ręce.
— Zdaje się, żeś nie lenił się w podróży! — zauważył Bernadach.
— Oczekiwaliśmy cię aż jutro. Ha cóż, musiałeś trafić na śnieg tam w górach, grzebień l’Orri był całkiem biały dziś rano.
— Śnieg taje i jeśli wiatr od strony hiszpańskiej powieje jeszcze trochę przez jutro, nie zostanie zeń ani śladu.
— Tem lepiej! Nie będą tak pękały z zimna ręce przy zbiórce. Widzisz sam, plony nędzne.
— Po tamtej stronie w górach Saint-Paul mają tyle oliwek, że nie wiedzą gdzie je podziać; tłocznie do prasowania oleju idą dzień i noc. Ludzie z Gavatx zbogacą się tego roku.
— My zaś przyciągniemy paska.
— My, ale nie on — rzekł Galderyk.
— Póki tylko starczy pługów do naprawy, osłów i mułów do kucia, Jep nie będzie pościł... chyba, że dragon zostanie zmuszony do zamknięcia budy... nieszczególnie tam idzie w kuźni! — dodał ze zjadliwym uśmiechem.
— Wszędzie licho idą interesy, zastój ogólny! — burczał stary.
— Zrujnują nas wszystkich tą przeklętą Republiką! Jak długo nie wystrzela się tych czerwonych, tych bandytów, głoszących podział...
— Jakże możesz tak mówić ojcze! — zaprotestował Jep.
— Ci, których nazywasz bandytami, są to ludzie zacni, przyjaciele ludu. Żądają prawa do pracy. Czyż to nie jest całkiem słuszne?
»Prawo do pracy«... słowa te zabrzmiały złowrogo w uszach Bernadacha. — Cóż to znaczy u licha? Pewnie nic dobrego, jedno z owych haseł, które w dzisiejszych czasach rozbrzmiewają po wsiach, jako dalekie echa miast. Rozbrzmiewają, ale jak obce nasienie, nie mogą zapuścić korzeni w ziemię oraną po staremu.
— To wszystko głupstwa! — zawyrokował Bernadach, wzruszając ramionami. — Prawo do pracy! Tylko nicponie, próżniaki i gałgany domagają się go. Jeśli ci w głowę nakładziono takich głupstw, to radzę ci zachować je dla siebie. Rozumiesz?
Nastało milczenie. Przepaść ujrzał Jep pomiędzy ojcem a sobą.
Bernadach spojrzawszy na lodowce Canigou, co poczynały okrywać się purpurą zachodu, rzekł:
— Gadamy niepotrzebnie, a niema ani minuty do stracenia, jeśli mamy przed nocą wsypać na wóz oliwki. Dalej do pracy!
Jep popatrzył chwilę na krzątających się; nikt się nim już nie zajmował... czemże dla nich był? Przechodniem na skraju drogi? Ujął kij podróżny i począł iść dalej.
Aulari zawołała za nim:
— Myślę, że nie zapomniałeś drogi do domu, ani godziny kolacyi. Dziś mamy coś dobrego, budyń co pozostał od uczty kiszkowej, po zarżnięciu warchlaka. Zapraszam cię.
Jep czekał na słowo zachęty od ojca. Nie pojawiło się na jego ustach.
— Dziękuję, ale oczekują mnie w kuźni u Malhibernów — odrzekł.
— Przyjdę innym razem.
I oddalił się krokiem swobodnym, postukując okutym kijem po kamieniach ścieżki. Ale myśli jego nie były tak swobodne. Serce mu się ścisnęło. Powitanie rodziny smuciło go bardzo. Jakto? ani słowa przebaczenia, ani gestu przyjaznego. Ha, trudno! widać już po wszystkiemu. Czuł dobrze, że tych ludzi nic już z nim nie łączy, łączyć nie może. I gdyby nie obawiał się zmartwić Aulari, nigdy, przenigdy, nie pokazałby się w domu rodzicielskim..., nie umiał już powiedzieć... u siebie.
Uraza stopniała jednak, gdy ukazały się jego oczom domy Katlaru, zasłonięte do tej pory skalistemi wzgórzami. Tłoczyły się dokoła starej dzwonnicy, u wnijścia do wąskiej kotliny, niby gardzieli, dołem której płynęła rzeczka Castellane. Rzeczy wydały mu się zaraz milsze i gościnniejsze od ludzi. Wieś mówiła doń: omszałe stare dachy i progi kamienne wychodzone stopami mieszkańców, uśmiechały się do powracającego; owocowe drzewa w sadach i klony brzeżące drogę opowieść mu snuły słonecznych dni dzieciństwa. Nawet cyprysy z za muru cmentarnego wychylające się, tego wieczora miały wyraz przyjazny. Ich sztywne, prostolinijne kolumny, rysujące się w różowym zmierzchu czarno, dopełniały wrażenia, czyniąc je silniejszem, głębszem.
Posiadłość Bernadacha leżała nieco w odosobnieniu, poza wsią, po drugiej stronie correch’u, który o kilka kroków dalej rzuca się z rozmachem w spokojne wody Castellanki.
Miejscowość nosiła nazwę Jeantine, a tworzyła rodzaj przedmieścia. Stało tam cztery, czy pięć domów rozrzuconych wzdłuż drogi do Eus biegnącej równią. Pola pokładły się za domami, zaścielając wielki trójkąt utworzony przez zbieg dwu rzek. Miały najlepszą glebę z całego kraju. Było to alluwium, obfitujące w stare złożyszcza i wystarczało poruszyć je nieco po wierzchu, by uzyskać dwa zbiory rocznie. Jep podziwiał tę urodzajność niegdyś i porównywał z wydajnością pól sąsiednich i wyrastał już wtedy w jego sercu bunt przeciw niesprawiedliwości ojca, który nie krył się z chęcią oddania większej części ziemi starszemu synowi. Ale zazdrosna chciwość przygasła teraz: czyż warto trapić się mniejszą lub większą nadzieją spadku, gdy nadchodził czas ogólnego podziału?
Zresztą zamiłowania młodego chłopca uległy zmianie. Powolność pracy rolnika, przystosowanej do spokojnego tempa kroku wołów, skazanej na poddanie się wymaganiom ziemi, wystawionej na kaprys pogody i słoty, nie godziła się już z jego żywymi ruchami, nie wyczerpywała energii. Potrzebował rozmachu jaki panował w kuźni, pracy raźniejszej, przy odwiniętych rękawach koszuli, z piersią podaną na żar i wiatr. Tego przyszedł szukać w Katlarze, do tego miał ochotę. Gdy schodził w dolinę, dobiegły go dźwięki znajome, kuźnia jęczała w ciszy ogarniającej wioskę. Mimowoli stosował krok, w rytm bijących młotów.
Minąwszy wąską uliczkę, gdzie z każdych drzwi wyciągały się doń dłonie powitalne, wyszedł na mały placyk, wybiegający na most, rzucony przez rzekę Router. Brzeżyły go wszystkie, rzec można, pomniki Katlaru, a więc kościół, ze starą graniastą dzwonnicą, plebania, merostwo i szkoła. Kuźnia Malhiberna stała naprzeciw plebanii, a opodal była studnia publiczna, zasycana źródłem. Cały ruch, całe życie gminy koncentrowały się na tej małej przestrzeni. Pośrodku, na płaskowzgórzu, służącem za estradę dla muzykantów w dni obchodu świąt patronów miejscowych, rósł olbrzymi wiąz wyniosły, a choć pęknięty wzdłuż pnia, zielony był i rzeźki i zawsze ochotny osłonić swym cieniem figle młodzieży i pogwarkę starców, inwalidów, zbierających się tu co dnia, ruin ludzkich, chroniących się pod tę ruinę wiekowego drzewa. Gdy Jep pojawił się na placu, panował tam ruch zwykły przy zapadającej nocy. Dzieci wychodziły ze szkoły, pokrzykując gardłowo a przenikliwie, jak jaskółki pływające w ciepłych nurtach letniego nieba; robotnicy powracali z pól z motykami na ramionach, połyskującemi w ostatnich przeblaskach słonka, po ganku plebanii proboszcz Colomer chodził wolnym, posuwistym krokiem, mrucząc brewiarz, a wszyscy ci ludzie mieli miny zadowolone, rozradowane życiem. Przeświadczenie, że spełnione już obowiązki dzienne, nadzieja na kolacyę, której woń buchała z otwartych okien na ulicę, rozpogadzały twarze, podczas gdy szare mury domów i ciemne, pozbawione liści gałęzie wiązu, gasnąca światłość dnia muskała lekko, niby ostatnią pożegnalną pieszczotą.
Jedna tylko kuźnia nie chciała radować się ciszą opływającą świat tego wieczora. Ognisko przygasłe, narzędzia spracowane, a w kącie kupka węgli kupionych na kredyt, świadczyły o upadku rzemiosła. I kowal nie miał dużo żwawszej miny jak kuźnia. Krótki miał oddech przerywany astmą, nogę napół bezwładną, wykręconą reumatyzmem, a mimo to biedaczysko śpieszył się i męczył podkuwając muła, uwiązanego do kółka, wkręconego w ścianę. Z gołą głową i obnażonemi, wyschłemi ramionami, na których żyły nabrzmiałe jak postronki tworzyły siną sieć, krzątał się starowina u ogniska, którego żar błyskający od czasu do czasu oświecał jego postać. Miał wygoloną brodę, krótkie faworyty łączące się z wąsami, a w ustach nieodstępną fajkę, niby drugą kuźnię wieczyście czynną. Właściciel muła spełniał funkcye terminatora; zgarniał węgle, pociągał łańcuch miecha. Jep przybył w sam czas.
— Jesteś nareszcie mój chłopcze! — zawołał stary z radością.
— Wyborny pomysł miałeś podwajając kroku w podróży. Pracy tutaj nie wiele, ale i tak za dużo jej na mnie starego, co jestem zaledwie połową człowieka. Przyszło dragonowi na koniec! Wysechł jak szczypa. Albo te ręce, cóż chcesz bym niemi robił? Nie mam już i tyle mocy co dziecko.
— Silne ręce i nogi przynoszę wam ja, na zmianę. Panie majster podajcieno obcęgi. Spojrzyjcie no ojcze, czy dobrze mnie tam w świecie nauczono!
— Dobra nasza, chłopcze! Ale pilnuj się, ta bestya zła jak dyabeł, ugryzie cię nim się spostrzeżesz.
— Będę uważał majstrze!
Jep zdjął surdut.
— Żelazo gotowe, gwoździe także — pouczał go Malhibern — ty Ramon — mówił do chłopca — trzymaj bydlę przy pysku; ja podniosę nogę.
Jep już przyłożył podkowę do kopyta, potrząsnął głową.
— Co byście ojcze powiedzieli na to, gdybym wypiłował tutaj trochę? Noga coprawda nie wyglądałaby tak pięknie, ale bydlę chodziłoby lepiej. Cóż? — zapytał, wymierzając potężny cios dłonią zwierzęciu gotującemu się właśnie do wierzgnięcia. — Czekaj zła bestyo, już ja ci dogodzę.
Żelazo jeszcze raz powędrowało do ognia, poszło pod młot, oziębło, wreszcie Jep wbił gwoździe i przytarł je na wierzchu kopyta. Lekki szmer pilnika i było po wszystkiemu.
— A co, umiem swoją rzecz?
Malhibern pochylił się nad robotą i patrzył chwilę.
— Tak, zrobione delikatnie i czysto. Ty Jep, umiesz teraz akurat tyle co majster.
Nietylko stary kowal był tego zdania. Zajęty robotą Jep nie zauważył, że poza nim utworzyło się kółko ciekawych. Przechodnie zatrzymywali się, a nawet proboszcz Colomer na chwilę przestał odmawiać brewiarz.
Pówrót do domu młodszego syna Bernadachów, był nielada wydarzeniem w Katlarze. Wyciągały się doń dłonie i kładły przyjaźnie na jego ramionach.
— Wróciłeś więc? Tem lepiej! — mówił do Jepa jeden z dawnych towarzyszów Jan Cadéne.
— Sprzykrzyło nam się już bez ciebie. Pomożesz nam urządzać tańce. Będziemy się bawili paradnie.
— Bardzo dobrze żeś wrócił!... będziesz śpiewał w chórze, — odezwał się z wysokości swego ganku proboszcz Colomer.
— Jep, liczę na ciebie!
— Zaśpiewamy mszyczkę, zatańczymy potem, a na końcu wypijemy lampkę, albo dwie za zdrowie Republiki.
Dźwięk słowa: Republika, zwiał proboszcza z ganku, ale mile zabrzmiał w uszach nauczyciela, zacnego Sabardeilha, który właśnie zbliżył się poważnie, ale przyjaźnie uśmiechnięty, by powitać dawnego ucznia.
— Mój biedny Jepie, Republika jest chorą — rzekł półgłosem do młodego kowala; — ale jest tu paru w Katlarze co nie dadzą jej zdusić bez słowa protestu.
— Sabardeilh! Sabardeilh! Zupa stygnie, chodź!
W progu budynku szkolnego stała pani Sabardeilh oparłszy pięści na biodrach i wołała na nauczyciela. Posłuszny żegnał się:
— Pomówimy jeszcze o tem w cztery oczy — zakończył, ściskając dłoń Jepa.
Przypomnienie stygnącej zupy podziałało, przyjaciele i ciekawi rozeszli się. Zostali sami, stary kowal i nowy czeladnik.
— A gdzież jest Bepa? — spytał chłopiec.
— Nie daleko, przyjdzie lada chwila nasza gosposia. Patrz, oto i ona... odchodzę, wyszedł mi tytoń, pójdę sobie kupić paczkę. Bepa ukazała się na szczycie wzgórza. Szczupła była, szła krokiem rytmicznym jak wszystkie dziewczęta tych okolic. Niosła w fartuchu zapas jarzyn świeżych, koniecznych na jutro.
— Nie myślałam, że zbieram je dla ciebie — odezwała się do Jepa, rzuciwszy brzemię na skrzynię.
— Nie spodziewaliśmy się ciebie tak rychło, choć ja wiedziałam, że przyjdziesz.
— Jakżeś to mogła przewidzieć?
— Ot, tak sobie!...
Wlepiła weń oczy czarne i uśmiechała się, pewna siebie, pewna swej władzy nad mężczyznami. To, że była biedną nie odbierało jej wcale humoru. Rozkwitła młodość wyrównywała niedostatek. Byle wystroić się w niedzielę, nie żądała niczego więcej, a nawet w codziennem, biednem odzieniu, jakie nosiła tego wieczoru, czyż nie była bogatą, czyż nie była piękną i wiotką, czyż nie miała smukłej piersi, biódr? Z taką urodą już łatwo sobie dać radę w świecie.
— Będzie nam dobrze razem! — westchnął Jep.
— Kto wie! Od twego odejścia w naszym domu zagnieździło się nieszczęście. Śmierć jedna po drugiej: ojciec, matka. To smutne. Już chciałam iść między ludzi do służby, ale krewniak nie dał. Pracuje ciągle w kuźni, ale Bóg raczy wiedzieć jak! Klienci się skarżą; kilku już straciliśmy...
— Uspokój się, rozpocznie się teraz robota porządna. Nie chwalę się, ale mówię ci, że póki mnie tutaj, kuźnia nie podupadnie. A ty, tak powoli rozejrzysz się za mężem... co?
— Na razie o tem nie myślę.
— A więc nie macie się do siebie z Galderykiem?
— Ni mniej ni więcej jak z innymi; jestem wolna! I rzekłszy to zaklaskała palcami i obróciła się na obcasie — ale dość na teraz — dodała; pora zjeść kolacyę... nakryję stół.
Dragon powrócił. Zasiedli w kuchni napełnionej pachnącym dymem palących się gałęzi złotojeściu i zabrali się do potraw katalońskich. Jep z rozkoszą zabrał się do potrawki z warchlaka w czosnkowym sosie, i chętnie znajomość odnowił z rodzinnem czerwonem winem góralskiem, dawno niewidzianem.
Majster tłumaczył się, że nie ma nic lepszego w domu. Żałował tego, zarówno ze względu na gościa jak i siebie. Albowiem poniekąd smakoszem był stary kowal. Był to już taki grzech rodzinny. Póki były pieniądze, żyło się dostatnio u Malhibernów, nie żałując sobie dobrych kęsów. Cały dochód na to szedł. Caxn fa earn y vi fa sang. (Mięso wytwarza ciało, a wino krew)... to stare russillońskie przysłowie wprowadzali Malhibernowie w czyn. Jedli dużo i pili niezgorzej... ha, trudno. W domu znalazła się zawsze... pono... flaszka, pod ręką, by odwilżyć zaschnięte w pracy gardło, o zmroku, gdy ogień w kuźni wygasał, lub nawet baryłeczka... białego, z pipą wbitą w dno. Trącano się tam często gęsto z jakimś spóźnionym klientem, przegryzając po winie plackiem z anyżkiem.
Na tej stopie żył dragon, aż do śmierci syna, to jest aż do czasu zmniejszenia się dochodów z kuźni. Ale i teraz nie poddał się bez szemrania nowemu stanowi rzeczy, konieczności oszczędzania butelczyny i zadawalania się szczupłemi racyami tytoniu. Braki te pobudzały go do myślenia źle o bogaczach, o tych, którzy mogą napychać się gdy głodni, a płukać gardło winem, gdy im się pić chce. Zły humor rozżarzał do czerwoności jego idee polityczne. Republikaninem był z dawien dawna. Młodziutki, prawie jako dziecko wstąpił w szeregi patryotów z Conflent i walczył przeciw »Tyranowi kastylskiemu«, a i dziś jeszcze oświadczał swą gotowość pójścia do szeregu, gdyby zachodziła potrzeba poskromić szlachtę, lub burżuazyę. Wystawiając się na gniew klientów nie krępował się nigdy i każdemu kto tylko chciał słuchać wywnętrzał się ze swych idei odnośnie do owych »reakcyonistów«, tych wrogów ludu, którzy pracują nad obaleniem Republiki na korzyść kuzynka »tamtego«, albo też na korzyść króla w białych portkach.
— A ty, z kim trzymasz — spytał Jepa; — z Bonapartem czy z Maryanną? Nie chciałbym ci sprawić przykrości, ale muszę ci powiedzieć, że Bernadachy to nasi najwięksi, najzacieklejsi wrogowie. Ojciec twój chętnieby nas powiesił oboje, pod tym jednak warunkiem, żeby nie był zmuszony kupić postronka. A twój brat nie wiele też wart.
— To ich sprawa, co do mnie, to jestem za »socyalną«.
— A to paradne! Nas tu jest kilku, przyznam się, schodzimy się tutaj wieczorami, opowiadamy sobie różności i staramy się trzymać na wyżynach wypadków aktualnych...
— A więc klub... klub katlarski! Wyśmienicie, proszę o wpisanie mnie z dniem dzisiejszym.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Pouvillon i tłumacza: Franciszek Mirandola.