Jesienią (Kraszewski, 1886)/Tom III/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jesienią |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Nakładem Michała Glücksberga |
Data wyd. | 1886 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz Kornelia wstała rano, wyszła do ogrodu i list wczorajszy zniknął. Zdawało się, że tajemniczo został wysłany. Zdradzić musiemy kuzynkę hrabiny.
Z dawnych stosunków potarganych i nadwyrężonych, pozostał jeden jeszcze, niezupełnie zerwany. Pani kasztelanowa Chorzyńska, u której jakiś czas przebywała panna Kornelia, ale się z nią w końcu pour incompatibilité d’humeur rozstać musiała, miała pewną słabość do niej, kłóciły się często i godziły prędko, aż wreszcie żywe słówko, wyrzeczone za pośpiesznie, opłakiwane potem, zmusiło pannę wyjechać z tego domu. Kasztelanowa miała syna, wdowca, zwanego Walerkiem, bardzo miłego łotrzyka, którego już raz była ożeniła, który po roku żonę stracił, a teraz po świecie bąki zbijał, nie mogąc się ożenić.
Był to młodzieniec wychowany jak najstaranniej, wielce zdolny, ale nałogowy gracz i płochy, tak, że nawet dobiegające do czterdziestówki lata, nie mogły go ustatkować. Kasztelanowa pragnęła go ożenić, ufając, że kobieta, którąby kochał poprowadzić go potrafi. Był bowiem Walerek łagodny na pozór, czynił z nim co kto chciał, lecz nazajutrz przychodził ktoś drugi i odrabiał. Póki był z matką słuchał matki, wpadłszy w inne towarzystwo ulegał jego wpływowi. Czynił to wszystko z jakimś sceptycyzmem miłym, jakby do żadnego kroku w życiu wagi nie przywiązywał. Szło mu głównie o to, aby z życia drogi uprzątnąć sobie wszelkie zawady, jakimkolwiek bądź kosztem. Uniknąć cierpienia było dlań najwyższem zadaniem. Bardzo piękny mężczyzna, choć na twarzy jego znać było znużenie, był najmilszym gościem, witano go wszędzie serdecznie, kochał po pół godziny każdego namiętnie, ale nazajutrz mógł go nie poznać. Toż samo działo się z kobietami, bóstwem dlań była każda, dopóki drugiej nie zobaczył.
W przekonaniach swych Walerek, był, jak w uczuciach, przyjacielem świętego spokoju; zgadzał się na każde wygłoszone, potakiwał mu, a wkrótce potem, jeśli z tem było dogodnie, utrzymywał przeciwne zdanie. Dla niego wszystko służyło do zabawy, nic nie brał seryo — świat go bawił, serca mu nic nie poruszało. Ruszał ramionami i śmiał się z ludzi, którzy w coś wierzyli i do jakichś poświęceń byli gotowi.
Z tem wszystkiem, był to najmilszy z ludzi, a twarz jego wyrażać się zdawała taką dobroć i łagodność, oczy niebieskie tak się uśmiechały, różowe usta taką namaszczone były słodyczą, iż go każdy pokochać musiał mimowoli.
Pomimo swych przymiotów Walerek nie mógł się ożenić, zgrywał się okrutnie, często odchorowywał hulanki, plątał się w stosunki najdziwaczniejsze i kasztelanowa ręce łamała z rozpaczy nad przyszłością. On się śmiał, całował ją, rozbrajał gniew i nazajutrz broił tak samo. Wszyscy mówili, że go należy ożenić.
Panna Kornelia, która przed dwudziesta laty, umiała mu się nawet podobać i wodziła go trochę na pasku, obrachowała teraz, iż nicby szczęśliwszego wypaść nie mogło, nad to, gdyby go ożeniła z hrabiną. Hrabina i ona władałyby nim zupełnie, w domu nicby się nie zmieniło. Walerek podobać się mógł i musiał, był młody, czuły, piękny i dowcipny. Widywała go niegdyś pani Wanda za życia męża, ale w Zamostowie nie był od tego czasu. Kasztelanowa wyjeżdżała mało, była to osoba otyła, ciężka, cicha, modląca się po całych dniach i niby zajęta jakąś robótką, ale w istocie w myślach zatopiona i roztargniona tak, że nim jej kto na pytanie odpowiedział, już nie wiedziała sama, o co zagadnęła. Celem jej życia był ów Walerek nieszczęśliwy, nad którego losem bolała, bo go kochała namiętnie. Połowa majątku już poszła dla tego drogiego dziecka. List panny Kornelii miał na celu sprowadzenie kasztelanowej z synem do Zamostowa i odnowienie dawnych stosunków.
Jak się spodziewała kuzynka, tak się stało; jednego poobiedzia sześciokonna kareta przywiozła staruszkę, a czterokonny kocz jej syna.
Hrabina, która odwykła od nowych twarzy, przestraszona była tym najazdem, wytłómaczyć go sobie nie mogąc. Kasztelanowa wystrojona była w klejnoty familijne, Walery ubrany jak lalka.
Był to mężczyzna w sile wieku, nieco już otyły, ale wyglądający bardzo młodo, z niebieskiemi oczyma, z różowemi usty, z zarodkiem łysiny i ogromnemi angielskiemi faworytami. Znać w nim było człowieka wielkiego świata, nawykłego do stolic i salonów.
Szczęściem dla gospodyni, przyjazd pana Teodora, bytność Adryana, ułatwiały jej wielce przyjęcie tych gości. Nie potrzebowała się zajmować wielce kasztelanicem, a cała oddała dobrej staruszce, która pytając nieustannie: Co mówisz! uśmiechała się na wszystko. Piękny Walerek mało uczynił wrażenia na hrabinie, a co gorzej, przypominał jej męża, u którego bywał, nietylko sobą samym, ale też obejściem i domniemanym charakterem. Byli to niegdyś wielcy przyjaciele i ludzie jednego obozu.
Pan Teodor, który łatwo przeniknął, co znaczyło przybycie kasztelanica, posmutniał i zafrasował się, chociaż Walerek i jego i Adryana uprzejmością i wesołością zaraz sobie od pierwszych słów ująć umiał. Młody siostrzeńczyk, domyślił się także projektów kasztelanowej, ale po sobie nie pokazał tego, tknęło go coś nawet, jakby przeczucie, że przyjazd ten pannie Kornelii nie musiał być niespodzianką; dostrzegł rumieńca gwałtownego na jej twarzy, w chwili, gdy gości oznajmiono. Kasztelanic bawił gospodynię, którą już był do najwyższego stopnia zachwycony, gdy niespokojny Teodor odciągnął na chwilę Adryana na stronę.
— A wiesz co to te odwiedziny znaczą? — szepnął mu.
— Domyślam się.
— Stara kasztelanowa podjeżdża tu z tym towarem, którego, mimo pięknej jego powierzchowności, nikt niechce. Mam nadto dobre wyobrażenie o hrabinie, ażebym się lękał wrażenia, zawsze jednak bliżsi i domowi, przestrzedz powinni; Walerek jest najpłochszym z ludzi pod słońcem; dobry, miły, serdeczny, ale do niczego, a zapaliwszy się, żonę by w djabełka przegrał i duszę w dodatku.
— Wiesz pan co? — rzekł zdrajca Adryan — dobrzeby było, żebyś to pannie Kornelii powiedział, ona prędzej jak ja znajdzie zręczność z tego korzystać.
I odszedł. Teodor tak jakoś zapalił się, iż natychmiast wśród salonu spotkawszy starą pannę, pobiegł za nią do jadalnego pokoju.
— Na miłość Boga — zawołał — co to znaczy kasztelanowa z synem? pani nie wie?
— Ja? a zkądże ja mam wiedzieć o tem.
— Jakto? pani się nie domyśla?
— Ja nie jestem domyślną wcale.
Teodor rozśmiał się.
— Muszę więc panią przestrzedz, Walerek, który się ożenić nie może, a pragnie, przybył pewnie nie bez myśli. Trzeba go znać.
— Bardzo miły człowiek! — odezwała się panna.
— Nie przeczę bynajmniej — rzekł Teodor — nie podobna go nie pokochać, ale jutro nas wszystkich w karty przegra.
— Od pół roku wiem, że matce dał słowo i nie gra — odparła panna Kornelia.
— I płochy.
— Może był, ależ wiek! ustatkował się zupełnie — wtrąciła kuzynka — a przyznam się panu, że przy nim wszyscy, wiele was jest, wydajecie się nieokrzesanemi.
Pan Męczyński sapnął.
— Niewiedziałem, że w takich łaskach u pani!
— A na cóż mu łaski moje się przydały — żywo szczebiotała panna — on ani moich, ani niczyich nie potrzebuje. Nie ma kobiety, któraby go pokochać nie była zmuszoną, gdy się o to postarać zechce.
Teodor zamilkł skrzywiwszy usta.
— Tak pani sądzi.
— Nie ja, ale wszyscy.
— Szczęśliwy człowiek! — sucho rzekł Teodor i odszedł.
Gdy się to działo, Walerek w ganku zalecał się już gospodyni, która bardzo grzecznie, ale przyjmowała go zimno i seryo, nie dając mu się spoufalać, do czego aż nadto był skłonnym. Nie zraziło to pretendenta, który snać mając to w instrukcyach, wkrótce przeszedł od pani do siostrzeńca, chcąc i jego serce podbić.
Adryan zwykle otwarty i żywy, na ten raz przybrał postawę sztywną, ale że niemal grał rolę półgospodarza, musiał być grzecznym.
— Śliczny park — rzekł Walerek — co za kampania senioralna! Jak tu czuć ducha i smak gospodyni, co za wdzięk we wszystkiem! Dawno bardzo nie byłem w Zamostowie, jestem nim prawdziwie oczarowany.
— Ja także — rzekł Brzoski. — Ciocią i jej rezydencyą razem.
— Nie dziwuję się, gdyż jedno doskonale odpowiada drugiemu — mówił Walery — pan tu spędza...
— Wakacye — wtrącił Adryan — i bardzo mile. Sąsiedztwo mamy nie liczne wprawdzie, ale wystarczające dla cioci, która nie lubi zbyt tłumnego, ani zbyt wrzawliwego towarzystwa.
— A! a! — rzekł Walery — ale tak młoda osoba.
— Umysł poważny nad wiek, dla niej spokój i cisza najwyższem dobrem.
— Ha! to przyznam się panu, że jak na wakacye, nie koniecznie właściwe sobie wybrałeś miejsce pobytu.
— Dlaczego? — odparł Adryan — w Zamostowie mam ciszę, a gdy chcę swawoli i śmiechu trochę, jadę do pana Teodora, którego dzierżawcy dom jest bardzo wesoły.
— Tak! u dzierżawców często się bardzo dobrze bawi — dodał Walerek. — Są to ludzie, co potrzebują stosunków i przyjmują hojnie. Są panny? — zapytał po chwili.
— Dwie, i bardzo ładne — mówił Adryan — oprócz tego mam polowanie w lasach u pana Pawła, u Krzysztofa Poboga, w naszych i Zieleniewszczyźnie.
— Gdybyś mi pan zrobić chciał ten zaszczyt, prosiłbym go do siebie.
— O! serdecznie dziękuję, wakacye się kończą, a ja jestem pono na odjezdnem, liczę już dnie ostatnie.
— To szkoda.
W istocie Walery rad był wyjazdowi temu, bo go uprzedzono, że siostrzeniec podejrzany jest o popieranie kogoś innego.
Zaczęli mówić o psach, koniach i innych młodzieńczych zabawach, a Adryan nieomieszkał przybyłemu tak odmalować życia i usposobień ciotki, aby mu odjąć wszelką nadzieję. Trudno to jednak było z takim pewnym siebie człowiekiem, który nawykł był do łatwych zwycięztw i o niczem nie wątpił. W rozmowie z hrabiną, kasztelanowa nie mogła się powstrzymać od pochwał tego swego Walerka.
— Powiadam ci, droga moja, nie dlatego, że to syn mój, ale drugiego takiego chyba nie ma na świecie. Młodość miał cokolwiek burzliwą, ale któryż mężczyzna przez to nie przechodzi? Dziś zaś, co to za statek, rozum, a co za serce złote? dla mnie, co za syn! dla przyjaciół, dla wszystkich co za anielska dusza. Łzy mi stoją w oczach, gdy mówię o nim. I proszęż cię, kochana hrabino, takiego człowieka dotąd ożenić nie mogłam! a tak tego pragnę. Chciałabym spokojną umrzeć widząc go szczęśliwym.
Piękna Wanda, domyśliwszy się ukrytej w tem zaczepki, poczęła gorliwie swatać rozmaite panny i wdowy, ale kasztelanowa każdej miała coś do zarzucenia. Wzdychała patrząc na nią. Odwiedziny trwały dosyć długo, szczególniej dla gospodyni, pana Teodora i Adryana. Męczyński postanowił nieodbicie przesiedzieć tych gości i stołka Waleremu przystawić. Kasztelanic wyjeżdżał niezadowolniony wcale, popisywał się świetnie i czuł, że nie czynił wrażenia, matka też była jakoś smutna. Napomykała kilka razy, że Walerek pragnąłby bywać częściej w Zamostowie, na co odebrała tylko bardzo zimną odpowiedź. Jakoś go nie zapraszano. Hrabina oświadczyła nawet, że nie jest pewną, czy na czas jakiś nie wyjedzie z domu.
Humor Kornelii zrazu bardzo wesoły, pod koniec się też zmienił i stał ponurym. Spodziewała się wcale innego wrażenia, a choć tłómaczyła sama przed sobą, że od pierwszych odwiedzin niepodobna było wymagać wiele, jednakże gniewała się na hrabinę.
Po wyjeździe kasztelanowej, Teodor już z kapeluszem w ręku przysiadł się do gospodyni, od niechcenia jakoś zacząwszy jej opowiadać żartobliwie żywot i sprawy kasztelanica.
Z początkiem słuchała ich roztargniona hrabina, lecz wkrótce przerwała mu tem, że wiedziała to wszystko z dawniejszych czasów. Musiała nawet wspomnieć z tego powodu męża, czego zwykła była starannie unikać. Dała do zrozumienia, że nie radaby słuchać więcej.
Jakby domyślając się tej małej intryżki, przysiadła się zaraz panna Kornelia, usiłując ją zneutralizować.
— Znałam dawniej pana Walerego — odezwała się — zawsze to był człowiek niezmiernie miły, ale jakże dziś zyskał, jak zyskał, jak spoważniał. Co za dowcip, jakiego coś sympatycznego, a jakie serce, jaki to syn dla matki!
— W istocie? — spytała hrabina — zmienił się tak bardzo w twych oczach? Ja tego nie znajduję!
— A! pani moja — poczęła Kornelia — jak można tego nie widzieć.
Rozpoczęty w ten sposób panegiryk kasztelanica ciągnął się długo, bo panna Kornelia i wymówną była i wielomówną, czy poskutkował osądzić było trudno, gdyż Wanda słuchała go chłodno i niewiele zdając się do tego przywiązywać wagi. Teodor nareszcie odjechał, a Adryan, gdy zostali sam na sam, uwziął się, aby Kornelię doprowadzić do niecierpliwości, dalszemu ciągowi pochwał kasztelanica stawiąc najrozmaitsze przeszkody i najpocieszniej rozłamując rozmowę Hrabinę bawiła wesołość siostrzeńca i rozdraźnienie starej panny, która w końcu musiała sama śmiać się, aby gniewu nie zdradzić.