Juzyna (Orkan, 1900)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Juzyna
Pochodzenie Nad urwiskiem
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze Lwów
Księgarnia S. Sadowskiego Warszawa
Księgarnia A. Cybulskiego Poznań
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JUZYNA
separator poziomy

Śródwieczerz. Słonko za górę się już skryło, nie widać go. Cień tylko, na przeciwległy las padający, mówi, że nie zaszło... I nie wnet jeszcze zajdzie, co cień dopiero za potokiem, a na całej uboczy białość wielka usiadła i nie myśli ustąpić i nie i nie...
— Tak pomalutku idzie ten cień! — skarży się cicho pasterz mały, pasący owce na tej stronie, gdzie słonko nie świeci. — Tak pomalutku sie podnosi!... A tu sie cnie... Czy mi też wyniesą juzynę[1], czy nie? Obiecali na pewno, skoro przydzie śródwieczerz. A tu śródwieczerz przyszedł i nic...
Poziera ku wierchowi na tłok wydeptany, którędy się owce na odwieczerz wygania. Wie, że tamtędy musi iść, kto idzie — wie, że od chałup indziej nie chadzają... Ale nie widać i nie i nie!
Nieraz, gdy się wpatruje uporczywie długo, zdaje mu się, że widzi wychylającą się z poza wierchu głowę — serce poczyna mu z uciechy skakać — ale cóż? Przekonywa się, przetarłszy oczy, że to jałowiec... Kto mu hań kazał róść na samym wierchu? Żeby ludzi zwodził daremno? Jak słońce go oświetli z tamtej strony, kiedy się z dołu w niego patrzy, to nic, ino gazda i gazda... Te same pomierzwione nad uszami włosy, ten sam kapelusz na kudłatej głowie... Gazda i gazda.
— Obiecali mi juzynę... Pewnie, że oniby mi sami nie wynieśli. Kazaliby Zośce, abo Marynie... Choć, kto wie! Chadzają tędy do wrębu, do lasa — mogliby zawziąść... Nie zerwaliby sie kawałkiem placka... A upiekli! Wiem, że upiekli... Nie po darmo tarli wczora na młynku! Musieli piec...
Ażeby skrócić czas oczekiwania i przymusić niejako to, co ma przyjść, ażeby nadeszło w czasie, ograniczonym jego wolą — począł rachować najpierw do dziesięciu, potem do pięćdziesięciu i stu...
A skoro widział daremność rachowania cyfr w pamięci swojej, począł rachować kroki, chodząc po ugorze, pośród jałowców oddalonych.
— Jak dojdę — myślał — do tego jałowca, nie... do tamtego, to już przydzie ktoś...
Ale doszedł do niego i wrócił napowrót, a tu nikogo nie widać i nie...
Ażeby się już nie zawieść ostatni raz, pomyślał sobie położenie swoje, jak mógł najgorzej — to znaczy: że gospodyni wyjęła dopiero placki z pieca i poukładała na ławie. Jeszcze są ciepłe.
— Tak... I odtąd trzeba dopiero rachować czas powolusieńku, a samo przydzie bez czekania. Mój placek, już wiem, który — ten na samym końcu ławy, poskrobek. Teraz gospodyni obraca się do gazdy, mówiąc: «Trzaby Józkowi posłać juzynę, bo mu sie tam cnie»... Gazda poziera w okno: «O, dyć jeszcze czas... Do wieczora daleko»... A w duchu sobie myśli: «Dałby ja ci juzynę, hyclu, za to zboże, coś mi kiedyś tak owcami spasł!» A gospodyni, nie wiedząc, co on se tam pocichu myśli, bierze mój placek, ociera zapaską i wynosi do sieni na chłód... «Zosiu, Zosiu!» — powiada, wracając do izby — «abo ty Maryś! Weź-no łoktusę, zaodziej sie, bo trza mu zanieść tę juzynę... Niech ma. Niech se nie krzywdzi». Gazda coś mruknął, wyszedł na osiedle, boi sie widać gospodyni, choć tak umie kląć, jak wójt. Maryna zaodziewa chustkę, ale jej niesporo... «Kto wie, kany on tam pasie!» — powiada. — «Ty go tam znajdziesz, ino idź!» — mówi gospodyni — «a wracaj sie wartko, nie siedź, nie ozglądaj sie po ugorach!... Juzynę mu weź»... Maryna poszła, idzie, idzie... Już jest nad chałupą... Już na ugorach... Jak pomalutku schodzi ten czas!
Poszedł za owcami, żeby je pozganiać w jeden kerdel, zanim Maryna przyniesie juzynę. Ujrzy na własne oczy, jak mu się owce pasą, opowie potem w chałupie i bedą z niego strasznie radzi, ze umie dobrze paść...
Pozganiał je wszyściuteńkie w dolinę i czeka.
— Teraz już powinna dochodzić do wierchu. Za niedużą chwilę bedzie tu...
Ta chwila przeszła i druga i trzecia, a nikogusieńko nie widać...
Patrzy na cień.
A cień już wyszedł do połowy lasu i sunie zwolna po wierzchołkach drzew.
— Jak dojdzie do tej jedli starej, co sie hań od wiatru chwieruta, to ona już bedzie tu... Abo nie. Jak cień dogoni tego smreka przy samej polanie, to ona wtedy przydzie... Abo jeszcze nie! Jak cień doleci do tych pniaków, co sie hań we wrębie czerwienią...
— To już bedzie wieczór! — szepnęła mu obawa.
Omało, że się nie rozpłakał. Poczęły mu już kółka latać przed oczyma, lecz chlipnął parę łez i połknął je. A reszta mu gorzkością osiadła na sercu i zaczęło mu być duszno i ciężko.
Pocieszał się tem, że może za wcześnie upiekły się mu w myślach jego placki. Może jeszcze nie wyjęli z pieca. Abo się chłódzą... Maryna jeszcze nie wyszła z chałupy — to jakże miała przyjść?
Począł się modlić. Najpierw o to, żeby Stróż Anioł dopilnował placków, coby się jak najrychlej upiekły... Potem o to, żeby Duch Święty natchnął gospodynię, coby nie zabaczyła o nim i poskrobek wyniesła na chłód, zanim się insze ostudzą... Nakoniec o to, żeby też Matka Najświętsza przyczyniła się za nim i uprosiła Pana Jezusa, synaczka swojego najmilszego, coby mu już wynieśli tę juzynę, bo sie cnie... Oj, cnie sie! W niebie ani o tem nie wiedzą, jak sie cnie.
Obchodził owce dookoła, zganiał je w dolinę i modlił się tak szczerze, jak na świecie nikt.
Zmówił wszystkie pacierze, jakie umiał na pamięć — a tu nie widać i nie i nie... Nikoguteńko! Żywej duszy! Pustka i pustka, więcej nic.
Chodzi pośród jałowców, a owce się pasą, a dzwonki drobne turlikają wciąż...
Cień ponad las już przemknął i wyszedł do wrębu i ku wierchowi zwolna się posuwa. Niedługo dojdzie na sam szczyt...
— I amen! — szepnął sobie. — Daremne czekanie... o Jezus! Jezus!
Począł cicho łkać.
Lecz wnet otarł łzy rękawem, przybaczył sobie, że niedaleko stąd, przy samiuteńkich ugorach, jest posadzony czyjś zagon ziemniaków...
— Możeby iść? — pomyślał — i wygrzebać parę...
Ciekawy był zresztą, dużo podrosły od tego czasu, kiedy ostatni raz na nie zazierał. Wtedy jeszcze wodne były, nie do jedzenia.
— Możeby sie już dały upiec...
Ale zbaczył se w tej minucie, że pośród rządków był i groch. Ten już musiał uróść na pewne. Dojrzał, ino go nima kto oberwać...
— Trzaby iść, przekonać sie na miejscu...
Postąpił naprzód parę kroków, ale uczuł zaraz, że go coś wstrzymuje i coś go szarpie za rękaw płócienny, szeptając bezustanku: «Nie chodź!» Co się ruszy, to słyszy poza sobą: «Nie chodź Józek, powiadam ci, bo bedziesz widział!» O, nie śpasy, poczyna go już straszyć. Obziera się dookoła... nikogusieńko!
Zastanowił się i przebaczył sobie, jak mu to samo raz mówiło: «Nie chodź!» — a on nie usłuchnął, ale poszedł i natargał strączków do kapelusza... Miał już odchodzić, kiedy wypadł chłop znienacka, (musiał się już na niego oddawna przystrzegać), puścił się za nim — on w ucieki!... ale dopadł go na tłoku i wycombrzył za uszy. Jedno go jeszcze do dzisiednia boli, bo mu je w złości wielkiej poderwał. O uszy mniejsza, ino o kapelusz! Kapelusz zabrał chłop i nie chciał oddać, choć go zdaleka o to pieknie prosił. Zabrał razem ze strączkami grochu i poszedł. Przygania Józek owce do chałupy, wchodzi do izby płaczęcy — pytają się: «Kanyś podział kapelusz?» Gazda już i nie czekał końca opowieści, ale mu dodał parę pięści, które haw do dzisiednia za łopatką czuje. Siedzą mu tak, jak żeby dwa ostre kamienie przyłożył i czasami nawet kolą, jak sie za owcami ulata.
To mu wszystko stanęło nagle przed oczami, a to wszystko z powodu tego, że nie posłuchał wtedy głosu, co mu powiadał: «Nie chodź!» Nie posłuchał i poszedł, i tyle miał z tego. Nawet i strączka grochu nie zjadł... małego strączusia! Tyle miał z tego.
Może być, że teraz nie spotkałoby go to nieszczęście. Może i chłop zabaczył o nim doznaku... Trudno miałby się codziennie przystrzegać! Roboty jest dość, pewnie przy chałupie siedzi, nie wyjrzy...
Ale jak mu tymczasem juzynę wyniosą... co wtedy bedzie? Owce sie porozchodzą... i pasterza nima... zobaczą, jak on pasie, powiedzą w chałupie... Dostanie on wtedy juzynę! Jezu Chryste ratuj! Kto jaki święty...
Jeszcze mu nie wywietrzał z pamięci ten wieczór, kiedy z płaczem przygnał parę owiec, powiadając, że reszty nima... Straciły sie kanysi, poszły pomiędzy jałowce — a tu wieczór i odnaleść bieda, bo nie widzieć po ciemku, co tam stoi: owca, czy jałowiec?... Tak opowiadał prosto, narzekając, i rzewnie płakał. Wtedy mu kazali iść i szukać, a jak nie najdzie, to niema po co wracać do chałupy... To mu pedzieli — więcej nic. Wieczerzę jedli sami, a on u progu stał... I poszedł potem na ugory, bez czucia, w strachu wielkim, bo wszędy czarna była noc... Chodził i płakał i wołał tych owiec... wołał na każdą po imieniu, głośno, ale żadna się nie odezwała... Jeno sowa odpowiadała mu z lasu, podrzeźniając, i śmiała się tak z niego, że się aż bał.
Wzdrygnął się na samo przypomnienie tej chwili i pobiegł za owcami, które go odeszły. Nie myślał już o grochu, ani o ziemniakach.
— Może jeszcze juzynę wyniesą...
Nie tracił nadziei. Pasł owce, nawracał je i starał się na razie o niczem nie myśleć, nic nie przypominać, bo wszystko było złe i strasznie smutne, co dotąd przeżył.
A życie swoje rachował od czasu, kiedy go matka zaodziała pacześną łoktusą i powiedziała: «Podź! pudziemy na służbę»... Nie rozumiał wtedy, co te słowa znaczą, a potem... ho! Co on już od tego czasu przeżył! Mój Boże! Mógłby się niejednemu pochwalić... Powiadają, że długo trzeba żyć na świecie, nim człowiek przywyknie. On przywyknął odrazu, ino mu się cnie... Żeby tak ludzie pamiętali o nim, jak on o ich bydle pamiętał, toby mu na świecie niczego nie trza było. Nawet by mu się nie cnęło tak bardzo, a może i nic... Ale oni są strasznie niepamiętni, jak przyjdzie komu co dać... Zasługę nieraz już mu ukrócili, wytrącając szkody przerozmaite. A na to żadnej nie było uwagi, że on świtaniem, kiedy jeszcze spali, bydło wypuszczał i na paszę gnał... Nieraz, bywało, zabaczyli o nim, nikt mu śniadania nie wyniósł — on pasł... Potem przyganiał dobrze napasione. Ale oni są strasznie niepamiętni na czyje dobro. I nie miarkują nigdy, jak sie to cnie. Musiało im sie nigdy w życiu nie cnąć, abo...
Już sam nie wiedział, co ma o tem myśleć, że z tą juzyną nie widać i nie.
— Musieli se o mnie zabaczyć, musieli! — począł cicho lamentować — Nie wiedzą pewnie, czy jest na świecie jaki Józek...
Żal mu się zrobiło samego siebie. On musi boskem za owcami chodzić, skórę już poodbijał doznaku na piętach... Nikt nie pomyśli, żeby kerpce kupić. Choć przed każdym jarmarkiem przypomina gaździe — na nic! daremno! Obiecują tylko, jak zawdy. Żeby choć nie obiecowali, jak ni mają chęci kupić, toby już było lżej... Bo człek nie wyzierałby z takiem utęsknieniem — napróżno...
— Jak i dziś. Potrzebno im to było mówić, że mi wyniesą juzynę, kie ni mieli chęci? Mogliby ino pedzieć: «Paś, nie puszczaj na zboże, bo to twoja psia powinność, hyclu!» — i nic więcej... Ale oni mi powiadają: «Paśże, paś! A jak dobrze bedziesz pasł, nie puścisz na zboże, to ci tam ktoś wyniesie juzynę»... Dyć dobrze pasę, bo ani kłóseczka nie urwała owca bez caluteńki odwieczerz... A juzyny nima i nima... Nikto nie wyniesie... ani pies!
Gorycz kroplami padała na serce i tak jej dużo spłynęło, że się uczuł złym.
— Cygaństwo świata! — myślał — i nic więcej... Naobiecują, naschlebiają, a potem, to nic...
Ale cóż złość poradzi przeciwko niemocy? Poczuł to sam, gdy puścił się za owcą siwą, chcąc ją dogonić i ukarać za to, że na zboże poszła, kiedy on dumał.
— Ja cie tu przecie raz... cygański siwcu...
Biegł, co miał sił, ale owca jeszcze prędzej. Nie mógł jej dogonić — ustał i padł i począł ciężko dyszeć... daremna złość! Nic nie poradzi przeciwko niemocy... Uczuł to sam.
Owce się rozbuchały; ta przodownica siwa pobuntowała insze tak, że poczęły gonić po ugorach, jakby djabeł w każdą wstąpił i opętał ją.
Nie czuł już w sobie siły zganiać je w dolinę. Złość go osłabiła do reszty. Wodził tylko za niemi oczyma, leżąc, by wiedział, jak się ze ziemi zbierze, kany którędy która poszła, by następnie widziały, że on patrzy na nie i nie ważyły się wobec tego na cudzą szkodę iść.
Widział, jak się ustanowiły na chwilę, i podzielone, gromadkami rozchodziły się i traciły między jałowcami.
Światła czerwone koło wierchu zgasły. Cień się posunął do samego szczytu — potem się oparł na niebie i znikł...
— Słonko już pewnie zaszło... Trzaby gnać...
Ale w nim, gdy tak leżał, zastało się wszystko. To, że musiałby się podźwignąć ze ziemi, już mu sprawiało ból.
— Niech ta! — pomyślał — Niech zaszło!... Ja tyle czasy czekał, zanim zajdzie. Musiało przecie zajść... Teraz już daremno! I czekać nima co... Juzyny nikto nie wyniesie... Kto by po nocy niósł?
Ostatnia już nadzieja mroczna się rozwiała — i wszystko naraz w oczach pociemniało.
— Amen i koniec.
Podniósł się na ręku, ale nie powstał, jeno siadł. Przysunął się do jałowca, nogi skurczył, palce poza nie zaplótł i brodę oparł na kolanach.
— Niech sie, co chce, dzieje — nie pudę... Nie ruszę sie i co mi kto zrobi? Na despet nie pożenę do chałupy... Niech sie tróbują. Niech sie ta boją, że mi owce zajęni, abo je wilk pozjadał... Niech sie ta boją.
Zganiał myśli oporne i zacinał się w sercu swojem — a żal go zwolna ogarniał całego, coraz to większy żal... Opór, zalany łzami, gasł — podnosiło się łkanie głośne i krzyczało mu serce oskarżeniem żałośnem na cały boży świat.
— Nie wynieśli juzyny! Nie wynieśli!
I nie wyniesą. Wiedział o tem, że już nie wyniesą.
Poczęło go coś dławić w gardle. Cały potok słonej, gryzącej serce gorzkości pienił się i podnosił do ócz, aż nareszcie przepełnił się i trysnął, jak to źródło narodzone w skale, bijące prosto w górę białą strugą, która się rozpryskuje w świetlane kropelki, w cichy i nieustannie spadający deszcz...
Nie mógł nijakim światem ustanowić łez. Staczały się siwe krople — jedna za drugą — i coraz prędzej, coraz szybciej, aż się poczęły doganiać wzajemnie i cióreckem lecieć — białą nitką — prościutko na ziemię...
I długo, długo w tej pustaci nie słychać było nic — jeno z oddali przychodzące turlikanie owiec i płacz serdeczny ich pasterza, odchodzący w dal...
A mrok już z dołu wyszedł, z potoka, gdzie spał przez cały dzień w smrekowym cieniu — wyciągnął długie łapy, kudłate i czarne i, przyczajony, zaczął się czołgać po uboczy stromej pod rdzawy, szarzejący wierch...
Nastała cisza.
Płacz, zmordowany, ucichnął doznaku.
Owce się potraciły. Dzwonków już nie słychać. Nie słychać nic.
Daleko tylko, kędyś poza lasem, śpiewają echa, coś przedziwnie gra...
Jakieś znajome dolatują głosy...
Skąd one przyszły i skąd on je zna?
Pamięta dobrze...

«Husiaj mi sie, husiaj» —
..........

To samo kiedyś śpiewował mu ktoś... Czyby nie matka?... Któż wie, może ona... Pewnie, że ona... śpiewowała mu... pamięta dobrze...
Ale to już tak dawno, tak strasznie dawno!...
Wtedy jeszcze nie służył i nie pasł... Tak, pasł dwie owce... Ale ino dwie... Strasznie były potulne... Chodziły za nim, jak dwa psy... Dawał im z ręki sól... pamięta dobrze... Co się z nimi stało, to już nie wie... Musiał je pewnie wilk porwać, abo co... Ale to już wilków nima... może wtedy były? Przypominał sobie, ale nie zbaczył, żeby widział jakiego, choć nieraz na odwieczerz wyganiał za górę, kany chałup nie było, ani żywej duszy, ino jeden las i jałowce, ino jeden las... Nie cnęło mu się przecie nigdy, bo miał kto o nim pamiętać na świecie... A teraz... mocny Boże! Nikogo nima... nikogusieńko na całym świecie!... Sam jeden — i Stróż Anioł, co mu owce nawraca...
Poczęło mu się śnić... Pasł owce po ugorach pomiędzy jałowcami bez caluteńki odwieczerz... Obiecali mu juzynę, obiecali na pewno, jak bedzie dobrze pasł... Nie puszczał je na zboże, ani razu nie puścił, pilnował bardzo i czekał i pasł... Śródwieczerz nadszedł — juzyny nie widać... Obiecali napewno, jak bedzie dobrze pasł. Czekał i czekał, rychło mu wyniesą, a tu nie widać i nie i nie!... Słoneczko zaszło — cień poza wierchem się schował — robi się wieczór i wieczór i zmrok... A tu sie owce potraciły między jałowcami, poszły daleko, ani ich nie słychać... Nie słychać nic... A juzyny nie wynieśli... Nikto nie wyniósł...
— Kto wie, kany te owce? — tróbował się we śnie — Czy na zboże nie poszły? Aniele Stróżu mój! — począł się modlić... ale wnet urwał, zbaczył sobie, bo pamiętał o tem i we śnie, że mu juzyny nie wynieśli. — Niechta! Niech idą, kany chcą, niech idą...
Cóż to? Z potoka jakieś dzwonki słychać... Patrzy... Wychodzą jedna za drugą... siwe i czarne i białe jagnięta... Cały ich kerdel... Musiał je kto zająć ze zboża... Ale nie! Prościutko idą uboczą do góry... Prosto ku niemu... Ktoby je tu gnał?... Patrzy i widzi i oczom nie wierzy... Sam Stróż Anioł je żenie... Sam Anioł Stróż!
— O Ty mój aniele słodki! — szepce po cichu — jaki on biały, bielusieńki... Jaki on dobry... jaki on strasznie dobry! Jak mu sie tam chciało iść po nie?... I pozganiał wszyściuteńkie i żenie do góry... Może nawet i juzynę niesie... Kto wie! Może i niesie... Jak po obiedzie wyszedł z nieba, to jeszcze sam nie zjadł... Ino kto wie, czy im w niebie juzynę dają?... Może mu jaki drugi anioł wyniósł na odwieczerz juzynę... pewnie jeszcze sam nie zjadł... ni miałby serca sam jeść, skoro bez cały odwieczerz stał koło mnie i widział, jak mi sie cnęło... A może on skądinąd idzie i po drodze idęcy nawrócił mi owce... Ale juzynę musi przecie mieć... ostało mu i la mnie, bo sam niedużo je... przecie to anioł! Ciekawym, co oni ta w niebie jadają? Ujrzę niezadługo na swoje oczy... może chlebuś bieluteńki, pachnący bardzo... Żenie już, żenie, już jest niedaleko! Jeszcze przez te jałowce... Już wiem, co mi powie... Powie mi tak: «Na-ści juzynę, boś tak długo czekał... Niech ci sie nie cnie... Weź i jedz»...
Nagle sen prysnął — a on uczuł w strachu wielkim, że go coś porwało za włosy... Ktoś mu nad uchem wrzasnął:
— Tuś mi! psiakrew sobacza...
I dostał znów juzynę, o jakiej nie śnił...





  1. Juzyna — (niem. Jause) podwieczorek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.