Kłopoty babuni/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kłopoty babuni
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX


Z KTÓREGO POKAZUJE SIĘ, JAK SZKODLIWYMI DLA CYWILIZACJI SĄ KRYTYCY I WYDAWCY.

Stosownie do porady otyłego majora, który swojem lekceważeniem płci pięknej tyle przykrości narobił zacnej przyjaciółce, postanowiliśmy około południa złożyć wizytę emerytowi Batożnickiemu. Była dopiero godzina dziewiąta rano, nie mając więc nic lepszego do zrobienia, a pragnąc zabić czas jakimkolwiek bądź sposobem, począłem czytać najświeższe numery pism, prenumerowanych przez miłującego krajową oświatę gospodarza hotelu.
W jednej z gazet (pomijam tytuł, nie chcąc jej redaktorów pozbawiać kawałka chleba) wpadła mi w oko trzyszpaltowa filipika, wymierzona przeciw ostatniemu objawowi literackiej działalności pana Postępowicza... Tak jest, powtarzam z zupełną przytomnością, przy najlepszem zdrowiu wszystkich władz ciała i duszy mojej, że w gazecie tej wydrukowano, zbesztano, sponiewierano, odsądzono od czci i wiary pana Cezara Brutusa Napoleona Hiacynta Postępowicza, — dziwiąc się przedewszystkiem, że tak młody i tak mało obiecujący autor, na tak nędznej ramocie (jaką niby miała być ostatnia jego praca) mógł podpisać swoje nazwisko i ozdobić je aż czterema imionami: „z których autor (przytaczam słowa recenzenta) powinien był przynajmniej trzech pierwszych wyrzec się w swoich debiutach literackich, jeżeli nie chce uchodzić za wroga wszystkiego, co dla ludzi jest wielkiem i podziwu godnem!“
Jezus, Marja... jak żyję, nie czytałem artykułu napisanego z mniejszem uszanowaniem dla osoby, do której był zwrócony. Jakto?... więc istotnie pan C. B. N. H. P. ma być: „nędznym stylistą,“ człowiekiem: „który zapomniał najprostszych prawideł zdrowego rozsądku, a nie nauczył się najelementarniejszych zasad ekonomji politycznej?...“ Jakto, więc znakomity wynalazca nowej metody pedagogicznej miałby być: „blagierem, który nie potrafi nawet korzystać z gazeciarskich doniesień o najnowszych wynalazkach?...“ Więc ten młody i pełen nadziei publicysta, który zdecydował się porzucić swoje tak zapewne szkodliwe dla ogólnych interesów incognito i wystąpił nareszcie z podniesioną przyłbicą w szranki dziennikarskich zapasów, ma być: „lichym pismakiem, kompromitującym organ, który dał przytułek jego jeszcze niedojrzałym a już spróchniałym pomysłom?...“
Wyznaję, że gdyby ktoś chciał na słowo uwierzyć niesumiennemu prawdopodobnie krytykowi uczonego Hiacynta, musiałby tem samem przypuścić, że utalentowany nauczyciel Socia nie jest ani ekonomistą, ani moralistą, ani pedagogiem, ani astronomem, ani filantropem, krótko mówiąc, niczem, — co przecież najzupełniej sprzeciwiałoby się opinji, jaką w tej kwestji miałem ja, majorowa, jej wnuczek, mój ekonom, mój karbowy, mój sadownik, furman majorowej, gospodarz hotelu, — i co wreszcie gwałciłoby jak najwyraźniejsze i jak najbardziej stanowcze świadectwa samego Postępowicza.
Szczęściem, że ja — jakkolwiek członek ospałej, zacofanej, próżniaczej, pełnej rutyny i zgnilizny klasy szlacheckiej — wiedziałem trochę o partjach w warszawskiej a więc i europejskiej prasie i słyszałem, że pisma perjodyczne (ze względów niezależnych od ich redakcyj) piszą niejednokrotnie to, o czem nie myślą, i myślą to, o czem nie piszą, co, jak mnie zapewniano, ma nader zbawiennie wpływać na rozwój umysłowy naszego niedojrzałego i pogrążonego w barbarzyństwie ogółu. Otóż, przy pomocy dwu powyższych aksjomatów, z największą łatwością odgadłem, że uszczypliwy recenzent należy do obozu przeciwnego genjalnemu Postępowiczowi, że sam umie bardzo mało, że lękając się nowego współzawodnika, stara się ośmieszyć i podkopać nieznane mi, lecz prawdopodobnie bardzo wzniosłe i pożyteczne doktryny, na których zapewne samby się chętnie podpisał, gdyby mu tylko pozwolono. Dzięki tym uwagom, niewinnie prześladowany publicysta nietylko że nie stracił, ale nawet bardzo wiele zyskał w mojej opinji, jako człowiek, który walczył za prawdę i przed którym prawdopodobnie drżała pewna część organów umysłowego życia naszej niemowlęcej społeczności.
Filozofowie wszystkich części świata jednozgodnie utrzymują, że tylko w ich towarzystwie spędza się czas z intelektualnym i moralnym pożytkiem; — a ponieważ niesumienny krytyk nazwał Postępowicza płytkim filozofem, było więc aż nazbyt widoczne, że utalentowany przewodnik Soterka należał do szczupłej garstki tych ludzi, których towarzystwa, wszelkiemi byle godziwemi i przez prawo uznanemi środkami, poszukiwać jesteśmy obowiązani. Nie dziw więc, że zachęcony temi uwagami, nie czytając nawet w gazecie ostatnich politycznych wiadomości — których opuszczenie przez pp. Thiersa lub Bismarka mogłoby wywołać najsmutniejsze zawikłania w polityce europejskiej — pobiegłem nagórę do stancyjki znakomitego literata, aby pod pozorem troskliwości o jego zdrowie zaczerpnąć nieco światła, a zarazem przekonać się, jak też wygląda człowiek, którego nazwisko niechętny krytyk włożył w tysiące ust współczesnych i przekazał najodleglejszej potomności.
Dwucalowe zęby mego łańcuchowego psa Grzmiusia i dialektyczne kły gazeciarskiego recenzenta wywarły opłakane skutki na fizyczny i duchowy organizm rozgłośnego literata. Leżąc wyciągnięty jak struna, piersiami (zapewne dla względów patologicznych) zwrócony do pościeli, znakomity chory był podobniejszym do ucznia, na którym w tej chwili dokonywają się pewne formalności pedagogiczno-karne, niż do uczonego, któremu ludzkość zawdzięczała nowowynaleziony i do dni naszych nieznany system wychowawczy. Na chudej i bladej twarzy pomysłowego Hiacynta malował się taki ogrom boleści, żem się począł na serjo obawiać, aby spróchniały hotelowy sprzęt, bardzo dobrze naśladujący łóżko, pod tak niezwykłym ciężarem nie przyjął formy kilku desek powiązanych sznurami i opartych na dwu relegowanych z kuchni stołkach.
— A to hultaj jakiś! — krzyknąłem, wchodząc do pana Hiacynta. — To panu dobrodziejowi wyzło... chciałem powiedzieć: a to pana urządził wobec tylu nieznanych osób!
— Szlachecki łeb! — odparł z goryczą pełen demokratycznych instynktów literat. — Po baranach z tej rasy wszystkiego spodziewać się można.
— Patrz pan dobrodziej, więc on szlachcic? — zapytałem trochę zdziwiony.
— Przecie pułkownik lepiej ode mnie wiesz, że wszyscy Moździerzniccy są szlachtą jeszcze od Stefana Batorego — odparł również zdziwiony pedagog.
— Eee!... to pan dobrodziej myślisz o wczorajszym egzaminie Soterka? — spytałem znowu.
— Naturalnie, że tak!... A pułkownik o czem myślisz? — rzekł trochę zmieszany publicysta.
— No, ja chciałem mówić o krytyku, co to panu dobrodziejowi w gazecie takie cię... chciałem powiedzieć: takie rzeczy popisał...
— Więc pan czytałeś? — bąknął biały jak chusta literat.
— Czytałem, czytałem!... i właśnie przychodzę powiedzieć panu, że nic a nic nie wierzę temu chłystkowi.
— Aach — szepnął stroskany publicysta — pan nie uwierzysz, ale miljony uwierzą! — Mówiąc to, miał zapewne na myśli tutejszokrajowych czytelników gazety i ich przyszłych potomków; nie przypuszczam bowiem, aby sądził, że Niemcy, Francuzi, Anglicy i inni obcokrajowcy zechcą zwracać uwagę na miejscowe sprawy naszych pism politycznych.
— Uspokój się, kochany panie Hiacyncie!...
— Nie nazywaj mnie pan Hiacyntem, ale Brutusem — odparł urażony chory. — Brutus — najlepiej zgadza się z mojem usposobieniem i... położeniem!
Jakkolwiek nie słyszałem, aby jaki Brutus bawił się w guwernerkę, był kąsany przez psy, wpędzony przez nie na wierzch lipy, a wkońcu publicznie zmartwiony przez rzymskie gazety, uznałem jednak słuszność młodego uczonego i rzekłem:
— Owszem, owszem... drogi panie Hiacyncie! Odtąd będę cię nazywał Brutusem, ale pod warunkiem: abyś tak mężnie, jak on, znosił wszelkie przeciwności...
— Są chwile — mówił szlachetny imiennik nieszczęśliwego mordercy Cezara — są chwile, w których człowiek musi się uznać zwyciężonym w olbrzymiej walce z losem. Chwila taka wybiła dla Cezara wówczas, kiedy go otoczyli spiskowi, — dla Napoleona wówczas, gdy wstąpił na okręt angielski, — dla Brutusa wówczas, gdy przegrawszy bitwę pod... pod...
— Wszystko jedno, kochany panie Hia... to jest Brutusie — przerwałem, chcąc usunąć mnemoniczne trudności, jakich doświadczają zapewne wszyscy literaci, przypominając sobie historją panowania Oktawjana Augusta, a prawdopodobnie i każdą inną.
— Chwila taka wybiła dla Brutusa — ciągnął niespracowany mówca — wówczas, gdy ten, przegrawszy bitwę... odebrał sobie życie... Chwila taka wybiła dla mnie dziś, kiedy po tysiącznych zawodach, po nadludzkich wysileniach z mojej strony, nieznany wróg targnął się na moją sławę... na mój honor...
Boleść zaciemniała widocznie jasny zazwyczaj umysł wynalazcy nowej metody wychowania: o ile bowiem przypominam sobie, to gazeciarz nie wątpił ani na chwilę o prawości i dobrem sercu Postępowicza, lecz tylko nie chciał żadną miarą zaufać jego erudycji, zdrowemu rozsądkowi, stylowi i innym drobnostkom, bez których można przecież żyć i nie mieć zatargów ani z sądem kryminalnym, ani nawet z władzami policyjnemi.
— Cóż tedy myślisz począć, kochany panie Brutusie? — zapytałem genjalnego desperata.
— Myślę naśladować mego imiennika po przegranej bitwie — szepnął melancholiczny Hiacynt, smutnie uśmiechając się do starych hotelowych wieszadeł.
Mimowoli rzuciłem okiem na ten użyteczny sprzęt pokojowy, zapytując, czy Brutus istotnie powiesił się, przegrawszy bitwę, i czy zaledwie przylepione do ściany wieszadło utrzyma na sobie tak wielkiego człowieka, jakim był niewątpliwie zniechęcony do świata literat?
— No, no, no!... kochany panie Brutusie, nie desperuj! Jeszcze się niejedno zmieni na świecie, jeszcze i acan dobrodziej znajdziesz między krytykami przyjaciół.
— Nigdy!... nigdy!... — jęczał niepocieszony Hiacynt. — Kogo los prześladuje, ten wieki będzie żył i wieki będzie cierpiał... Lepiej raz skończyć!...
Ludzie zmaterjalizowani i interesowni gotowiby przypuszczać, że po tym melancholicznym wstępie, głośny publicysta zaproponuje mi, abym mu udzielił skromną pożyczkę na wydatki bieżące. Najenergiczniej protestuję przeciwko tak fałszywemu wykładowi rozpaczy literackiej, rozpaczy — której często ulegają umysły wyższe i która staje się niejednokrotnie źródłem faktów bardzo korzystnych dla ogólnego dobra.
— Kpij pan z losu, kochany panie Brutusie!... miej nadzieję!... nie trać wiary... — zachęcałem dobrego Hiacynta, sam nie wiedząc, w co mianowicie wierzyć powinien tak szkaradnie opublikowany literat.
— Pułkowniku! — rzekł szlachetny Brutus tonem bardzo uroczystym. — Nie dziwię się, że pan pragniesz mnie pocieszyć, jako człowiek miłujący dobro ogólne. Lecz wierz mi, że są jednostki, nad któremi ciąży jakaś straszliwa fatalność, nad któremi, że tak powiem, los znęca się i pastwi, niby okrutny tyran nad bezbronnym nieprzyjacielem. W tej chwili widzisz pan przed sobą jedną z ofiar tajemnych a wrogich ludzkości potęg; — aby zaś pana przekonać o tem, opowiem ci historją moich literackich pomysłów.
Teraz — nie ulegało już wątpliwości, że utalentowany Hiacynt robi mię powiernikiem swoich interesujących cierpień. Milcząc, wyjąłem bawełnę z uszu, pedagog zaś, owinąwszy się w podartą kołdrę, zaczął:
— Słuchaj, pan!...
Naturalnie, żem słuchał.
— Będąc w klasie czwartej, napisałem artykuł o zamieszkalności planet i posłałem go do Warszawy. Nie jestem zarozumiałym, wyznać jednak muszę, że nawet dziś śmiało na tej pracy położyłbym swoje nazwisko. Krytycy jednak czy też wydawcy odrzucili ją, a w parę lat później wyszła książka Flammariona, w której słowo w słowo znajdowało się to samo, co u mnie!... Powiedz, pułkowniku, czy godziło się pozwolić, aby nas cudzoziemiec tak haniebnie w kąt zapędził?
— Naturalnie, że nie godziło się — odparłem, głęboko przekonany, że jakiś tam Flammarion bardzo wiele skorzystać musiał z gruntownej pracy mego młodego i genjalnego przyjaciela.
— W klasie szóstej napisałem pierwszy traktat o emancypacji kobiet, który mi zarzucono w redakcji. Tego samego roku dowiedziałem się z gazet, że cała Europa zajmuje się tylko emancypacją... Oto drugie nieszczęście dla mnie, druga klęska dla naszej literatury!...
Ani na chwilę nie wątpiłem, że między zagubieniem cennej pracy literata i podniesieniem kwestji usamowolnienia kobiet zachodzi bardzo ścisły związek.
— W klasie siódmej — ciągnął pomysłowy Brutus — wynalazłem nową metodę pedagogiczną i streściłem ją w dwóch artykułach, które w tym roku dopiero opublikowano; tymczasem Niemiec Froebel już od świętej pamięci ogłosił ją i jako swój wynalazek w wykonanie wprowadził!
Nie zdziwiłem się, — dla nikogo bowiem nie jest tajemnicą, że cudzoziemcy przywłaszczają sobie bardzo wiele naszych pomysłów.
— Będąc na pierwszym kursie, napisałem o stowarzyszeniach, czego podówczas nie przyjęto, a czem dziś zajmuje się cała nasza prasa perjodyczna. Później kiedy mnie... to jest potem... wpadłem na myśl zakładania tanich kuchen, które obecnie istnieją we wszystkich większych miastach... A teraz powiedz pan — zawołał z podwyższoną energją literat o szczupłej kompleksji — czy to nie jest nieszczęściem patrzeć na marnowanie się własnych, tak pięknych i tyle dobrego przynieść mogących pomysłów?
— Zapewne! — potwierdziłem, dziwiąc się złośliwości losu, który pozwolił ludziom wierzyć w zamieszkalność planet, emancypować kobiety, uczyć według nowych metod dzieci, zakładać tanie kuchnie i stowarzyszenia ekonomiczne, — a tak głęboką tajemnicą okrył imię człowieka, który nadał impuls tylu nowym rzeczom, lub dawne z korzyścią dla gatunku ludzkiego zreformował.
— Przed kilkoma miesiącami — ciągnął znakomity publicysta — posłałem do Warszawy artykuł... artykuł formą i treścią przewyższający wszystko, co napisałem dotąd. Przeczytasz go pan i osądzisz: obejmuje on sześćset pięćdziesiąt dwa wierszy druku, osiemnaście cytat z filozofów, ekonomistów, techników i innych; jest w nim cztery ustępy rymowane, parę uwag treści moralnej i kilka malowniczych opisów różnych miejscowości na kuli ziemskiej... Za to krytyka ofiarowała mi wieniec męczeński, a wydawca... zgadnij też pan co?
— Zapewne coś bardzo kosztownego! — rzekłem, sądząc, że wielki publicysta, w nagrodę niespożytej wartości prac swoich, otrzymał kamienicę, folwark, kawał lasu, albo przynajmniej plac pod zabudowania.
— Trzy ruble dwadzieścia sześć kopiejek... po groszu od wiersza — wyszeptał wielki uczony przez zaciśnięte zęby i upadł na sprzęt, pełniący obowiązek łóżka, znowu twarzą do pościeli.
Ażem podskoczył na krześle.
— Jakto?... i pan dobrodziej przyjąłeś taką sumę?... I pan dobrodziej nie cisnąłeś im jej w oczy?...
— Panie! — wyrzekł zrozpaczony Postępowicz — kwotę tę odebrałem dziś z tutejszej księgarni, nie mogłem więc zrobić z nią tak, jak pan mówisz. Przytem... ponieważ w nadziei honorarjum nie odłożyłem sobie nic z trzydziestu rubli, które dostałem za wakacje, dziś więc... to jest w chwili obecnej znajduję się w bardzo.. tak... w bardzo krytycznem położeniu...
— Ach, ci krytycy!... ach, ci wydawcy!... mordercy!... kajdaniarze!... — jęknąłem, obejmując głowę i zasłaniając uszy rękami, aby nie słyszeć już tej części zwierzeń publicysty, którą po głębszym namyśle pragnąłby zapewne zachować w tajemnicy.
— Z tych powodów — począł znowu pedagog — chciałbym... to jest miałbym do szanownego pana małą prośbę...
— Rozumiem! — zawołałem. — Chcesz pan krytyka i wydawcę wyzwać na pistolety?...
— Przeciwnie! — przerwał zakłopotany Hiacynt. — Chodzi tu o kombinacją natury finansowej...
— Pułkowniku, pułkowniku! — zawołała z korytarza majorowa. — A chodź, serce, bo się do Batożnickiego spóźnimy!
Wybiegłem śpiesznie, pamiętając, że w chwili obecnej winienem się zajmować głównie zabezpieczeniem przyszłości przedwcześnie osieroconego Soterka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.