Kłopoty babuni/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kłopoty babuni
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII

W KTÓRYM OPOWIADAJĄCY NINIEJSZĄ HISTORJĄ NIE MA ZAMIARU ANI UWŁACZAĆ PRAWOŚCI OFICJALISTÓW, ANI DYSKREDYTOWAĆ LOJALNOŚCI PRAWNIKÓW.

Następnego poranku zjawił się w hotelu Icek, mój pachciarz, a zarazem wierzyciel, powiernik, pośrednik, słowem: deus ex machina dla wszystkich większych i mniejszych posiadaczy ziemskich w naszej okolicy. Przyznaję, że wizyta jego zaniepokoiła mnie trochę; nie tracąc jednak szlacheckiego ferworu, jaki każdy z nas obywateli w stosunkach z podobnemi indywidualnościami zachowywać powinien, głosem wesołym i o pół tonu podniesionym zawołałem:
— Ahaa!... jak się masz Icuniu?... pewnoś do mnie przyjechał?
— Trochę do jaśnie pana, a trochę na licytacją — odpowiedział Icunio, dotykając czapką podłogi. Przy powitaniu niektórych z moich sąsiadów dotykał on zaledwie palcami brzegów swojej jarmułki.
— Cóżto za licytacja, jeżeli wolno spytać?
— Iii... nic, bagatel!... To na dostawy do szpitala państwa... Ja nawet nie dla siebie, ale dla swego zięcia...
— Hum!... No, a jak tam u mnie w domu?
— Wszystko dobrze, Bogu dziękować, ino tylko pięcioro bandosów umarło...
— Uuu!... A na co?
— Jaśnie pan wie! To na te chorobę...
— Patrzaj, Icuniu!... A żniwa idą?
— Co nie mają iść?... przecie jaśnie pan zostawił pana rządcego, a pan rządca nie zrobi krzywdy jaśnie panu. Żeby tylko nie ten deszcz...
— Jakto, deszcz padał? I kiedyż to?...
— Iii... tylko trochę... przez te parę dni jak jaśnie pan wyjechał.
— Nieszczęście!... No, a jakże tam z resztą?
— Z reczką?... Reczka u jaśnie pana śliczności, takiej drugiej w całej gubernji niema...
— Ale ja się nie pytam, co z hreczką, ale co z resztą?... co z resztą gospodarstwa, rozumiesz waćpan?...
— Ny, ny!... z resztą... z resztą... Już rozumiem!... Ale skąd to jaśnie pan się o tem dowiedział?
— O czem?!
— Nu, o tem, że pan rządca dał co z resztą pisarzowi i że go wygnał...
— Co ty mówisz... wygnał?... Bez mojej wiedzy?...
— Jakto wygnał?... Z przeproszeniem jaśnie pana, ale ja takiego słowa nie mówiłem, ja się omyliłem!... Pan rządca bez jaśnie pana nie śmiałby nawet myszy wygnać z pańskiego pokoju... To dobry rządca, — on zna służbę...
— Więc nie wygnał?
— Rozumie się!... Tylko widzi jaśnie pan, był taki interes. Pan rządca poswarzył się z panem pisarzem o coś — ja nie wiem o co — i żartami powiedział, że jak złapie pana pisarza, to mu da sto batów. Nu, i złapał pana pisarza, i przez figle coś mu tam dał z resztą, ale ja już nie wiem ile, bo mi parobcy gadali tylko tyle, że jak pan pisarz zaczął nogami fikać, to aż mu but zleciał i szybę wybił!...
— I wypędził go?...
— Nie wypędził! Niech Bóg broni!... Pan pisarz sam uciekł, nawet zostawił czapkę w kancelarji...
— Ach, łotry!...
— Coprawda — ciągnął dalej roztropny Icunio — ja przy tem nie byłem i żeby tak dokumentnie opowiedzieć, to nie potrafię, — ale mam do jaśnie pana list od pana rządcego.
— Dawajże prędzej! — zawołałem, wyrywając z rąk zaściankowego dyplomaty olbrzymią zabrudzoną kopertę, w której, pod trzema pieczęciami, wyobrażającemi gołębia, unoszącego w dziobie serce przebite strzałą, ukrywał się arkuszowy dokument.
— Może ja już jasnemu panu nie potrzebny? Bo się spóźnię na licytacją... — wtrącił pokornie Icek.
— A idź, idź!... Tylko... wstąp do mnie, jak będziesz miał wyjeżdżać!
Zniknął Icek za drzwiami, a ja z gorączkowym niepokojem zabrałem się do odczytywania listu, który przytaczam:

Jaśnie Wielmożny
Dziedzicu
i Dobrodzieju!
Że o gospodarskich zgryzotach i wydarzeniach pachciarz Icek zda J. W. Dziedzicowi relacją i doniesienie, nie jestem temu winien; z powodu kłopotliwości ojcowskiego serca mojego nie miawszy głowy do tych i tym podobnych interesów — więc przed J. W. Panem chwalić się darmo nie chcę.
Znany J. W. Dziedzicowi Alfons, a naprawdę Baltazar Gadziński, już w dominjum i ekonomji naszej nie jest; — ponieważ jakkolwiek wstręt mi czyni jego nazwisko i osoba, dokładnie opisać czuję się być zasuspendowanym — ażeby przypadkiem do uszu J. W. Pana złe języki plotek i nieprawdziwych fałszów nie doniosły. Farmazon ten, mianujący się być Alfonsem, a naprawdę Baltazar, sławny z nierządu, pijaństwa, karciarstwa i innych złych skłonności, który, jak widać z bożego dopuszczenia na pokaranie grzechów moich, w dominjum i ekonomją naszą z łaski J. W. Dziedzica na prowentowego pisarza się wśrubował, — popuszczając wodze nieczystym chuciom swoim, bez niczyjej wiedzy i przyzwolenia, cholewki smalił do córki mojej Rozalji Benigny Tyczkowskiej i wiersze do takowej także jednego dnia wysztafirował, — które tu na właściwem miejscu mojego niniejszego pokornego listu przylepiając, ażeby nie wpaść w posądzkę i podejrzenie względem cudzych słów przekręcania i Bogu ducha winnych oskarżania.

DO   *  *  *

Oczy twoje jak dwa węgle,
Myślę o nich cięgle;
Jak ananas buzia twoja,
Nieszczęśliwa dola moja!
Pozwól mi w oczki spoglądać,
W buzię pocałować żądać.
Szczerze kochający i do grobowej deski wierny,
wiersze te skomponował i własną ręką pisał

ALFONS GADZIŃSKI


Wiadoma J. W. Dziedzicowi mojej córki skromność i niewieścia jej wstydliwość nie pozwoliły tejże na tak głupie i bezbożne androny odpisywać. Taż, co jej mam za złe, nie chcąc na psią starość ranić ojcowskiego serca mojego, przede mną pary z gęby nie wypuściła; ale za każdym razem, spotkawszy się z tym antychrystem, wszelkie grymasy, jakie porządnym pannom przystoją, pokazywała, chciawszy mu akuratnie wyperswadować, że go, jak tego wart jest, wcale przez nogę traktuje i za hetkę-pętelkę uważa. Ten jednak wszetecznik, jakby nie dość mający jednej chryi, drugie, pod spodem przylepione, wiersze wysztychował i przez pastuszkę od świń Kachnę dla do rąk własnych doręczenia córce mojej, wyż wymienionej Rozalji Benignie, zaaplikował.

DO PIĘKNEJ RÓZI.
Ludzie przed tobą szczekają,
Że mnie z Magdą spotykają;
Bodajże we mnie piorun trzasł,
Jeżelim do Magdy lazł!...[1]
Całę prawdę wypisuję,
Zatem posłuchaj, co czuję:
Głupia Magda, głupia Jagna,
Głupia Nastka i Paraska;
Jeżelibym z niemi romansował,
Tobym swój herb skompromitował.
Więc jeżeli mnie kochasz,
To im te wiersze pokaż.
Oto całą prawdę masz...
Twój do śmierci ALFONS


Wiedziawszy, że urwipołeć taki, koszuli na grzbiecie nie mający i względem zabrania się do związku małżeńskiego przystąpić nie mogąc, sidła tylko na cnotę głupiej dziewczyny zastawia; do której nie jego sosem ani nosem ludzie się absztyfikują ze statkiem, utrzymaniem i wszelkim należytym porządkiem, jako: leśniczy z Wólki, ekonom z Bałabanówki, pisarz gminny z Rakodłubów i jeden kolonista z Tarapatajki. Więc na takie rozpustowanie i domu kalanie żadnym sposobem nie mogłem pozwolić i sama nawet Rózia, znająca mores, odpisała mu raz na zawsze, żeby sobie napróżno głowy tym interesem nie nabijał, ani też krwi sobie smakiem, który dla niego nie jest, darmo nie psuł. Ale on, wpadłszy w pasją, więc zaczął roznosić pomiędzy ludźmi, że Rózia koperczaki cięła z profesorem Wielmożnej Majorowej Moździerznickiej, i takie znowu wiersze napisał:

DO NIEWIERNEJ RÓZI.
Coś tu gadają chłopy,
Żeś z profesorem chodziła między kopy?...

Więc zaklinam ciebie
Na Boga w niebie:
Powiedz prawdę, nie skrywaj się,
Czy to prawda, że wy kochacie się?...
Bo jeżeli to jest prawda,
Więc to z twojej strony zdrada!
Boś mi przysięgała,
Żeś mnie kochała!
A teraz powiem ci, kiedyś mnie zmaniła,
Wolałbym, żebyś mi sztylet w serce wbiła,
Jakeś mnie zmartwiła!...
Na wieki wieków niepocieszony
ALFONS


Złapawszy takie sprośne i grzeszne obrzydliwości przeciw niewieściemu wstydowi córki mojej wyrychtowane, dobrzem za to Rózi nakiwał, która już dwie doby popłakuje, i w najniewinniejszej myśli nastraszywszy trochę Baltazara Gadzińskiego, niesłusznie mianującego się Alfonsem, który potem gdzieś drapnął, a może i mazią się rozlał. Bo jako nie obmawiam nikogo i czernić nawet wrogów nie chcę, ale powiem J. W. Dziedzicowi, że zaprzaniec ten ani na Mszę Świętą, ani do spowiedzi nie uczęszczał, chłopskie konie w szkodę puszczał, drzewo potajemnie holendrom sprzedawał i od Żydów przeszłego roku kubany przy mierzeniu grochu brał; co, że się dzieje z krzywdą J. W. Pana, donieść i powiadomić jestem obowiązany.
Z tęsknością i serca rozdarciem odsłaniając sromotę jedynej córki mojej przed okiem J. W. Pana, śmiało oczekuję takowego przybycia, który po Bogu najsprawiedliwiej niewinności osądzi i cnotę jako też honor, ostatnie bogactwo nasze, przed chytrością tego bezwstydnika zaasekuruje. Zatem ścielę się pod stopy i przy okazji donoszę, że cholera u nas i okolicami grasować poczęła, a deszcz bez żadnego ustanku wciąż chlapie i chlapie.
Jaśnie Wielmożnego Dziedzica najpokorniejszy
i najprzywiązańszy sługa
SZYMON TYCZKOWSKI.

List ten wzbudził w umyśle moim dwa pytania: 1-o czy godne głębokiej sympatji rodzicielskie afekta mego rządcy harmonizują z uczuciami, jakie ja sam mógłbym pielęgnować dla swojej nieruchomej i przez miejscowe władze uznanej własności ziemskiej? i 2-o czy nie należałoby skierować ku swej własnej osobie dochodów z eksploatacji moich instynktów filantropijnych, które przez parę dni stale obracałem na korzyść przedwcześnie osieroconego Soterka?... Przytem wyjazd z domu w czasie żniw?... Aj, do djabła!...
Około dziewiątej byłem już w numerze majorowej, którą powitałem następującym frazesem:
— Wiesz co, kochana przyjaciółko, — że odebrałem z domu bardzo złe wiadomości...
— Jezus... Marja! — westchnęła nerwowa osoba, z pośpiechem siadając na podartej kanapie.
— Deszcz pada od chwili mego wyjazdu...
— Ach, ja nieszczęśliwa!...
— Rządca zbił i wypędził mego pisarza...
— Patrzaj, serce... a to zbrodniarz!
— Cholera grasuje u mnie i w okolicach...
— Oj... oj... cicho... cicho! Boże, bądź miłościw... — jęknęła majorowa, pobożnie zamykając oczy.
Byłem pewny, że szlachetna przyjaciółka nie zechce już w bieżącym sezonie odwiedzić mego ubogiego domku; skończyłem więc połowę interesu i obecnie pozostawało mi tylko wyjednać urlop dla siebie.
— Pojmujesz, łaskawa pani — zacząłem na nowo — że w podobnych okolicznościach powrót mój do domu...
— Do domu?... Do szpitala cholerycznych?... Chryste Panie, co ten człowiek wygaduje! Ach, nie rób tego, mój ptaszeńku...
— Majorowo, pani Grzegorzowo, uspokój się!...
— Jakże się mam uspokoić, kiedy dobrowolnie szukasz guza, kładziesz głowę pod miecz katowski... O, moja doleńko nieszczęśliwa!...
— Ech, mościa pani — przerwałem jej z fantazją — widzę, że masz krótką pamięć! A któż to od jejmości odpędził słabość tamtej nocy... może nie ja?... Trzeba pani wiedzieć, żem ja z cholerą zapanbrat, a więc i krzywdy od niej się nie boję. Cóż tak patrzysz, jakbyś mi nie wierzyła?
— Wierzę ci, serce, wierzę... Tak ci wierzę, żebym za tobą poszła, gdzie pieprz nie rośnie i nie bałabym się żadnego szwanku ani na duszy, ani na ciele. Ale widzisz, z moim Sociem jeszcze nie skończony interes i dlatego nie możemy wyjechać.
— Cóż ja wam tu poradzę, moja kochana pani? — zapytałem, przygnębiony taką nieograniczoną ufnością osoby podeszłej.
— Jakto co? — odparła spazmatyczka. — Ty, serce, nic nie potrzebujesz radzić, tylko pójdziesz ze mną i z Soterkiem teraz oto zaraz do pana Bałwanowicza, rozumnego i poczciwego adwokata, a on nam poradzi... Tu się wszyscy rozpływają nad jego zacnością, a ja mam przeczucie, że dopiero ten człowiek wyprowadzi nas z kłopotów... No, nie marszcz się tak... weź czapkę, pułkowniku!
Ponieważ zasadą wszystkich znakomitych strategików jest nie marnować sił na walki podjazdowe, milcząc zatem poszedłem nietylko po czapkę, jak życzyła sobie majorowa, ale jeszcze i po laskę. Ostatni ten dodatek uważałem za niezbędny dla przekonania samego siebie o tem, że bądź co bądź nie siedzę jeszcze pod pantoflem nerwowej kobiety, z którą w dziesięć minut po naszej tak ożywionej rozmowie ostrożnie toczyłem się do mieszkania adwokata. Soterek szedł przed nami, ja jednak nie spojrzałem nawet na niego, czując, że wkrótce ten mało rozwinięty chłopiec usposobi mnie do głębokiej nienawiści dla wszystkich sierot i małoletnich, jacy kiedykolwiek egzystowali na świecie.
Całą drogę przyjaciółka moja starała się ubawić mnie swemi wysoce filozoficznemi poglądami na moralną i ekonomiczną doniosłość sakramentu małżeństwa. Zajęty własnemi myślami, niewiele zwracałem uwagi na jej prawdopodobnie bardzo wymowną i pouczającą argumentacją, a natomiast z niecierpliwością wyglądałem kresu naszej filantropijnej pielgrzymki.
Jakoż niebawem dotarliśmy do niego.
Parterowy ceglany domek jurysty stał przy ulicy Więziennej, akurat na tym samym placu, na którym przed parąset laty dokonywano chirurgiczno-sądowych operacyj na indywiduach, wykraczających przeciwko zasadniczym prawom równowagi społecznej. Dowiedziałem się później, że nieruchomość ta nie samo tylko położenie miała historyczne. Cegły, z których ją wybudowano, pochodziły z ruin starego trybunału, rozebranego przed trzydziestu laty. Wchodowe drzwi żelazne długi czas zabezpieczały celkę więzienia, którą zajmował kiedyś jakiś bardzo sławny rzezimieszek. Kancelaryjne okno wytrawnego adwokata ozdobione było kratą, wyjętą z archiwum akt dawnych, skąd również pochodziły szafy, stoły i inne urzędowe sprzęty osobliwego domu.
Stanąwszy w tym punkcie globu ziemskiego, majorowa przeżegnała się, Soterek poprawił wiecznie odmawiające posłuszeństwa guziki u różnych części swojej garderoby i wszyscy za chwilę znaleźliśmy się w prywatnej świątyni jednego ze sławniejszych kapłanów prowincjonalnej Temidy.
Był to pokój duży, ponury, zasnuty pajęczyną, i co najważniejsza koloru takiego jak twarz starej panny, któraby w czterdziestej piątej wiośnie dziewiczego żywota przypomniała sobie, że istnieje choroba zwana bladaczką. Pokój ten upiększało kilka szaf, zapełnionych aktami, trzy stoliki nakryte zielonem suknem, kilka krzeseł obitych skórą i dwu mężczyzn.
Gdyby egzystowała na świecie jaka fabryka, specjalnie przeznaczona do wyrabiania urzędników sądowych, powiedziałbym, że dwaj ozdabiający kancelarją panowie pochodzili z jednego warsztatu i należeli do jednego garnituru narzędzi sprawiedliwości. Na nieszczęście nic nie wiem o tego rodzaju fabryce, a tem samem, wyrzekając się zacytowanego określenia, mogę tylko powiedzieć, że dwaj owi niewątpliwie znakomici mężowie byli do siebie tak podobni, jak dwa egzemplarze Dziennika Praw, wydane w tym samym roku i oprawione w okładki ze skóry tego samego bydlęcia. Łysiny ich były jednakowe, surduty jednakowe, chustki na szyjach jednakowe. Gdyśmy weszli, obaj jednakowo siedzieli przy swoich stolikach, tyłem obróceni do nas; gdy skierowali ku nam swoje myślące oblicza, ujrzeliśmy znowu jednakowe nosy, oczy, okulary, faworyty i inne cechy, charakteryzujące gatunek kręgowców dwunożnych, zdolnych do przyjęcia dobrodziejstw cywilizacji. Krótko mówiąc, cała różnica między nimi polegała na tem, że kiedy jeden siedział po prawej stronie sali, to drugi po lewej; kiedy pierwszy spojrzał na nas przez lewe ramię, to drugi przez prawe. Oto wszystko.
Znalazłszy się w tak trudnych warunkach fizjognomicznych, ukłoniliśmy się każdy w kierunku najodpowiedniejszym; ja — grzbietowi pana z lewej strony, majorowa — grzbietowi pana z prawej strony, a Socio środkowemu stołowi. Następnie, wszystko troje, skombinowawszy uwagę, cierpliwość i pokorę w pozach jednakowych, jak przystało na jednostki, znajdujące się wobec organów prawa, z pobożnem namaszczeniem wysłuchaliśmy następującej rozmowy:
PAN Z PRAWEJ. Zdaje się, że przyszli interesanci!
PAN Z LEWEJ. Zdaje mi się, że do pana mecenasa przyszli jacyś interesanci!...
Okoliczność ta pozwala mi zatytułować pana z prawej strony.
MECENAS. Otwórz pan repertorjum.
PAN Z LEWEJ STRONY (chwyta olbrzymi tom porubrykowanych manuskryptów i przewraca w nim karty z godną uznania skwapliwością).
MECENAS. A który tam numer, panie Szczypka?...
SZCZYPKA (dawniej Pan z lewej). Siedemset siedemdziesiąt siedem.
MECENAS. Musi być jakaś głupia sprawa, ponieważ aż trzy razy przypomina mi siedem grzechów głównych. A co było poprzednio?
SZCZYPKA. Siedemset siedemdziesiąt sześć. Joel Fisz contra Anastazy Badylek — skarga o kradzież czterech śledzi i dwu baryłek soli.
MECENAS. Aha!... A jeszcze wyżej?
SZCZYPKA. Siedemset siedemdziesiąt pięć. Anastazy Badylek contra Joel Fisz, skarga o potwarz.
MECENAS. Uuu, do djabła!... A jeszcze wyżej?
SZCZYPKA. Siedemset siedemdziesiąt cztery. Małoletnia Joanna Wańtuchowska contra małoletniemu Szymonowi Młynarczyk, skarga o gwałt...
Zapatrując się na rzeczy z punktu sprawiedliwości bezwzględnej, mało dbam o to, czy mowa o skardze Joela Fisz contra Anastazemu Badylek o kradzież, czy o pretensji Sotera Moździerznickiego contra losowi o lekceważenie jego przyszłości. Ale podeszłą moją przyjaciółkę znudził ten dialog, a może też własne jej milczenie, ponieważ, oddawszy powtórny pełen gracji ukłon grzbietowi szlachetnego mecenasa, wyrzekła jak najbardziej uprzejmym głosem:
— Czy mam zaszczyt mówić z panem Bałwanowiczem?...
— Ja mam zaszczyt nim być — odparł majestatycznie prawoznawca i odwrócił się do nas lewym bokiem. Pan Szczypka zrobił to samo.
— Jestem Pudencjanna Moździerznicka...
— Panie Szczypka! — przerwał mecenas — pisz pan: „Pudencjanna Moździerznicka, w asystencji i za upoważnieniem swego małżonka działająca...“
— To nie mąż, szanowny panie mecenasie, to pułkownik... zastępuje męża przez grzeczność! — zreflektowała uśmiechnięta Pudencjanna biegłego adwokata, który, usłyszawszy te wyrazy, wykręcił się ku nam jeszcze lepiej, podniósł okulary na czoło, uregulował w sposób bardzo uroczysty swoje naturalne narzędzia optyczne i tonem karcąco-informującym odparł:
— W takim razie nie możemy mówić o interesach!
— Dlaczego, panie najłaskawszy? — pyta strwożona dama, gwałtownie mrugając oczyma.
— Pan Szczypka zacytuje odpowiedni artykuł — rzekł mecenas i znowu odwrócił się tyłem.
— Artykuł tysiąc sto dwadzieścia cztery... — recytuje Szczypka, — „Niezdolnymi do zawierania umów są: małoletni, bezwłasnowolni, mężatki w przypadkach przez prawo wymienionych i w ogólności wszyscy ci, którym prawo zabroniło wchodzić w pewne umowy...“
Gdybym był pewny, że zdrowy chłopski rozsądek obowiązuje uczonych adwokatów i ich dependentów, zaprotestowałbym niewątpliwie przeciw tak sumarycznemu zastosowywaniu artykułu tysiąc sto dwadzieścia cztery; nieszczęściem, jest to kwestja, której nikt dotąd nie rozstrzygnął, nie mogłem więc brać jej za podstawę do dyskusji. Wyręczyła mnie jednak stara dama:
— Ja jeszcze wdowa!... ja jeszcze wdowa! — zawołała z młodzieńczą werwą zacna matrona, akcentując przytem w tak szczególny sposób nieodmienną część mowy jeszcze, jakgdyby szanowne wdowieństwo swoje uważała za syzyfowy kamień, który co rychlej należy zrzucić na barki pierwszego lepszego reprezentanta płci, stworzonej dla wyłącznej satysfakcji rodzaju żeńskiego.
Mecenas znowu odwrócił się do nas.
— Aha!... W takim razie sprawa bierze inny obrót... wszak prawda, panie Szczypka?
— Artykuł sześćdziesiąty prawa o małżeństwie z roku 1836 — odpowiedział dependent. — „Małżeństwo ustaje: przez śmierć jednego z małżonków i wskutek wyroku władzy duchownej, uznającego nieważność. Małżeństwo zaś nie spełnione fizycznie rozwiązuje się przez wstąpienie jednego z małżonków do zakonu i wykonanie tamże ślubu czystości...“
— O... widzisz pani, co nam opiewa kodeks! Litera prawa przedewszystkiem! — mówił skrupulatny Bałwanowicz. — A teraz gotów jestem wysłuchać.
— Przychodzę w interesie tego oto Sotera Moździerznickiego, mego wnuka...
— Zapewne małoletni? — spytał jurysta.
— Tak jest, szanowny panie, ma rok siedemnasty.
— Artykuł trzysta czterdzieści pięć — uzupełnia dependent. — „Małoletnim jest każda osoba, która jeszcze nie ma skończonych lat dwadzieścia jeden...“
— O! — zauważył mecenas w sposobie twierdzącym. — Pani zapewne musisz być krewną nieletniego?
— Jestem babką i opiekunką...
— Babka-opiekunka!... Hum!... Panie Szczypka, a co o tem mówi kodeks?
— Artykuł trzysta sześćdziesiąt dziewięć — odpowiada Szczypka. — „Gdyby podług przepisów powyższych oddziałów opieka nie była ani przy ojcu lub matce, ani przy obranym przez nich opiekunie, wtenczas należy z prawa do dziada z ojca...“
— Ja jestem babką z ojca! — przerywa z triumfem Pudencjanna.
— Aha! — potwierdza mecenas. — No, ale cóż za interes pani dobrodziejka masz do mnie?
— Chciałam się szanownego pana dobrodzieja poinformować co do mojego wnuka i wychowańca...
— Zapewne chodzi o usamowolnienie małoletniego. Panie Szczypka, jak mówi kodeks? — przerwał domyślny tłomacz prawa.
— Artykuł czterysta sześćdziesiąt siedem — recytuje pomocnik. — „Małoletni jest usamowolniony z prawa przez małżeństwo, wyjąwszy przypadek w artykule dwieście dwadzieścia cztery przewidziany...“
— Czy obecny tu wnuk pani jest małżonkiem? — pyta mecenas.
— A niechże Bóg broni! — protestuje dama.
— Więc nie jest. Panie Szczypka, a jak tam?
— Artykuł czterysta sześćdziesiąt osiem. „Małoletni, nie będący małżonkiem...“
— Panie dobrodzieju!... panowie dobrodzieje!... — woła zdesperowana Pudencjanna — tu nie chodzi o małżeństwo...
— Aha, już rozumiem — przerywa doświadczony jurysta. — Chodzi zatem o rachunek... Panie Szczypka, a jak tam kodeks?
— Artykuł czterysta pięćdziesiąt jeden. „Każdy sprawujący opiekę powinien się rachować z jej sprawowania. Obowiązek ten...“
— Nie o rachunek, panowie... Boże zachowaj! — lamentuje majorowa, czując, że nie wolno jej zabrać głosu nawet dla przedstawienia swego własnego interesu.
— Więc chyba mówisz pani o jakiejś darowiźnie na rzecz małoletniego? — prawi znowu mecenas.
— Artykuł czterysta czterdziesty — pochwytuje niezmordowany dependent. — „Darowizna, na rzecz małoletniego uczyniona, nie może być przez opiekuna bez upoważnienia rady familijnej przyjęta...“
— Panowie!... królowie!... dobrodzieje!... — płacze zdenerwowana dama — pozwólcie, ażebym wam przedstawiła sprawę...
— Artykuł czterysta czterdziesty czwarty — przerywa jej tym razem nie pytany nawet Szczypka. — „Żaden opiekun nie jest mocen, bez upoważnienia rady familijnej, rozpoczynać imieniem małoletniego spraw w przedmiotach...“
— Ach, ja nieszczęśliwa!... ach, ja nieszczęśliwa!...
— Cytujesz pan niewłaściwy artykuł, panie Szczypka — zgromił pomocnika adwokat. — Głowę oddam, że chodzi o kapitały małoletniego!
— Artykuł czterysta czterdzieści jeden. „Opiekun nie jest mocen, bez szczególnego upoważnienia rady familijnej, podnosić ani obciążać kapitałów hipotekowanych małoletniego...“ — odpowiada dependent.
Od tej chwili przyjaciółka moja zamilkła stanowczo. Pierwszy raz w życiu nieszczęśliwa ta dama musiała się uznać zwyciężoną przez mężczyzn w szermierce językowej i, jakby za karę swojej dotychczasowej niepowściągliwości w mówieniu, słuchać przez całe pół godziny oryginalnego duetu, w którym kolejno występowały na scenę: niezrównana domyślność adwokata w wynajdywaniu interesów, jakie mieć mogła wdowa Pudencjanna Moździerznicka, i — mnemoniczne uzdolnienia utalentowanego dependenta, który każdy nieomal wyraz swego zwierzchnika zaopatrywał numerem i zlepiał z jakimś artykułem prawnym.
Przebiegłszy w ten sposób oba kodeksy, obie procedury i kilkanaście tomów Dziennika Praw, dwaj znakomici mężowie oświadczyli nam wszem wobec i każdemu z osobna, że sprawa Pudencjanny Moździerznickiej, wdowy, contra małoletniemu Soterowi Moździerznickiemu, jej wychowańcowi, — nie może być popierana w żadnej z władz sądowych i że, co za tem idzie, nie może być odnotowana w repertorjum adwokata Bałwanowicza pod numerem bieżącym siedemset siedemdziesiątym siódmym.
Z konkluzji tej majorowa niewiele dowiedziała się o specjalności, do jakiej należałoby skierować fizyczne i duchowe uzdolnienia Soterka — ja zaś wyniosłem to bolesne przeświadczenie, że zaledwie dwaj biegli prawnicy przegadać mogą jedną średniej elokwencji białogłowę.





  1. Łżesz, boś łaził, sam cię widziałem. Szymon Tyczkowski.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.