Kamienica w Długim Rynku/Epilog

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kamienica w Długim Rynku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1868
Druk J. Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

EPILOG.


Nie chcielibyśmy już nadużywać cierpliwości czytelników, i widziémy potrzebę dokończenia naszego opowiadania. Wedle ścisłych sztuki prawideł, moglibyśmy jeszcze, na zupełne usprawiedliwienie, odmalować im żywemi barwami obraz cichéj wyspy skalistéj, rzuconéj u brzegów jak wysypana ręką morza prastarym ludom mogiła... moglibyśmy przejść wzdłuż ten uroczy kąt, na którym Hunny, Normandowie, Słowianie — i germańskich zdobywców kości śpią w starych grobowiskach; gdzie jeszcze Światowid króluje a kamienne i bronzowe siekiéry o pracy i boju plemion niepoliczonych rozpowiadają...
Moglibyśmy odsłonić zżółkłe karty Helmoldowskich powieści i odwzorować żywot nowych osadników na tych wybrzeżach, którzy podania cudze i cudze pamiątki sobie przyswajają...
Stanęlibyśmy na tych komorach skalistych nad morzem, poszlibyśmy w bukowe lasy święte... na wierzchołki wzgórz z których oko obejmuje wyspę całą i morze i ludy dalekie. Stąpając po gruzach, bawilibyśmy się odgadywaniem czy Hunny, czy Celtowie, czy Skandynawi te mury wznosili, czy to były hradyszcza, czy świątynie?
Ale cudne północne krajobrazy Rugii, już dające przedsmak dzikiéj natury skandynawskiéj, niejednegoby zniecierpliwiły, — nie jedenby tupnął nogą, żądając kategorycznéj odpowiedzi, czy nareszcie Numa poszła za Pompiliusza.
Niestety! to naiwne pytanie jakaż to zjadliwa krytyka naszych powiastek, których zawsze tematem jest wstęp do życia a nie samo życie, jak słusznie uważał Zacharyasiewicz — chociaż jesteśmy u końca i śpieszno nam do niego, musiémy jednak jeśli nie rozgrzeszyć, to wytłumaczyć siebie i całe pokolenia protoplastów romansopisarstwa. Dla bardzo ważnych powodów powieść która szuka ideałów i poezyi, wybiéra chwilę życia, w któréj mniéj jest rzeczywistości smętnéj i prozy powszedniéj; człowiek z kolebki wynosi jakąś woń świéżą... jest jakby pod wrażeniem innego świata... powoli nudziarz ten nasz, świat ziemski, ściéra z niego barwy niebieskie i napawa go swemi wyziewy.

W walce ze życiem i światem
Nikt przyszłości nie jest panem...
Z rąk Bożych wychodzim kwiatem —
Świat w grób nas rzuca — łachmanem...

A o łachmanach jak o umarłych — nihil.
Dla téj odrobiny poezyi, powieść wybiéra epokę co nią jaśnieje...
Wracamy do Pompiliusza...
Ostatni list Teofila napisany do Klary tak był przejęty tęsknotą, znużeniem, boleścią, i zdawał się zapowiadać jakieś plany nowe, dziwaczne, może oddalenie się na drugą półkulę, że postanowiła pojechać sama aby go wyrwać rozpaczy a życiu powrócić. Myśl tę gorącą powierzyła Karolinie, upoważniając ją aby o tém napomknęła Wudtkemu... Tak ułożył się prędko plan podróży, który Klara umiała wykonać z właściwą sobie energią. Wudtke dodał im do podróży starego Zerkę, który znał wyspę doskonale. Na drugi dzień, gdy Jakub dopiéro postrzegł ucieczkę córki, była już ona wieczorem na wyspie... Musiano przenocować w Putbus, Zerka poszedł na zwiady.
Wyszukanie rybaka przybysza łatwém nie było, przemknął się bowiem umyślnie bez śladu. Listy oddawane na poczcie w Ankonie, wskazywały że na północnym cyplu wyspy przebywać musiał w jednéj z małych osad rybackich u brzegów. Trzeba więc było całą przebiedz wyspę aby się tam dostać. Nazajutrz najęto powóz i puszczono się w drogę brzegiem morza. Zerka towarzyszył kobiétom. Klara jechała zamyślona, drżąca, niespokojna. Jakkolwiek mocne miała postanowienie podać rękę Teofilowi i dowieść mu że zapomniała przeszłości, myśl spotkania się z nim, piérwszego widzenia, piérwszych wyrazów, które wyrzec mieli, napełniała ją jakąś trwogą. Cofać się nie czas było i nie chciała, a niewieścia obawa ogarnęła ją w chwili stanowczéj...
Kilka razy spocząć musieli. Obie kobiéty przypatrywały się morzu i poważnym liniom tego krajobrazu, tak wybitnie północne noszącego cechy. W Witle... mieli już w dalszą drogę się puścić, gdy Klara siedząca w powozie krzyknęła. Na głos ten, idący w prostéj sukmanie wyrobniczéj człowiek z wiosłem na plecach, podniósł głowę.
Byłto Teofil. Klary tylko oczy poznać go mogły. Ów piękny młodzian, wyglądał na ogorzałego od wiatrów morskich człowieka; wychudły był, blady, a wyraz twarzy dawniéj łagodny, przybrał jakąś dziką niemal surowość. Strój wieśniaczy dowodził że istotnie w trudzie codziennym, łamiąc się z ciała bólem, chciał zwyciężyć moralne cierpienie, zapomniéć, ale twarz znękana, czarna, oczy zagasłe świadczyły że walkę tę mógł przypłacić życiem.
W mgnieniu oka Klara wyskoczyła z powozu i stanęła przed nim, wyciągając mu dłoń z uśmiéchem łagodnym, ze łzą na powiece. W téj chwili obawa która jéj towarzyszyła w podróży, zupełnie ją odeszła, uczuła się silną i mężną.
— Teofilu, zawołała — gonię ja za tobą, kiedy ty na moje wołanie i prośby wrócić do mnie nie chciałeś... przychodzę sama, bez wiedzy ojca, zrywając z ludźmi... aby cię zmusić do przejednania. Sama powrócić już nie mogę... Przyrzekłam ci być twoją — dotrzymuję obietnicy, bom ci ślubowała na troski życia, na trudy i boleści, nie na słodycze i wczasy...
Teofil stał zdumiony, drżący... i nie mówiąc nic, padł na kolana, całując jéj rękę.
— Klaro moja, rzekł po chwili przychodząc do siebie ze zdumienia — ja nie powinienem przyjąć twéj ofiary, bom jéj nie godny.
— Teofilu, to była chwila szału...
— Krew! krew! rzekł z cicha, spuszczając głowę młody człowiek.
— A moje łzy! przerwała Klara, nie sąż téż co warte? Skazujesz mnie na nie... Jam przysięgła być twoją i pozostanę na całe życie samą... wdową jeśli mnie opuścisz... Dźwignij się duchem Teofilu, przeszłość wynagrodzić można i potrzeba! ludzie ci ją przebaczą, masz w duszy czém się opłacić.
Nie można było téj rozmowy wśród ulicy przedłużyć — zwrócili się więc ku morzu wszyscy, pani Wudtke szła w dali za nimi.
Któż wątpi że Teofil oprzéć się nie mógł szczęściu? Klara wspomniała mu że jego ojciec zezwala na wszystko, ale nie powiedziała nic o swoim. Chciała natychmiast razem z sobą wziąć narzeczonego do Gdańska i paść z nim do nóg Jakubowi. Ale Teofil błagał i prosił aby mu oszczędziła wstydu pokazania się w rodzinném mieście z tą plamą krwi, którą czuł zawsze na sobie. Na kilka jeszcze lat przynajmniéj chciał się oddalić od Gdańska i przebyć je w ciszy, wśród kraju zupełnie obcego. Klarze trudno było znowu opuścić ojca, ale spodziéwała się go nakłonić aby razem z nimi udał się do Włoch, do Anglii, do kraju któryby sam wybrał... Ułożono się wreszcie o to iż Teofil nie pokazując się nikomu, wieczorem niepostrzeżony powróci do Gdańska, i razem z Klarą i starym Wudtkem, pójdzie do Jakuba, aby go przebłagać i skłonić do projektów Klary.
Nie łatwo wszakże przyszło biédnéj niewieście wymódz na Teofilu posłuszeństwo zupełne; młody człowiek padał przed nią, ale czuł się tak upokorzony przeszłością że nawet dla niéj nie mógł uczucia wstydu zwyciężyć.
— Nie chcę się narażać nawet na to położenie, rzekł w końcu, bym prześladowany wejrzeniem, dotknięty słowem, podraźniony — zapomniał że istotnie występnym jestem. Człowiek w takim wypadku oburza się, traci poczucie sprawiedliwości, ujmuje się w duszy za sobą i stara uniewinnić...
Już nocą na dwóch wozach, bo drugi Teofil i Zerka zajmowali, puścili się nazad do Putbus, szczęściem dla nich ludzie byli miejscowi, noc pogodna i księżyc w pełni.
Stanąwszy przed Fürstenhofem... Klara wysiadając poczuła że jéj któś rękę podaje... zapach cygara przypomniał jéj mimowolnie stryja, podniosła głowę... Milczący Wiktor stał przed nią, z cichém — dobry wieczór! Rzuciła mu się na szyję.
— A! ty nieoszacowany, drogi mój, złoty stryjaszku...
— Znalazłaś zgubę? spytał Wiktor, jest Teofil?
Klara wskazała ręką.
— Ojciec! mów mi o ojcu!
— Ojciec zażalony, zgryziony! biédny nad wyraz, zostawiłem przy nim Radgosza... Gdy wrócisz, przebłagamy go...
Wieczór spłynął jakoś smutnie... Teofil był milczący... Klara zmęczona wysiłkiem, Wiktor miał wprawdzie wielką ochotę dodać im swéj niewyczerpanéj wesołości, ale studziły go trwożliwe ich wejrzenia i posępne czoła.
Nazajutrz rano wszyscy razem puścili się napowrót — w drogę. Wiktor także nie wprzódy miał się pokazać Jakubowi aż razem z Klarą, Teofilem i Wudtkem... Syn przybywszy do Gdańska wprost z nimi udał się do bankiera, który go przyjął bez wymówek, bez słów, uściskiem i łzami. Klara u pani Wudtke doczekała do późnego wieczora, pułkownik wysłał do Radgosza kogóś aby o danéj godzinie był w kamienicy przy Długim Rynku. Chwila ta oczekiwana nie bez obaw... nadeszła nareszcie. Jakub był sam w swoim pokoiku z Radgoszem, który słowa z niego dobyć nie mógł, gdy stąpanie po wschodach i w sieni nagle wstrzęsło Jakubem, przeczuł on raczéj niż domyślił się córki i kogóś więcéj. Wstał nagle z krzesła, oczy wlepił we drzwi, i bez tchu czekał... otworzyły się drzwi, Klara prowadząc Teofila za rękę, weszła drżąca ale pewna serca ojcowskiego, klękła przed nim... podniosła głowę...
— Ojcze najdroższy, pobłogosław mi — to mój mąż... ten lub nikt inny! Ojcze, łzami zmył winę swoję, nie bądź przeciwnym, a nadewszystko nie bądź z tego nieszczęśliwym, z czego ja będę szczęśliwą, bo mi twoje szczęście téż do mojego potrzebne.
— Stało się, rzekł Jakub wzdychając... Klaro moja... ale ty mnie nie opuścisz??
Przystąpił stary Wudtke, a naostatek Wiktor.
— Jakto? powróciłeś? zapytał zdziwiony Jakub.
— Wróciłem, bom niedaleko jeździł, odpowiedział pułkownik, późniéj się to wyjaśni.




Nie mógł się pan Jakub sprzeciwiać, pojednał się z Teofilem, dobre jego serce ujęte zostało istotnym żalem i wyrytą na twarzy młodego człowieka boleścią. — Tegoż wieczora po cichu ułożono się wyjechać nie daléj jednak jak nad brzegi Renu, gdzie kilka lat mieli młodzi państwo zamieszkać. — Ślub odbył się prywatnie w domu i w małém kółku domowych przyjaciół i rodziny.
Wypadki te wszakże wpłynęły bardzo nieszczęśliwie na losy domu w Długim Rynku, który nie zamieszkany opustoszał. Stryj Wiktor nie chciał tu sam zostać, pojechał z Jakubem i młodém małżeństwem w okolice Bonn, i pocieszał się tu wspomnieniami lat akademickich, polowaniem, wesołém towarzystwem o które mu łatwiéj było niż w Gdańsku...
Teofil miał zawsze wstręt do zamieszkania w mieście rodzinném, postanowiono więc sprzedać kamienicę i willę, zachowując tylko zawarte w niéj pamiątki, a rodzinę Paparonów w weneckim domu zastąpili Anglicy, i przerestaurowali go tak zręcznie na gładkie pudełko w stylu XIXgo wieku, iż teraz próżnoby go już szukać było w Gdańsku.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.