<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kamienica w Długim Rynku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1868
Druk J. Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Jeśli kogo bawiła ta, jak on ją zwał, komedya złota — to czcigodnego pułkownika Wiktora. Wziąwszy na siebie rolę naiwną, odgrywał ją z zapałem, z przejęciem, z werwą niesłychaną. Udając że chce utrzymać tajemnicę, Wiktor umyślnie się z nią wydawał, bałamucił ludzi, zwodził, żartował... a humor jego teraz do najwyższéj podniósł się potęgi. Pędził pół dnia w ulicy i miejscach publicznych, dla jednéj tylko téj satysfakcyi, żartowania sobie z ludzi, przypatrywania się minom ich zdziwionym, spłaszczonym, rozciekawionym, osłupiałym.
Oprócz tego miał pułkownik bardzo wiele do czynienia... Naprzód w trudném się znalazł położeniu względem p. René Desforges, kłamać i udawać jakoś nie chciał długo. Przez dwa dni dyssymulował, trzeciego postanowił otwarcie się rozmówić, szczęściem choć to był kupiec, trafił na człowieka wyrozumiałego i miłego charakteru.
Z rana, wziąwszy tysiąc talarów do kieszeni, poszedł do angielskiéj gospody. René już się może nieco czegóś domyślał. Hiszpan zastawszy go jeszcze w łóżku, siadł przy nim.
— Słuchaj, poczciwy Francuzie, rzekł — powiem ci bajkę, nie będzie ona bez moralnego sensu w końcu, a jest dalipan ciekawa...
— Ja bardzo lubię bajki — odparł Francuz.
— Była sobie jednego razu rodzina uboga...
Tym tonem rozpocząwszy, pułkownik natchniony prawdziwie całą historyą téj ubogiéj rodziny opowiedział Francuzowi, który słuchał jéj z zajęciem; przyszedł nareszcie do ostatecznego rozwiązania. Francuz mu przerwał.
— Teraz ja wam dopowiem reszty — rzekł... znalazłszy w szafeczce miliony dawno poszukiwane, rodzina owa naturalnie ani potrzeby ani ochoty już nie miała pozbywać się starożytnych zabytków. Kłopotliwe jéj położenie względem kupca, który, bądź co bądź, stał się dla niéj narzędziem Opatrzności. Hiszpan przychodzi do niego z rana, zastaje go w łóżku i nie wié z jakiéj beczki począć, żeby z nim przyzwoicie zerwać. — Posądza on go jako kupca o trochę słabości do zysku, myśli coby mu tu dać żeby grzecznie skończyć, patrzy w oczy Francuzowi zafrasowany. Ale opatrznościowo Francuz jest niezłym człowiekiem, i śmiejąc się podaje dłoń, szczęśliwy że mu się choć przypadkiem udało przynieść komuś z sobą lepszą dolę.
Pułkownik począł go ściskać.
— Ale stój, pułkowniku, to nie wszystko. Francuz, jakkolwiek nieinteresowany, jest fantastyk, dziwak, archeolog, i wprasza się aby mógł inwentarz dokończyć, wszystko widziéć, a miéć jeszcze przez parę tygodni wakacyj wstęp do miłego domu.
— Warunki te przyjmuje rodzina chętnie, dodał Wiktor. — Jesteś kochany Renś, poczciwym, dobrym, zacnym, masz prawo do serca i wdzięczności naszéj... dysponuj nami.
Francuz dziwnie westchnął.
Sacrebleu! zawołał — kaduk mi nadał te miliony!
— Co ci one przeszkadzają? spytał pułkownik.
— Nie mówmy o tém. Jestem załogą i gościem w waszym domu, nie wypędzicie mnie?
— Ale nie... serca i dom otwarte.
Francuz się rozweselił, i tak część już kłopotu spadła z głowy pułkownika.
Miał drugi wszakże nie równie cięższy... był zakochany. Wprawdzie nie piérwszy to raz w życiu mu się trafiało i jak z ran się leczyć umiał szczęśliwie, tak z miłostek wychodził téż ręką obronną. Ale dawniéj wcale inne było jego położenie, fantazyom serca o pensyi szczupłéj trudno dogadzać, teraz bądź co bądź, czuł i on po za sobą owe miliony dziadowskie i mówił sobie — Cóżby to było tak złego żebym się ja ożenił? Włosy siwe... ale serce młode.
— Karolina Hals ani zamłoda, ani zatrzpiotowata, jak chce miéć rodzaj wdówki do których ja zawsze miałem pociąg daleko większy, niż do niedojrzałych tych istot, które się zowią pannami. Nieszczęścia jéj życia wcale jéj w moich oczach krzywdy nie czynią. Co tam! a Wudtkemu drugą zrobię złość! i pomszczę się nad tym trutniem przykładnie.
Długo się z sobą bił, męczył, wahał, ale nareszcie uczuł potrzebę zupełnego odnowienia bielizny i pod tym pozorem zawitał do sklepiku za Zieloną Bramą.
Zdziwiona nieco przybyciem jego przyjęła go Karolina; i do niéj doszły już wieści o skarbie, była kobiétą i nieco ciekawą.
Pułkownik zameldował się o dwa tuziny jak najpiękniejszéj bielizny, chustki do nosa, ręczniki, różne a przeróżne toaletowe przybory. Ale mając tak znaczne zamówienie uczynić, uczuł się w prawie zająć krzesło i zasiadł na rozmowę.
— Jest w tém téż co prawdy? spytała gospodyni — co mówią o szczęściu które państwa spotkało?
Wiktor zrobił minę niezręcznie głupawą.
— Szczęście jakie nas spotkało? powtórzył, cóżto być może?
— Znalezione piéniądze.
Wiktor ruszył ramionami i oblókł się przejrzystą szatą tajemnicy.
— Ja się nie mieszam, rzekł, do interesów domu... brat się tém zajmuje, doprawdy nie wiem...
— Ale wszyscy mówią?
— Wszyscy mówią, a ja milczę! odparł śmiejąc się Hiszpan, a mam ważne powody do milczenia, dodał — jestem stary, a mimoto taki głupi że chciałbym się jeszcze ożenić, w dodatku życzyłbym sobie zyskać serce i zostać mężem nie dla jakiegoś skarbu, ale dla osobistych moich przymiotów. Widzisz pani tedy, że najprostsza polityka zmusza mnie do milczenia.
Karolina uśmiechnęła się.
— Pan byś się chciał żenić? spytała.
— Okrutnie sobie tego życzę, rzekł pułkownik, wszystkiego już w świecie próbowałem, nawet zastąpienia żony papugą, ale małżeństwa koniecznie popróbować muszę. Powiem pani otwarcie, że złym człowiekiem nie jestem wcale, mam nawet kilka przymiotów nie bez ceny...
— A wad? spytała Karolina.
— Wad... nabrałem w istocie dużo po świecie, ale są znośne, wcale znośne, a któż ich nie ma!! Serce mam doskonałe, to grunt.
Gospodyni śmiała się serdecznie, i na ten raz nie przyszło do wyraźniejszego tłumaczenia. Wiktorowi pilno było jednak rady brata zasięgnąć i Klary. Wieczorem wedle zwyczaju byli sami, bo René ich przed godziną pożegnał, z notatkami poszedłszy do hotelu.
— Słuchajno Kubciu kochany, rzekł pułkownik, i wy panno Klaro, cobyście powiedzieli gdybym ja wam okrutnego figla wypłatał?
— A no? jakiego, spytał Jakub.
— Gdybym się ożenił... cicho jak winowajca, dodał Wiktor, spuszczając oczy.
Klara mimo smutku parsknęła śmiéchem. Wiktor na nią spojrzał i sam się rozśmiał dobrodusznie.
— Masz słuszność że to się wydaje śmiészném, szczególniéj po odkryciu skarbu! Wygląda to jakbym sobie mając za co chciał kupić żonę, nieprawdaż?...
— Biédę może, — kłopot pewno! dodał Jakub.
— Widzę że będziecie przeciwni, rzekł Wiktor, ale Klaro moja, ty co jesteś rozumem samym i światłością, mów mi z katedry zdanie swoje.
— Ja wcale nie jestem ożenieniu przeciwną, odparła Klara już poważniejąc... tylko kochany stryj naturalnie ożenisz się nie dla miłości i serca, nie dla ideałów, ale dla rzeczywistości i prostego rachunku, żeby miéć żonę, towarzyszkę, rodzinę, gospodarstwo i te dzieci które tak kochasz bardzo.
— A w miłość to już nie wierzysz dla mnie? spytał pułkownik. Poszedł do zwierciadła, popatrzył i dodał. — Masz słuszność, miłości trzeba dać pokój.
Klara śmiała się smutnie.
— Posłuchaj jednak, seryo rzekł stary — ty filozofka, gonisz za absolutem... dla ciebie miłość to ideał, uczucie jedno o którém masz pojęcie okréślone i... ciasne; tymczasem miłość jest rzeczą stosunkową, uczuciem przerozmaitém i każdy sobie ją do swojego temperamentu, wieku, serca i głupstwa dobrać może... a dlatego kochać. Miłość moja Klaro jestto kwiat... oczewiście nie mam pretensyi aby mi wykwitła Wiktorya Regia na suchym piasku moich lat pięćdziesięciu, ale zimowéj astry czemubym nie mógł otrzymać?
— O sofisto stryjaszku! rozśmiała się Klara tęsknie.
— Źle mnie nazywasz, najmilsza synowico — w téj chwili jestem takim filozofem, że sam sobie się dziwuję zkąd mi się to wzięło; powiem ci więcéj — dorzucił całując ją w rękę, głosem ckliwym, — moja teorya czy hypoteza... tak mi się wydaje dobrą, tak trafną, że prosiłbym ciebie... ciebie abyś o niéj pamiętała. Zwiodła cię primavera, czemużbyś nie miała dać wykwitnąć białéj lilii drugiego uczucia? hę?
Klara spojrzała nań smutnie i prawie groźno, tak że stryj się zmieszał.
— Stryju, rzekła mu po cichu... aloesy kwitną raz w sto lat, a przekwitnąwszy, usychają.
— To pewna że cię źle botaniki uczyli — rzekł Wiktor, pocałował ją w rękę i odszedł na stronę.
— Bracie Wiktorze, zawołał Jakub, wracaj do założenia. Z kim się chcesz żenić, mów śmiało, jesteśmy w kółku naszém, rodzinném.
— Dajże ty mi pokój! ja jeszcze nic nie wiem! rzekł Wiktor, chciałem tylko wypróbować jakie ta wiadomość uczyni na was wrażenie! Do ożenienia daleko, a w moich latach, gdybym popełnił omyłkę, byłaby — śmiertelną...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.