Kara Boża idzie przez oceany/Część IV/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kara Boża idzie przez oceany |
Część | Część IV |
Rozdział | I. |
Wydawca | Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce |
Data wyd. | 1896 |
Miejsce wyd. | Chicago |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część IV Cały tekst |
Indeks stron |
Urywek z pamiętnika Szczepana Homicza (w 2½ lat po opisanych poprzednio wypadkach).
....Chicago, w kwietniu. — Dopiero co powróciłem z New Orleans. Widziałem ją trzykrotnie, naturalnie zdaleka, w tłumie ukryty.... Przywykłem teraz od pewnego czasu zwierzać moje wrażenia tej oto książeczce. Piszę mój pamiętnik. Pensyonarskie to przyzwyczajenie, ale naprawdę niktby się nie domyśił, ile sentymentalizmu, nieomal pensyonarskiego, tkwi w głębi serca zimnego i spokojnego na pozór byznesisty, na jakiego dzisiaj wyglądam...
Zresztą wszystko mi jedno: nie mam przy sobie nikogo, komu mógłbym się tu zwierzyć, nie mam serca, któreby razem z mojem biło wspólnością uczuć i sympatyą, — zwierzam się więc papierowi.
Tak — nikogo....
Ksiądz Ludwik, zacny starzec, śpi pod murawą gór pennsylvańskich snem wiecznym. Połubajtys z Manią daleko. A ona.... O! ona stracona na zawsze.
Widziałem ją tydzień temu po raz ostatni, pochodzie karnawałowym, barwnie wijącym się po ulicach tego starego i dobrego miasta New Orleanu, pośród głośnego wesela ostatniego wtorku (Mardi Gras), widziałem ją, jechała ze swą pupilką i jej rodzicami, poważna, w stroju czarnym, dziwnie odbijająca swą twarzą tragiczną od szaleństwa tłumu, upojonego zabawą, promieniejącego barwami, flagami i kwiatami.
Ach! jaka ona piękna.... codzień staje się piękniejsza.
Każde jej widzenie, z ukradka, z daleka denerwuje mnie do korzeni włosów.... A jednak nie mogę się obyć bez tej przyjemności gorzkiej, jak cierpienie, drażniącej serce i wyrzucającej mnie ze zwykłej kolei bytu. Pamiętam, przedostatnim razem, widziałem ją na wybrzeżu Oceanu, w Atlantic City, N. J., przed 6miu czy 8miu miesiącami. Przechadzała się ze swoją pupilką po piaskach nadmorskich, a wicher, przylatujący od Oceanu, zaróżowił jej twarzyczkę. Dziewczynka, jej uczennica, skakała, jak młode koźlę, po piasku, a szczęście dziecka wywoływało od czasu do czasu na usta Jadwigi uśmiech pogodny.... Ja, ukryty po za jedną z budek kąpielowych, śledziłem ją — i ten jej uśmiech budził we mnie niemal nienawiść.... Szaleniec! Czyżbym śmiał przypuszczać, że od tego dnia pamiętnego — od tej chwili mej winy i rozstania — ona obowiązaną jest nosić żałobę po mnie i po moich uczuciach? Niedorzeczność!
A jednak stężałem wtedy na widok jej uśmiechu. Zdawał mi się on nieomal świętokradztwem.
Powiedziałem sobie, że nie będę próbował widzieć jej więcej. Powrócę do Chicago — mówiłem sam sobie — i zacznę żyć spokojnie, nie troszcząc się o nic, nie zawracając sobie głowy żadnemi mrzonkami. Będę jadł, pił, bawił się, flirtował, jak inni; będę woził do teatru znajome damy i grywał w klubie w pokera; ożenię się nawet, jeśli trzeba (z kim?...). I wykonywałem ten program przez pewien czas, aż mi zbrzydł ostatecznie. Rzuciłem precz klub i flirt — i wziąłem się do pracy.... Nocami całemi siedziałem w mojem laboratoryum. Raz, zdrzemnąwszy się z utrudzenia, o mało co nie wysadziłem w powietrze całego skrzydła fabrycznego. Ale za to następnej nocy wynalazłem przyrząd do telefonu, który mi za parę dni przyniesie $50,000 cash.
Zresztą czułem tęsknotę bezgraniczną. Nawet praca mnie nie zadawalniała. Do niej znowu zwracała się moja myśl.
Siadłem i napisałem do mego agenta w New Orleanie z poleceniem nadsyłania cotygodniowych raportów o tem, co ona robi. Odpowiedź telegraficzna była: „Zdrowa. Nic nie zmienione. Państwo Fairmount na ostatni tydzień karnawału opuszczą swą plantacyę i przybędą do New Orleanu. Na Mardi Gras na pewno tnożna ich tu będzie widzieć....“
Nie zwlekałem dłużej.
Zapakowałem się; napisałem dwa słowa memu wspólnikowi, co ma robić z fabryką — i wyjechałem.
Wróciłem — i cóż ztąd?... Widziałem ją. Wspanialsza, niż kiedykolwiek: istny posąg smutku. Com na tem skorzystał? Niepokój wewnętrzny, którego ułagodzić nie jest w sta nie nawet obecne pisanie, zazwyczaj tak mi skuteczne, gdy mam na sercu jaką troskę.
Rzucam pióro.
.... (W parę dni później}. — Miałem dzisiaj przykry sen. Śnił mi się Mallory, ten mieszaniec słonia z tygrysem, ten zbrodniarz bez wyrzutów sumienia; śnił mi się na tle pożogi i zapadających się gmachów fabrycznych i porwanych ciał ludzkich, wylatujących w powietrze, jak wtenczas...
Ten sen mnie zmęczył.
Mówiłem o tem dziś rano Jenningsowi. Śmiał się — i odpowiedział, że zapewne wczoraj wieczorem jadłem zbyt twardy befsztyk.
Być może. W każdym razie ten człowiek jest moją zmorą. Zbrodnia jego, spełniona tam w „Excelsior Works” przed dwoma i pół laty, nie daje mi spać. Zdaje mi się, że sam Pan Bóg każę mi się przyczynić do jej pomszczenia i ukarania. A jednak pozostała ona nieukaraną.
Gdybym me opuścił wtenczas, natychmiast po owym strasznym dniu, po owym dniu krwi i pożogi, okolic „Excelsior Works“, byłoby wszystko inaczej.
Ale nie mogłem, nie mogłem...
Po tem, co ona mi powiedziała tam na dnie parowu, po jej rozkazie tak stanowczym, tak decydującym, nie mogłem tam dłużej pozostawać. O świcie przekradłem się do plebanki, zabrałem mój mały pakunek, ucałowałem poczciwego Janka Połubajtysa, wziąłem w rękę kij — i powędrowałem w świat. Nie zachodziłem nawet do naszego białego domku: wiedziałem, że tylko zgliszcza tam zastanę.... zupełnie tak, jak w sercu mojem.
Jak szedłem? długo szedłem? co robiłem? — nie wiedziałem dobrze przez dni kilka z początku...
Potem trudy życia przywołały mnie do przytomności. Postanwoiłem jechać na Zachód, daleki Zachód. Miałem jeszcze około stu dolarów. Dotarłem do Washingtonu, nad Ocean Spokojny, przeszedłszy i przejechawszy Amerykę na wskroś... Ztamtąd losy wyciągnęły mnie aż do Alaski, o której polach złotodajnych pierwsze naówczas rozchodziły się wieści. Przeżyłem tam, zdala od świata cywilizowanego, w twardej walce o złoto; ciężkie chwile i trudy, o których trudno mieć pojęcie.... Ale kiedy wróciłem w ośm miesięcy potem, byłem już prawie bogatym.
Mnie i dwom towarzyszom posłużyło szczęście.... Przywieźliśmy każdy po jakie $15,000 w złocie. Ale za to siedmiu naszych towarzyszów zostawiło swe kości tam, na błotach Alaski.
To złoto nie uczyniło zresztą mnie szczęśliwym... tak samo jak i dziś szczęśliwym mnie nie robi to wszystko, co posiadam.
Złoto dało mi zresztą pewną swobodę myśli.
Przyszły mi na pamięć stosunki dawne... Zaczęła mię interesować przeszłość. Przedtem bowiem, od czasu owych strasznych wypadków, żyłem wyłącznie walką o byt, żyłem chwilą bieżącą, nie myśląc, szczęśliw, że kamień zapomnienia przywalił wszystko, co było. „Excelsior Works“ i osada X. i ludzie tamtejsi i ich sprawy zdawały się przez ten rok włóczęgi po Ameryce i walki o złoto na Alasce, nie istnieć dla mnie.... Była to raczej jakaś zmora, dusząca myśl, aniżeli rzeczywistość.
Gdym przybył tu do Chicago, gdzie wreszcie postanowiłem się osiedlić na stałe i dalej pracować nad moim bytem i fortuną, to przygnębienie przeszło.
Gdy już nabyłem niewielki zakład elektrotechniczny i zacząwszy pracować w ulubionej mi branży, uspokoiłem się trochę ze sprawami bieżącemi, przyszła mi najpierw ciekawość dowiedzieć się: jak się skończył dramat w „Excelsior Works” — i co się stało z moimi przyjaciółmi?
Nic nie wiedziałem ani o jednym, ani o drugich.... Do czasu powrotu ze złotodajnej Alaski, nie czytałem żadnych gazet.
Musiałem aż użyć pomocy jakiegoś biura detektywów — i istotnie dowiedziałem się rzeczy dość niespodziewanych.
„Excelsior Works”, do połowy zburzone owej nocy pamiętnej, nigdy nie wróciły do swej świetności.... Idą teraz, po półrocznej prawie stagnacyi, ale podobno tylko czwartą częścią poprzedniej siły. Pracują w nich Negrzy, sprowadzeni z Południa, bo z rozkazu pana Mallory ani jeden dawny robotnik nie znalazł w nich zajęcia.... Mallory sam wyjechał zresztą do Anglii i mieszka tam stale. Miał on ciężką przeprawę ze sprawiedliwością z powodu owych eksplozyj — i zdaje się, że dla uniknięcia dalszych z nią starć, opuścił Amerykę. Musiał się grubo przepłacić sądom. Mówią, że schudł do połowy — i stał się bardzo ponurym i zgryźliwym.
Tak jest — to zbrodniarz... to zbrodniarz!
Śledztwo wykazało, że w owych tajemniczych eksplozyach zginęło przeszło 50 osób. Okropne.... Gdybym ja był świadkiem w tej sprawie, złoczyńca nie uszedłby kary. Moje zeznanie zabiłoby go!
Nie było mnie przecież.... Kopałem wówczas złoto w Alasce.
I to mnie właśnie męczy niewymownie.
....(W tydzień później). — Spotkała mnie dzisiaj niespodzianka.
Gdym przyszedł rano do ofisu, Jennings powitał mnie tryumfalnym okrzykiem dzikiego Indyanina. Potrząsał jakąś kopertą.
Był to telegram z Londynu. Firma Crackson & Co. ofiaruje wreszcie za prawo eksploatacyi na Europę mojego pierwszego wynalazku — $75,000 i koszta patentów. Hurra! — jak mówi Jennings.
Istotnie, stawia to nas na nogi.
Jennings jest dzielny chłop — i jemu tylko zawdzięczam, że moje złoto, z takim trudem zdobyte w Alasce, nie rozpłynęło się dotąd w powietrzu.... Gruby, nizki, o szerokich barkach i jeszcze szerszych bakenbardach, nie wygląda on na Yankee, a przecież jest uosobieniem amerykańskiej energii. Spotkałem go niedługo po przybyciu do Chicago i po nabyciu owego zakładu elektrotechnicznego. Było mi wtedy bardzo ciężko.... Prawie cały mój kapitał włożyłem w zakład; nie miałem doświadczenia byznesowego; podkopała mnie nieuczciwa konkurencya — i w pięć miesięcy po rozpoczęciu interesu chwiałem się literalnie..... Wszystko mogłem stracić.
Wtedy zjawił się Jennings.
Był on reprezentantem jednej z firm, z którą miałem do czynienia. Raz kiedyś byliśmy razem na kolacyi i opowiadałem mu o wynalazku, nad którym już od pewnego czasu pracowałem. Miał to być przyrząd, ułatwiający transmisyę siły elektrycznej. Jennings słuchał uważnie, wreszcie rzekł mi:
— Kiedy to pan już skończysz, powiedz mi....
Zapomniałem o tej rozmowie, aż oto w 2 tygodnie potem, gdym był w najgorszych tarapatach, przychodzi Jennings i pyta o mój przyrząd. Był gotów, ale pośród kłopotów nie pamiętałem o nim. Na żądanie, pokazałem jego działanie Jenningsowi; nie objaśniałem zresztą konstrukcyi. Jennings namyślał się przez minutę, wreszcie rzekł:
— Masz pan patent?
— Jeszcze nie....
— All right. Chcesz pan za prawo do jednej trzeciej wszelkiego zysku, jaki się da otrzymać z tego wynalazku, $25,000?
Zrozumiałem, że musi być w tem wielki interes; ale nie miałem ani chęci ani odwagi targować się. Zresztą te pieniądze spadały mi w tej chwili, jak manna z nieba. Przystałem.
Wieczorem zawarliśmy kontrakt — i otrzymałem pieniądze.
W parę tygodni mieliśmy patent na Stany Zjednoczone i jednocześnie Jennings przedstawił mi nową propozycyę.... Chciał przystąpić do spółki w mojej fabryce, rozszerzyć ją — i wyrabiać w niej moje przyrządy. Włożył w interes znów $25,000, ja jeszcze $10,000 (z otrzymanych poprzednio od niego) — i dziś po roku każdy z nas jest wart w samej spółce fabrycznej swoje $50,000.
Otrzymana dziś z Londynu wiadomość czyni mnie bogatszym o $50,000, a Jenningsa o $25,000.
Jennings dziś przez cały dzień ryczał z radości tak, jak gdyby to było na odwrót. Wieczorem kupił mi szampana. Chce, żebyśmy znów wsadzili w fabrykę każdy po 25 tysięcy.
Być może, iż zgodzę się na to.
Summa summarum, jeśli sprzedam w tych dniach drugi mój wynalazek, ulepszenie telefonów, (a targ już przychodzi do skutku), będę „wart” — nauczyłem się już tak mówić po amerykańsku — coś około $150,000.
Trzykroć sto tysięcy rubli! Sześć kroć sto tysięcy marek! Siedmset pięćdziesiąt tysięcy franków!
To jednak brzmi ładnie....
Złoto jest złotem, bądź co bądź. Głupcy tylko twierdzą, że pieniądz jest niczem. On daje siłę, środki działania, pewną pogodę.... On pozwala nam nie nękać się drobiazgami i małemi cierniami życia.
Weźmy naprzykład mnie samego.
Wiem dobrze, że jestem smutny, że życie moje bez słońca i nadziei.... Cierń mam w piersi. Nie stroję się w ból, ale tkwi on zbyt głęboko w mem sercu. A przecież dzień dzisiejszy zdaje mi się jaśniejszym o wiele, niż poprzednie.... Czyżby dla tego złota? Czy to może wpływ szampana, który piłem dziś z Jennings’em?...
... (Nazajutrz). — Znów niespodzianka. Zakomunikował mi ją dziś rano Jennings.
Jest on przyjacielem S. D. Ashforda, jednego ze znakomitszych tutaj adwokatów. Otóż Ashford oznajmił mu, że chce się ze mną widzieć; ma do mnie jakieś ważne i sekretne polecenie od bawiącego w Anglii Mallory’ego.
Co to być może?...
Odpowiedziałem Jenningsowi, że nie myślę szukać Ashforda. Jeśli chce, niech do mnie sam się zgłosi.
... (W tydzień potem). — Co kłopotów znów spada na biedną moją głowę! Półtuzina odrazu.
Najpierw dziś rano dostałem depeszę od mego agenta z New Orleans... Jadwiga chora. Nic to groźnego na razie, ale w przyszłości może być bardzo niepokojącem. Lekarz, który ją leczy, mówi o wyczerpaniu sił i hypokondryi....
Trawi ją rozpacz i smutek. Przez lat blizko cztery pobytu w Ameryce zrobiła tak niewiele dla wiadomej sprawy.
Boże, Boże! Gdybym jej był w stanie co pomódz...
To kłopot pierwszy. Drugi (właściwie kłopot dość miły) jest taki: Muszę jechać do New Yorku, a tu Jennings od paru dni coś mi choruje. Powód wyjazdu następujący: Targ o mój drugi wynalazek dobity, ale formalności trzeba załatwić na miejscu, w New Yorku.
Zasypują mnie telegramami, ażebym przybywał.
Ha! — pojechać trzeba.... Być może, że mnie to rozerwie.
Trzeci mój kłopot, już, szczęściem, przeszedł. Zresztą na myśl o tem, czuję wzburzenie w całym organizmie.
Odwiedził mnie adwokat S. D. Ashford — i powiedział mi krótko, że Mallory gotów jest powrócić z Anglii do Ameryki, jeśli ja razem z nim stanę na czele „Excelsior Works“. Ofiaruje mi wysoki udział w przedsiębiorstwie... Rozumiem: chce kupić moje milczenie o jego zbrodni.
Krew mi uderzyła do głowy, gdy o tem usłyszałem. Rzekłem:
— Nie....
I pokazałem znakomitemu adwokatowi drzwi.
....(We dwa tygodnie później). — Wracam z New Yorku, interes z wynalazkim załatwiony, Zdeponowałem dziś w banku $50,000. Jenningsa znalazłem tu zdrowego. Byznes idzie świetnie.
Przywiozłem ze sobą wiele nowości i wrażeń.
Odwiedziłem także New Orleans — i ztamtąd mam coś nowego. Jadwiga nieco zdrowsza, chociaż ciągle smutna.
W New Yorku widziałem się i długo parę razy gadałem z drem Gryzińskim. Co się z tego człowieka zrobiło!.... Zmiana jeszcze większa aniżeli ze mną. Ani kieliszka wódki ani szklanki piwa do ust nie bierze; kart nie dotyka. Wyrobił się, został amerykańskim adwokatem.
Gryziński dał mi świetną radę.
Dla tego pojechałem do New Orleans. Udało mi się tam.... jak dotąd. Czy jednak plan, projektowany przez Gryzińskiego, da się przeprowadzić w całości? To kwestya.
Być może, iż Gryziński przyjedzie tu do Chicago. Chciałbym tego bardzo.
Ale... ale... dowiedziałem się od niego czegoś bardzo ciekawego. Interesowało mnie dotąd bardzo, co się mogło stać od czasu wypadków w „Excelsior Works” ze znakomitym Bolo L. Kaliskim. Znikł bowiem, jak kamień w wodzie. Otóż zagadkę tę wyjaśnił mi Gryziński. Elegancki p. Bolo siedzi zapewne do tej chwili w kryminale. A stało się to tak: Sprawa „Excelsior Works” uszła jakoś temu łotrowi płazem.... Ale w miesiąc potem wynikły podobne awantury w innej fabryce, o kilka mil oddalonej. Tam przychwycono pana brata, jak sprawę tę całą aranżował, ludzi podburzał, rznąć i palić kazał....
Zrobiono z nim krótki sąd: poszedł na 3 lata do więzienia.
Pokazuje się ztąd, że i sprawiedliwość ludzka niekiedy potrafi być pożyteczną na świecie....