Kara Boża idzie przez oceany/Część IV/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część IV
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CZĘŚĆ IV.
Obrazki i dokumenta z lat 3ch.

I.

Urywek z pamiętnika Szczepana Homicza (w 2½ lat po opisanych poprzednio wypadkach).
....Chicago, w kwietniu. — Dopiero co powróciłem z New Orleans. Widziałem ją trzykrotnie, naturalnie zdaleka, w tłumie ukryty.... Przywykłem teraz od pewnego czasu zwierzać moje wrażenia tej oto książeczce. Piszę mój pamiętnik. Pensyonarskie to przyzwyczajenie, ale naprawdę niktby się nie domyśił, ile sentymentalizmu, nieomal pensyonarskiego, tkwi w głębi serca zimnego i spokojnego na pozór byznesisty, na jakiego dzisiaj wyglądam...
Zresztą wszystko mi jedno: nie mam przy sobie nikogo, komu mógłbym się tu zwierzyć, nie mam serca, któreby razem z mojem biło wspólnością uczuć i sympatyą, — zwierzam się więc papierowi.
Tak — nikogo....
Ksiądz Ludwik, zacny starzec, śpi pod murawą gór pennsylvańskich snem wiecznym. Połubajtys z Manią daleko. A ona.... O! ona stracona na zawsze.
Widziałem ją tydzień temu po raz ostatni, pochodzie karnawałowym, barwnie wijącym się po ulicach tego starego i dobrego miasta New Orleanu, pośród głośnego wesela ostatniego wtorku (Mardi Gras), widziałem ją, jechała ze swą pupilką i jej rodzicami, poważna, w stroju czarnym, dziwnie odbijająca swą twarzą tragiczną od szaleństwa tłumu, upojonego zabawą, promieniejącego barwami, flagami i kwiatami.
Ach! jaka ona piękna.... codzień staje się piękniejsza.
Każde jej widzenie, z ukradka, z daleka denerwuje mnie do korzeni włosów.... A jednak nie mogę się obyć bez tej przyjemności gorzkiej, jak cierpienie, drażniącej serce i wyrzucającej mnie ze zwykłej kolei bytu. Pamiętam, przedostatnim razem, widziałem ją na wybrzeżu Oceanu, w Atlantic City, N. J., przed 6miu czy 8miu miesiącami. Przechadzała się ze swoją pupilką po piaskach nadmorskich, a wicher, przylatujący od Oceanu, zaróżowił jej twarzyczkę. Dziewczynka, jej uczennica, skakała, jak młode koźlę, po piasku, a szczęście dziecka wywoływało od czasu do czasu na usta Jadwigi uśmiech pogodny.... Ja, ukryty po za jedną z budek kąpielowych, śledziłem ją — i ten jej uśmiech budził we mnie niemal nienawiść.... Szaleniec! Czyżbym śmiał przypuszczać, że od tego dnia pamiętnego — od tej chwili mej winy i rozstania — ona obowiązaną jest nosić żałobę po mnie i po moich uczuciach? Niedorzeczność!
A jednak stężałem wtedy na widok jej uśmiechu. Zdawał mi się on nieomal świętokradztwem.
Powiedziałem sobie, że nie będę próbował widzieć jej więcej. Powrócę do Chicago — mówiłem sam sobie — i zacznę żyć spokojnie, nie troszcząc się o nic, nie zawracając sobie głowy żadnemi mrzonkami. Będę jadł, pił, bawił się, flirtował, jak inni; będę woził do teatru znajome damy i grywał w klubie w pokera; ożenię się nawet, jeśli trzeba (z kim?...). I wykonywałem ten program przez pewien czas, aż mi zbrzydł ostatecznie. Rzuciłem precz klub i flirt — i wziąłem się do pracy.... Nocami całemi siedziałem w mojem laboratoryum. Raz, zdrzemnąwszy się z utrudzenia, o mało co nie wysadziłem w powietrze całego skrzydła fabrycznego. Ale za to następnej nocy wynalazłem przyrząd do telefonu, który mi za parę dni przyniesie $50,000 cash.
Zresztą czułem tęsknotę bezgraniczną. Nawet praca mnie nie zadawalniała. Do niej znowu zwracała się moja myśl.
Siadłem i napisałem do mego agenta w New Orleanie z poleceniem nadsyłania cotygodniowych raportów o tem, co ona robi. Odpowiedź telegraficzna była: „Zdrowa. Nic nie zmienione. Państwo Fairmount na ostatni tydzień karnawału opuszczą swą plantacyę i przybędą do New Orleanu. Na Mardi Gras na pewno tnożna ich tu będzie widzieć....“
Nie zwlekałem dłużej.
Zapakowałem się; napisałem dwa słowa memu wspólnikowi, co ma robić z fabryką — i wyjechałem.
Wróciłem — i cóż ztąd?... Widziałem ją. Wspanialsza, niż kiedykolwiek: istny posąg smutku. Com na tem skorzystał? Niepokój wewnętrzny, którego ułagodzić nie jest w sta nie nawet obecne pisanie, zazwyczaj tak mi skuteczne, gdy mam na sercu jaką troskę.
Rzucam pióro.
.... (W parę dni później}. — Miałem dzisiaj przykry sen. Śnił mi się Mallory, ten mieszaniec słonia z tygrysem, ten zbrodniarz bez wyrzutów sumienia; śnił mi się na tle pożogi i zapadających się gmachów fabrycznych i porwanych ciał ludzkich, wylatujących w powietrze, jak wtenczas...
Ten sen mnie zmęczył.
Mówiłem o tem dziś rano Jenningsowi. Śmiał się — i odpowiedział, że zapewne wczoraj wieczorem jadłem zbyt twardy befsztyk.
Być może. W każdym razie ten człowiek jest moją zmorą. Zbrodnia jego, spełniona tam w „Excelsior Works” przed dwoma i pół laty, nie daje mi spać. Zdaje mi się, że sam Pan Bóg każę mi się przyczynić do jej pomszczenia i ukarania. A jednak pozostała ona nieukaraną.
Gdybym me opuścił wtenczas, natychmiast po owym strasznym dniu, po owym dniu krwi i pożogi, okolic „Excelsior Works“, byłoby wszystko inaczej.
Ale nie mogłem, nie mogłem...
Po tem, co ona mi powiedziała tam na dnie parowu, po jej rozkazie tak stanowczym, tak decydującym, nie mogłem tam dłużej pozostawać. O świcie przekradłem się do plebanki, zabrałem mój mały pakunek, ucałowałem poczciwego Janka Połubajtysa, wziąłem w rękę kij — i powędrowałem w świat. Nie zachodziłem nawet do naszego białego domku: wiedziałem, że tylko zgliszcza tam zastanę.... zupełnie tak, jak w sercu mojem.
Jak szedłem? długo szedłem? co robiłem? — nie wiedziałem dobrze przez dni kilka z początku...
Potem trudy życia przywołały mnie do przytomności. Postanwoiłem jechać na Zachód, daleki Zachód. Miałem jeszcze około stu dolarów. Dotarłem do Washingtonu, nad Ocean Spokojny, przeszedłszy i przejechawszy Amerykę na wskroś... Ztamtąd losy wyciągnęły mnie aż do Alaski, o której polach złotodajnych pierwsze naówczas rozchodziły się wieści. Przeżyłem tam, zdala od świata cywilizowanego, w twardej walce o złoto; ciężkie chwile i trudy, o których trudno mieć pojęcie.... Ale kiedy wróciłem w ośm miesięcy potem, byłem już prawie bogatym.
Mnie i dwom towarzyszom posłużyło szczęście.... Przywieźliśmy każdy po jakie $15,000 w złocie. Ale za to siedmiu naszych towarzyszów zostawiło swe kości tam, na błotach Alaski.
To złoto nie uczyniło zresztą mnie szczęśliwym... tak samo jak i dziś szczęśliwym mnie nie robi to wszystko, co posiadam.
Złoto dało mi zresztą pewną swobodę myśli.
Przyszły mi na pamięć stosunki dawne... Zaczęła mię interesować przeszłość. Przedtem bowiem, od czasu owych strasznych wypadków, żyłem wyłącznie walką o byt, żyłem chwilą bieżącą, nie myśląc, szczęśliw, że kamień zapomnienia przywalił wszystko, co było. „Excelsior Works“ i osada X. i ludzie tamtejsi i ich sprawy zdawały się przez ten rok włóczęgi po Ameryce i walki o złoto na Alasce, nie istnieć dla mnie.... Była to raczej jakaś zmora, dusząca myśl, aniżeli rzeczywistość.
Gdym przybył tu do Chicago, gdzie wreszcie postanowiłem się osiedlić na stałe i dalej pracować nad moim bytem i fortuną, to przygnębienie przeszło.
Gdy już nabyłem niewielki zakład elektrotechniczny i zacząwszy pracować w ulubionej mi branży, uspokoiłem się trochę ze sprawami bieżącemi, przyszła mi najpierw ciekawość dowiedzieć się: jak się skończył dramat w „Excelsior Works” — i co się stało z moimi przyjaciółmi?
Nic nie wiedziałem ani o jednym, ani o drugich.... Do czasu powrotu ze złotodajnej Alaski, nie czytałem żadnych gazet.
Musiałem aż użyć pomocy jakiegoś biura detektywów — i istotnie dowiedziałem się rzeczy dość niespodziewanych.
„Excelsior Works”, do połowy zburzone owej nocy pamiętnej, nigdy nie wróciły do swej świetności.... Idą teraz, po półrocznej prawie stagnacyi, ale podobno tylko czwartą częścią poprzedniej siły. Pracują w nich Negrzy, sprowadzeni z Południa, bo z rozkazu pana Mallory ani jeden dawny robotnik nie znalazł w nich zajęcia.... Mallory sam wyjechał zresztą do Anglii i mieszka tam stale. Miał on ciężką przeprawę ze sprawiedliwością z powodu owych eksplozyj — i zdaje się, że dla uniknięcia dalszych z nią starć, opuścił Amerykę. Musiał się grubo przepłacić sądom. Mówią, że schudł do połowy — i stał się bardzo ponurym i zgryźliwym.
Tak jest — to zbrodniarz... to zbrodniarz!
Śledztwo wykazało, że w owych tajemniczych eksplozyach zginęło przeszło 50 osób. Okropne.... Gdybym ja był świadkiem w tej sprawie, złoczyńca nie uszedłby kary. Moje zeznanie zabiłoby go!
Nie było mnie przecież.... Kopałem wówczas złoto w Alasce.
I to mnie właśnie męczy niewymownie.
....(W tydzień później). — Spotkała mnie dzisiaj niespodzianka.
Gdym przyszedł rano do ofisu, Jennings powitał mnie tryumfalnym okrzykiem dzikiego Indyanina. Potrząsał jakąś kopertą. Był to telegram z Londynu. Firma Crackson & Co. ofiaruje wreszcie za prawo eksploatacyi na Europę mojego pierwszego wynalazku — $75,000 i koszta patentów. Hurra! — jak mówi Jennings.
Istotnie, stawia to nas na nogi.
Jennings jest dzielny chłop — i jemu tylko zawdzięczam, że moje złoto, z takim trudem zdobyte w Alasce, nie rozpłynęło się dotąd w powietrzu.... Gruby, nizki, o szerokich barkach i jeszcze szerszych bakenbardach, nie wygląda on na Yankee, a przecież jest uosobieniem amerykańskiej energii. Spotkałem go niedługo po przybyciu do Chicago i po nabyciu owego zakładu elektrotechnicznego. Było mi wtedy bardzo ciężko.... Prawie cały mój kapitał włożyłem w zakład; nie miałem doświadczenia byznesowego; podkopała mnie nieuczciwa konkurencya — i w pięć miesięcy po rozpoczęciu interesu chwiałem się literalnie..... Wszystko mogłem stracić.
Wtedy zjawił się Jennings.
Był on reprezentantem jednej z firm, z którą miałem do czynienia. Raz kiedyś byliśmy razem na kolacyi i opowiadałem mu o wynalazku, nad którym już od pewnego czasu pracowałem. Miał to być przyrząd, ułatwiający transmisyę siły elektrycznej. Jennings słuchał uważnie, wreszcie rzekł mi:
— Kiedy to pan już skończysz, powiedz mi....
Zapomniałem o tej rozmowie, aż oto w 2 tygodnie potem, gdym był w najgorszych tarapatach, przychodzi Jennings i pyta o mój przyrząd. Był gotów, ale pośród kłopotów nie pamiętałem o nim. Na żądanie, pokazałem jego działanie Jenningsowi; nie objaśniałem zresztą konstrukcyi. Jennings namyślał się przez minutę, wreszcie rzekł:
— Masz pan patent?
— Jeszcze nie....
— All right. Chcesz pan za prawo do jednej trzeciej wszelkiego zysku, jaki się da otrzymać z tego wynalazku, $25,000?
Zrozumiałem, że musi być w tem wielki interes; ale nie miałem ani chęci ani odwagi targować się. Zresztą te pieniądze spadały mi w tej chwili, jak manna z nieba. Przystałem.
Wieczorem zawarliśmy kontrakt — i otrzymałem pieniądze.
W parę tygodni mieliśmy patent na Stany Zjednoczone i jednocześnie Jennings przedstawił mi nową propozycyę.... Chciał przystąpić do spółki w mojej fabryce, rozszerzyć ją — i wyrabiać w niej moje przyrządy. Włożył w interes znów $25,000, ja jeszcze $10,000 (z otrzymanych poprzednio od niego) — i dziś po roku każdy z nas jest wart w samej spółce fabrycznej swoje $50,000.
Otrzymana dziś z Londynu wiadomość czyni mnie bogatszym o $50,000, a Jenningsa o $25,000.
Jennings dziś przez cały dzień ryczał z radości tak, jak gdyby to było na odwrót. Wieczorem kupił mi szampana. Chce, żebyśmy znów wsadzili w fabrykę każdy po 25 tysięcy.
Być może, iż zgodzę się na to.
Summa summarum, jeśli sprzedam w tych dniach drugi mój wynalazek, ulepszenie telefonów, (a targ już przychodzi do skutku), będę „wart” — nauczyłem się już tak mówić po amerykańsku — coś około $150,000.
Trzykroć sto tysięcy rubli! Sześć kroć sto tysięcy marek! Siedmset pięćdziesiąt tysięcy franków!
To jednak brzmi ładnie....
Złoto jest złotem, bądź co bądź. Głupcy tylko twierdzą, że pieniądz jest niczem. On daje siłę, środki działania, pewną pogodę.... On pozwala nam nie nękać się drobiazgami i małemi cierniami życia.
Weźmy naprzykład mnie samego.
Wiem dobrze, że jestem smutny, że życie moje bez słońca i nadziei.... Cierń mam w piersi. Nie stroję się w ból, ale tkwi on zbyt głęboko w mem sercu. A przecież dzień dzisiejszy zdaje mi się jaśniejszym o wiele, niż poprzednie.... Czyżby dla tego złota? Czy to może wpływ szampana, który piłem dziś z Jennings’em?...
... (Nazajutrz). — Znów niespodzianka. Zakomunikował mi ją dziś rano Jennings.
Jest on przyjacielem S. D. Ashforda, jednego ze znakomitszych tutaj adwokatów. Otóż Ashford oznajmił mu, że chce się ze mną widzieć; ma do mnie jakieś ważne i sekretne polecenie od bawiącego w Anglii Mallory’ego.
Co to być może?...
Odpowiedziałem Jenningsowi, że nie myślę szukać Ashforda. Jeśli chce, niech do mnie sam się zgłosi.
... (W tydzień potem). — Co kłopotów znów spada na biedną moją głowę! Półtuzina odrazu.
Najpierw dziś rano dostałem depeszę od mego agenta z New Orleans... Jadwiga chora. Nic to groźnego na razie, ale w przyszłości może być bardzo niepokojącem. Lekarz, który ją leczy, mówi o wyczerpaniu sił i hypokondryi....
Trawi ją rozpacz i smutek. Przez lat blizko cztery pobytu w Ameryce zrobiła tak niewiele dla wiadomej sprawy.
Boże, Boże! Gdybym jej był w stanie co pomódz...
To kłopot pierwszy. Drugi (właściwie kłopot dość miły) jest taki: Muszę jechać do New Yorku, a tu Jennings od paru dni coś mi choruje. Powód wyjazdu następujący: Targ o mój drugi wynalazek dobity, ale formalności trzeba załatwić na miejscu, w New Yorku. Zasypują mnie telegramami, ażebym przybywał.
Ha! — pojechać trzeba.... Być może, że mnie to rozerwie.
Trzeci mój kłopot, już, szczęściem, przeszedł. Zresztą na myśl o tem, czuję wzburzenie w całym organizmie.
Odwiedził mnie adwokat S. D. Ashford — i powiedział mi krótko, że Mallory gotów jest powrócić z Anglii do Ameryki, jeśli ja razem z nim stanę na czele „Excelsior Works“. Ofiaruje mi wysoki udział w przedsiębiorstwie... Rozumiem: chce kupić moje milczenie o jego zbrodni.
Krew mi uderzyła do głowy, gdy o tem usłyszałem. Rzekłem:
— Nie....
I pokazałem znakomitemu adwokatowi drzwi.
....(We dwa tygodnie później). — Wracam z New Yorku, interes z wynalazkim załatwiony, Zdeponowałem dziś w banku $50,000. Jenningsa znalazłem tu zdrowego. Byznes idzie świetnie.
Przywiozłem ze sobą wiele nowości i wrażeń.
Odwiedziłem także New Orleans — i ztamtąd mam coś nowego. Jadwiga nieco zdrowsza, chociaż ciągle smutna.
W New Yorku widziałem się i długo parę razy gadałem z drem Gryzińskim. Co się z tego człowieka zrobiło!.... Zmiana jeszcze większa aniżeli ze mną. Ani kieliszka wódki ani szklanki piwa do ust nie bierze; kart nie dotyka. Wyrobił się, został amerykańskim adwokatem.
Gryziński dał mi świetną radę.
Dla tego pojechałem do New Orleans. Udało mi się tam.... jak dotąd. Czy jednak plan, projektowany przez Gryzińskiego, da się przeprowadzić w całości? To kwestya.
Być może, iż Gryziński przyjedzie tu do Chicago. Chciałbym tego bardzo.
Ale... ale... dowiedziałem się od niego czegoś bardzo ciekawego. Interesowało mnie dotąd bardzo, co się mogło stać od czasu wypadków w „Excelsior Works” ze znakomitym Bolo L. Kaliskim. Znikł bowiem, jak kamień w wodzie. Otóż zagadkę tę wyjaśnił mi Gryziński. Elegancki p. Bolo siedzi zapewne do tej chwili w kryminale. A stało się to tak: Sprawa „Excelsior Works” uszła jakoś temu łotrowi płazem.... Ale w miesiąc potem wynikły podobne awantury w innej fabryce, o kilka mil oddalonej. Tam przychwycono pana brata, jak sprawę tę całą aranżował, ludzi podburzał, rznąć i palić kazał....
Zrobiono z nim krótki sąd: poszedł na 3 lata do więzienia. Pokazuje się ztąd, że i sprawiedliwość ludzka niekiedy potrafi być pożyteczną na świecie....

II.

Była to niedziela bardzo uroczysta w polskiej parafii św. Wita w Chicago.
Dawny, mały kościółek okazał się niedostatecznym dla wiernych i dla tego przystąpiono do budowy nowej, wielkiej, murowanej świątyni. Dziś właśnie odbyło się poświęcenie kamienia węgielnego pod nowy kościół. Była to wzruszająca i wspaniała ceremonia. Tłumy ludu polskiego na tej obcej ziemi zapełniły ulicę. Orkiestry prowadziły naprzód umundurowane towarzystwa, przy dźwiękach „Jeszcze Polska nie zginęła”. Migotały lance Ułanów i żywe barwy Krakusów i wiały polskie proporce. Kapłani dopiero co ukończyli swe modły i obrzędy, przebrzmiało ostatnie słowo patryotycznej i pełnej wiary przemowy.... Tłum, jak wielka fala, rozpływał się po sąsiednich ulicach.
W tłumie tym znajdujemy Szczepana.
Jest on samotny pośród tych polskich tysięcy. Przez półtora roku pobytu w Chicago Homicz tak był zapracowanym i wreszcie tak troską swoją przygnieciony, że nie miał ani czasu ani chęci wchodzić w polskie stosunki. Wiedział wprawdzie, że w Chicago istnieje kilka porozrzucanych po całem mieście dzielnic polskich, że każda z nich ma swój kościół i parafię, że ogółem w Chicago mieszka kilkadziesiąt tysięcy Polaków, zamierzał nawet pierwotnie udać się pomiędzy swych braci, ażeby się przekonać, czy pośród nich nie będzie mógł pracować, — ale wypadki pokierowały nim inaczej. Jeszcze w drodze do Chicago, w wagonie kolei poznajomił się i rozgadał z jakimś Amerykaninem, który nastręczył mu do kupna ów zakład elektryczny, obecnie przekształcony w wielką fabrykę i do spółki z Jenningsem prowadzony.
Odtąd Szczepan nie komunikował się z Polakami.
Mieszkał w obcej dzielnicy, fabrykę miał daleko od Polaków, ofis w środku miasta.... Raz tylko czy dwa razy widział w przejeździe przez jakieś ulice polskie szyldy, znak, że w danej miejscowości, Polacy są liczniej — osiedleni. Swoją drogą myślał o nich niekiedy: czuł potrzebę poznajomienia się z braćmi.
Właśnie wczoraj, w sobotę (w tydzień coś po powrocie z New Yorku) przeczytał przypadkowo w angielskiej gazecie wieczornej zapowiedź uroczystego poświęcenia w parafii św. Wita. I odrazu powiedział sobie: — „Pójdę tam!”
Poszedł — i wracał teraz, pełen jakiegoś nowego życia.... Upojony był melodyą pieśni polskich, gwarem mowy ojczystej, której już tak dawno nie słyszał, widokiem tego ludu, postrojonego w narodowe mundury, widokiem orłów białych na tle amarantowem.... Brzmiały mu jeszcze w uszach podniosłe słowa kapłana, który Polskę kazał piastować w sercach tu na obczyźnie, miłością Boga i miłością ojczyzny żyć, dla wiary i Polski pracować!
Myśląc o tem, uczuwał mimowolny wyrzut.
Dla czego jego niema pośród tych uznojonych tłumów? Dla czego on razem z nimi i dla nich nie pracuje?.... Rozumiał, że to gromada, połączona jedną wiarą i wolą, a on odbity od niej, jak liść z drzewa oderwany. I czuł się teraz smutnym — i samotnym.
Tłum tymczasem rozchodził się gwarny...
Wiewał się do sieni domów.... Na rogach tworzyły się gromadki i prowadziły ze sobą rozmowy. Odzywały się śmiechy hożych dziewcząt i błyskały ich białe, podobne do pereł, ząbki. Ze szeroko otwartych drzwi saloonów buchała wrzawa.
Upał był ogromny.... Ludziska czuli potrzebę ochłodzenia się.
Szczepanowi przyszło na myśl, ażeby wstąpić do jednego z tych saloonów na szklankę piwa.... Chciał posłuchać jeszcze przez chwil kilka gwary ojczystej; zresztą miał nadzieję, że może znajdzie tam kogo znajomego lub choćby z kimś się poznajomi.
Wszedł do saloonu, którego drzwi znajdowały się przed nim w tej chwili.
Był to zakład, urządzony wspaniale, z wielką „barą”, błyszczącą od bronzów i lakierów, pełen luster, obrazów i szklanych witryn. Dokoła „bary” tłoczyła się cała gromada polskich obywateli: szły kolejki, rozprawiano głośno. Szczepan skierował się powoli ku drugiemu pokojowi, w głąb. Słychać było ztamtąd stuk kul bilardowych. Znalazł tam miejsce przy stoliku, zażądał piwa — i pił je powoli, przyglądając się paru młodym chłopcom, którzy grali w bilard.
Siedział tak dość długo.
Owionęła go teraz swojska atmosfera. Obok niego siedziało w paru kupkach kilku obywateli polskich. Rozprawiali o kościele, o towarzystwach, o swoich rodzinach; przerzucali się żartami; witali, pytali o nowiny........ Szczepan pełną piersią pił ich słowa i tę atmosferę swojską, którą tu uczuwał.
Wreszcie zaczęło się opróżniać....
Szczepan siedział ciągle, wsparłszy głowę na ręku. Nie chciało mu się wstać i odejść ztąd.
Wtem usłyszał coś, co zwróciło jego uwagę....
Stolik jego znajdował się tuż przy szeroko otwartych drzwiach do samego saloonu. Siedział on zresztą tyłem do drzwi. W tej chwili do uszu jego dobiegły następujące wyrazy:
— A więc pan może mi dać dokładny adres panny Śląskiej?
— O tak.... — odpowiedział głos drugi — to nawet bardzo proste — Miss Śląski, care of Sen. Fairmount, Fairmount View, La. To o parę mil od New Orleans. Panna Jadwiga jest już blizko od lat dwóch wychowawczynią jedynej córeczki Senatora Fairmount. Pisze nam niekiedy. Jest jej tam bardzo dobrze. Senator i jego żona to podobno najzacniejsi ludzie....
Homicz znał zkądś oba te głosy. Tak... Znał je dobrze. Ale zkąd?
Porwał się nagle z krzesła.... Już wie, już wie....
Stanął we drzwiach saloonu — i ujrzał następującą scenę: Za „barą” znajdował się widocznie właściciel saloonu, wysoki, silnie rozrośnięty mężczyzna o blond włosach i wąsach, o poczciwem spojrzeniu niebieskich oczu. To Połubajtys: niema wątpliwości... niewiele się zmienił przez ten czas. To on właśnie udzielał objaśnień drugiemu mężczyźnie, stojącemu przy „barze“, widocznie gościowi. Na „barze” stały dwa kieliszki wina; widocznie gość „trytował” (częstował).
Kto był ów gość? — nie odrazu odgadł Szczepan.
Twarz szczupła, dość długa czarna broda, przetykana już gdzieniegdzie siwizną; czoło było pomarszczone, cera żółta.... Indywiduum to, ubrane dość elegancko, robiło zresztą dość niemiłe wrażenie swą nadmierną, nerwową ruchliwością i ukośnemi spojrzeniami oczu.
Te spojrzenia przekonały nareszcie Szczepana, że ma przed sobą B. L. Kaliskiego, zestarzałego i zbiedzonego w więzieniu, ale nie mniej jego we własnej osobie.
Homicz szybko zbliżył się do „bary”.
— Janie! — zawołał do Połubajtysa — ani słowa więcej do tego człowieka.... To zdrajca.
Jak gdyby grom padł pomiędzy dwóch rozmawiających.
Połubajtys patrzył przez chwilę w Szczepana.... I on nie odrazu go poznawał. Twarz Homicza zmieniła się bardzo przez te lata. Ale wreszcie poznał.
— Szczepek... to ty!
Rzucili się sobie wzajem w objęcia. Połubajtys płakał ze wzruszenia.
Gdy się uspokoili, Kaliskiego już nie było.
Umknął, nie zapłaciwszy nawet za „tryt”. Podszedł on poczciwego Litwina.... Przedstawił mu się, jako daleki krewny Jadwigi, poszukujący jej w jakiejś sprawie spadkowej. Połubajtys naturalnie nie poznał go — i wziął jego prośbę za dobrą monetę.
Homicz słuchał tego wyjaśnienia tak niespodzianie odnalezionego przyjaciela z niepokojem. Wreszcie machnął ręką i rzekł:
— Stało się.... niema co. Postaramy się jednak tego ptaszka ubezwładnić.
Do późna w noc bawił tego dnia Homicz u Połubajtysów. Mieszkali oni na górze nad saloonem.
Opowiadali sobie wzajem o swoich losach od czasu rozłączenia się. Połubajtysowa pokazywała swoje dzieciaki (a było ich już troje, razem z tamtem, które ujrzało świat w straszną noc wypadków w „Excelsior Works”) — i mówiła mu o Jadwidze, której listy z Fairmount View przechowywała, jak relikwie. Jan opowiadał Homiczowi, jak nareszcie odebrał połowę spadku w Pittsburgu i odesławszy część pieniędzy do kraju, za resztę założył tu byznes, czekając na odzyskanie i drugich dziesięciu tysięcy....
Homicz z kolei olśnił ich też opowieścią o swoich pomyślnych losach.
Spoglądali nań niemal z uszanowaniem. Zapytaniom, wykrzyknikom, wspomnieniom nie było końca. Gdy późno już w noc Szczepan opuszczał domek swoich przyjaciół, był niemal szczęśliwy.

III.

Nazajutrz rano pierwszą czynnością Homicza było udać się do znanej mu agencyi detektywów.
Zażądał, ażeby postarano mu się jak najprędzej o wiadomość: gdzie się obraca w Chicago i co robi niejaki Bolo L. Kaliski, skazany przed dwoma i pól laty na trzyletnie więzienie w Stanie Pennsylvanii — i dla czego znajduje się teraz na wolności?
Naczelnik agencyi, elegancki, wysoki blondyn o złotych okularach, znał dobrze Szczepana i jako swego klienta (robił już dlań poszukiwania w sprawie „Excelsior Works” i Jadwigi) i jako mającego dużą przyszłość byznesistę. Zadał on cały szereg pytań Homiczowi, wreszcie rzekł:
— To jest w porządku.... Dziś po południu będzie pan miał raport.
Istotnie o godz. 5tej tegoż dnia przybył do ofisu Homicza errand boy z biura detektywów — i przyniósł mu następującą notatkę:

„Bolo L. Kaliski, skazany w listopadzie roku 1885 w Pennsylvanii na 3 lata więzienia stanowego za podburzanie do mordów i buntów, został, z powodu dobrego zachowania się w więzieniu, ułaskawiony przez gubernatora w kwietniu 1888 r. (po przebyciu dwóch lat i 6 miesięcy w zamknięciu), z warunkiem, że opuści natychmiast Stan Pennsylvania.
Uczynił to — i przybył przed półtora miesiącem do Chicago. Tutaj odrazu pozyskał zajęcie, jako „krupier“, w szulerni na State ul. Nazywa się tu John Dix. Mieszka na 37ej ulicy i State.
Z nikim nie miewa stosunków, oprócz z niejakim „Funny Harry“, posługaczem z tejże szulerni. Obydwóch ich podejrzewa policya o obrabowanie farmera Haywood z Nebraski, który odwiedził ich szulernię, ze 8700 gotówką. W ogóle jest to indywiduum nadzwyczaj podejrzane i zdolne do wszelkiej zbrodni...
Co robić dalej?

Agencya
per — X. Y. —“

Homicz odpisał krótko:

„....Pilnować go na każdym kroku. Może zechce wyjechać! Gdyby wyjeżdżał, isć za nim trop w trop i nie tracić śladu. Raporta o wszelkich podejrzanych ruchach. Koszta gwarantuję. Potrzebna koniecznie wiadomość; do kogo wysyła i od kogo odbiera listy? Gdyby można dostać brulion jakiegokolwiek listu, specyalna nagroda. Bardzo ważne.
H......“
Grdybyśmy o tym samym czasie udali się do mieszkania p. Bolo L. Kaliskiego (inaczej Johna Dixa), do „pokojów umeblowanych” przy 37ej i State, — znaleźlibyśmy także owego jegomości, mocno przez dwuletnie więzienie zmizerowanego, przy biurku.

Pisze on list, a usta jego krzywią się co chwila dyabelskim uśmiechem.
Oto słowa listu:

....Szanowny panie baronie! —
Gdybyś pan zobaczył mnie dziś, po przejściu dwóch lat ciężkiej, a niczem nieusprawiedliwionej męczarni, męczarni, którą przebyć musiałem wskutek bezgranicznego poświęcenia się pańskim interesom, nic poznałbyś mnie pan baron nigdy i w żadnym wypadku.... Z człowieka w kwiecie wieku, stałem się starcem — na pół złamanym. Więzienie wybiło na mnie straszne swe piętno....
A jednak w całym toku mego procesu, którego przyczyną w gruncie rzeczy była parska sprawa z ową panną, podczas dwuletniego więzienia, nigdy z ust nie wyrwało mi się ani jedno słowo potępiające pana, ani jeden zarzut, ani jedna insynuacja. Byłem panu wierny, jak pies....
Zresztą jeśli ja siedziałem w kryminale, tak samo, a zapewne i daleko więcej winien jesteś kryminału — pan.
Pan kazałeś mi wyjechać za tą panienką do Ameryki.
Pan mi na to dałeś pieniędzy.
Pan mi kazałeś odebrać jej w Ameryce papiery i pieniądze, ażeby była pozbawiona możności osiągnięcia jakiegoś celu tajemnego, celu, co do którego mam już dziś pewną teoryę.
Uczyniłem to, stosownie do pańskie! i rozkazów, w Cleveland, O. — i o mało co nie popełniłem przytem zbrodni.
Kosztowało mnie to grube pieniądze.
Nie próbuj pan żartować z tego zapewnienia, jak to czyniłeś w liście przed trzema laty. Sam wszystkiego załatwić nie mogłem, a pomocnicy — drogo kosztują....
Nie koniec na tem.
Ona, ta młoda kobieta, znalazła się znów w Permsylvanii. Szukała ciągle sposobów osiągnięcia swego celu. Dowiedziałem się o tem i zawiadomiłem pana. Kazałeś ją pan usunąć, (List pański, jakkolwiek pisany cyframi, mam dotąd w ręku). Uczynić chwiałem, co pan kazałeś. Przekaz na 10,000 marek, otrzymany przy pańskim liście, nie pokrył ani połowy moich kosztów....
Jakkolwiekbądż, pracowałem.
Sukces nie uwieńczył moich starań.
Nic udało mi się.... Ta kobieta potrafiła wymknąć się przez oczka moich sieci. Za to ja — wpadłem, to przerwało na pewien czas nasze stosunki.
Dziś je wznowić uważam za właściwe.
Powody tego są następujące: 1o. Należy mi się za moje nieszczęście pewne odszkodowanie. 2o. Pański własny interes to nakazuje. Wiadoma osoba, jak się z wielkim trudem po wyjściu na wolność dowiedziałem, znajduje się teraz właśnie w położeniu, w którem najwięcej panu może piwa nawarzyć. Mieszka w samym New Orleans i prowadzi pilne poszukiwania. Przyjacielem jej osobistym jest znany powszechnie senator Stanów Zjednoczonych W. V. Fairmount, człowiek wpływowy, który poruszy wszystkie sprężyny, ażeby dopomódz tej panience w tem, o co jej idzie.
Każ pan to sobie sprawdzić, jeśli chcesz, w innej drodze....
Tymczasem stawiam otwarcie i wyraźnie moje żądania: Przyślesz pan niezwłocznie pod adresem: „John Dix, Chicago“ sumę 30,000 marek pruskich (przyznasz pan, że to niewiele), a w przeciągu miesiąca od daty ©trzymania pieniędzy, nieprzyjaciółka pańska nie będzie już panu szkodliwą. W jaki sposób? — moja rzecz. Za dodatkowe 30,000 marek dostaniesz pan z powrotem listy, które pan do mnie pisałeś — i ten rękopism Śląskiego, o który panu tak chodzi.
Przypuszczam, że pan będziesz miał ochotę w pierwszej chwili cisnąć tę moją propozycję do kosza.
Powiesz pan sobie, że przecież tyle już lat znajduje się ta dziewczyna w Ameryce, tyle lat szuka, śledzi i bada. — i nic panu dotąd złego nie zrobiła. Rozumowanie na pozór słuszne, ale w gruncie rzeczy bardzo omylne. Przyjdziesz pan sam do tego wniosku, po bardzo krótkiem zastanowieniu się.
Najpierw, zapominasz pan o tem, że obecnie dopiero żyje ona w dostatku — i że ma za sobą, wpływy senatora Fairmounta.
Po drugie, zapominasz pan o mnie.
Jestem obecnie, co prawda, w dyabelnych tarapatach (przez pana barona! — słowo honoru) i chcę z nich jakoś wyjść.... Ta sprawa, tak pięknie przez nas zaczęta, a dotąd jeszcze nie ukończona, posłuży mi do tego za środek. To sobie powiedziałem, jeszcze siedząc za żelaznemi kratkami.
Obmyśliłem wszystko, jak się należy....
Nie zechcesz mi pan baron zapłacić! — zapłaci ona.... Czem? Pieniędzmi, które się w głębi tej sprawy bądź co bądź ukrywają. Czy zechce zapłacić? — I owszem.... jeśli jej powiem, kto był mordercą woźnego Caseya i złodziejem bankowym z przed 20tu z górą laty.
A powiem jej krótko, że złoczyńcą tym był baron Albert von Felsenstein (z całym tuzinem innych przydomków i tytułów), szlachetny i możny pan, głowa rodu tak wspaniałego, jakiemu równego niema w całych Niemczech.
Powiem, że to on był w New Orleans owym maronem Adalbertem, o którym wspomina rękopism nieboszczyka Śląskiego.
Powiem, że ten sam możny pan już podczas bytności panny Śląskiej w Ameryce nastawał na jej życie i cześć przez płatnych zbójów.
Powiem — i dowiodę.
W ogóle, choćby mi się i ten plan z jakichkolwiek racyj nie udał, nie dam za wygranę. Nie pozwolę, ażebyś pan przewracał się na puchach, używał życia i udawał wielkiego męża bez plamy j skazy, podczas gdy ja tu nędzę żrę.... W każdym razie zemszczę się. Rzecz całą opublikuję, przekażę sądom, i uczynię imię pana barona tak głośnem, jak imię każdego innego — zbrodniarza.
Własnoręczne listy barona, wystarczą za dowód.
Powiesz pan, że to szantaż. Niech będzie! Pomiędzy dwoma łotrami, jak my, niema się co wstydzić ostrzejszych słówek. W szak wiemy, o co nam chodzi.
Piszę otwarcie, bom głodny.... Zresztą jestem pewny, że pan policyi tego listu nie pokażesz.
Czekam na 30,000 marek w dwa tygodnie po odebraniu tego listu. — Przesłać telegraficznie.

Sługa
B. L. Kaliski

Gdy nędznik skończył to pisać, piekielny uśmiech zaigrał ma na twarzy.
Kaliski zadowolniony był ze swego utworu, istotnie stanowiącego szczyt łotrowskiego cynizmu. Poplątał tu fakta z fałszem, wymysł z prawdą — i pewny był skutku. Jeszcze raz czytał list i robił różne poprawki. Potem siadł do przepisania listu na czysto.
Pisząc, mruczał pod nosem:
— 30,000 marek pewne.... Dyabła zje prędzej ten piekielny skąpiec, aniżeli ośmieli się odmówić mej delikatnej prośbie. I nie będzie to próba ostatnia.... Będę go ssał tak, jak jednoroczne niemowlę matkę! Na nieszczęście nie mam w ręku broni, którą go tak straszę, tych tam listów i rękopismu (skradł mi to wszystko ten wisielec Szymek Zawalidroga, — niech go wszystkie pioruny zabiją!); ale to nic.... Od czego rozum? Nie zawsze wygrywa ten, kto ma karty, ale ten, kto potrafi dobrze bluffować.
Zaśmiał się głośno. Podobał mu się ten koncept.

IV.

Przenieśmy się na chwilę na Południe.
Willa senatora Fairmount w miejscowości przez niego nazwanej Fairmount View, niedaleko New Orleans, była istotnie czemś w rodzaju raju ziemskiego. Biały wielki dom o prześlicznych, lekkich konturach włoskiego renesansu, przystrojony mnóstwem ozdób, rzeźb, kwiatów, gorzał literalnie w blaskach południowego słońca. Po za domem znajdował się olbrzymi ogród o wspaniałej roślinności.... Kwitły tam pomarańcze, myrty i drzewa migdałowe.
Jadwiga siedziała w bujającym się fotelu na wspaniałym tarasie, który biegł wzdłuż całej willi — i łączył dom z ogrodem.
Była sama.
Krzewy w wazonach dawały tu cień; marmurowe posągi pociągały wzrok swemi idealnie czystemi liniami; fruwały motyle o złocistych prążkach; szemrały tu i owdzie srebrzyste fontanny.
A jednak postać Jadwigi na tem tle uroczem pełna była powagi i tragicznego smutku.
Państwo Fairmount wyjechali przed chwilą, razem z jej małą pupilką, na wizytę do znajomych.... Ona wymówiła się niezdrowiem — i została sama. Nie będzie się potrzebowała chociaż przez parę godzin krępować ani stroić twarzy w uśmiechy konwencyonalne; odda się myślom swoim własnym, swej własnej trosce.
Siedzi teraz zamyślona, z głową opartą na ręce.
Istotnie, przedziwnie wypiękniała od czasu, gdyśmy ją ostatni raz widzieli.... Twarz jej blada, wykutą się zdaje z marmuru; wyraz głębokiej myśli wytryska z dużych, przedziwnie pięknych oczu. Gdyby odrzucić tę zasłonę melancholii i troski, która jej lica okrywa, jakże pełną życia, jakże czarującą byłaby ta twarz!
O czem myśli Jadwiga?
O Szczepanie. Tak jest. Widzi go w myśli przed sobą w owej ostatniej, pamiętnej chwili rozstania w parowie, a potem myśl przebiega dzieje ostatnich lat od owego czasu. Przeżyła i przepracowała przez ten czas wiele. Najpierw po powrocie na plebanię, złożyła ją na łoże boleści ciężka choroba nerwowa. Leżała tak zapewne ze trzy tygodnie. Ona i Połubajtysowa walczyły tam obie ze śmiercią.... Co wtenczas przeszedł poczciwy Jan, doglądając je obiedwie z troskliwością najpoczciwszej matki — Bóg to jeden wiedzieć raczy!....
Wreszcie wyzdrowiały.
Wyjechali potem wszyscy do Pittsburga. Tam zaczęło się życie dość ciężkie... Jan nie nie odrazu znalazł pracę. Krawiectwo szło niebardzo, a zresztą pani Połubaj tysowa miała wiele zajęcia z dzieckiem. Jadwiga ostatecznie wyszukała tam sobie niejsce lektor ki i damy do towarzystwa w domu angielskim. Tak się rozdzieliły ich drogi.
Zaraz po przybyciu do Pittsburga, stosownie do rady, jaką jej niegdyś dał Homicz, Jadwiga zawiązała stosunki z agencyą detektywów w New Orleans, która zaczęła prowadzić śledztwo w jej sprawie.
Upłynęło pół roku, a rezultaty były bardzo nieznaczne....
Wtedy postanowiła przenieść się do New Orleans, ażeby rzecz poprzeć osobiście. Ponieważ w tym właśnie czasie w jednym z poczytnych miesięczników amerykańskich umieściła dwie prace swego pióra, traktujące o wychowaniu, które zwróciły powszechną uwagę na ich autorkę, nie trudno było Jadwidze pozyskać z Pittsburga odpowiednie rekomendacye do New Orleans, a w tem ostatniem mieście — dobre miejsce.
Trafiła na dom senatorstwa Fairmount, ludzi bogatych, zacnych i wybornie wychowanych.
Byłaby tu szczęśliwą zupełnie, w otoczeniu tak miłem i pełnem komfortu, kochana przez swą pupilkę i ceniona przez jej rodziców, gdyby nie dwa źródła smutku.... Jednem z nich była sprawa ojca, która szła naprzód bardzo powoli, raczej stała w miejscu.
Istotnie, sprawa ta trafiała na nieprzezwyciężone trudności.... Zdawało się, że wszystko spiknęło się na to, ażeby przeszłość zataiła w sobie tajemnicę, od której zależał spokój Jadwigi i cześć ojca.
Jadwiga miała w swojem biurku całą plikę kosztownych raportów od agencyi, która prowadziła śledztwo w jej imieniu. Cóż, gdy te raporta były małej wartości!....
Dowiedziała się z nich, że gmach sądowy Wraz z archiwami, w których możnaby znaleźć ślady sprawy, zgorzał. Bank, w którym spełniona została kradzież, już nie istniał. Egzemplarzy gazet, w których była opisana ta sensacyjna sprawa, nie można było dostać.
Lat dziewiętnaście, dwadzieścia....
Ileż to nowych zdarzeń, sensacyj, wypadków, ludzi przechodzi w parękroć stutysięcznem mieście! Kto by tam zbytnio pamiętał specyalne wydarzenie w zgiełku innych wydarzeń?
Agencya mimo to wszystko pracowała dla sprawy Jadwigi.
Nie mogąc znaleźć wiadomości w dokumentach, szukała ich pomiędzy ludźmi. Kolejno dowiedziała się, kto był adwokatem, broniącym sprawy Stefana Śląskiego, kto zarządzał bankiem w czasie spełnienia kradzieży i morderstwa, wywiedziano się nawet nazwisk paru świadków. Ale i tu nowe stawały na drodze przeszkody. Adwokat wyjechał gdzieś na daleki Zachód, ówcześni kierownicy banku już nie żyli. Co do świadków, tych nie można było odnaleźć.
Słowem wszystko niemal rwało się.
Agencya szczególniej dowiedzieć się chcianą o miejscu pobytu dwóch z liczby świadków: niejakiego Cummingsa Mulata czy też Murzyna, naówczas czyściciela butów w New Orleans i ówczesnego klerka w banku „National Trust & Loan Co”, Mallory’ego.
Ale jej usiłowania, jak dotąd, były bez skutku.
Nie pomagały nawet ogłoszenia w gazetach, któremi zapewniano nagrodę za dostarczenie bliższych wiadomości o procesie Śląskiego i o miejscu pobytu różnych związanych z takowym osób.
Tak samo bezskutecznem było poszukiwanie Millera (inaczej Morskiego).
Agencya poszukiwała go, stosownie do wskazówek Jadwigi, w New Yorku — i nawet skomunikowała się w tym celu z Gryzińskim.
Ale „Papa” Morski zapadł gdzieś i nie pokazywał się teraz w nowojorskich knajpach. Raz tylko, mniej więcej w czasie, gdy działy się owe straszne sceny w „Excelsior Works“, wpadł, jak po ogień, do New Yorku — i widział się z Gryzińskim.... Był wtedy dość niespokojny i nie hulał. Pytał Gryzińskiego o Homicza — i dowiadywał się, czy podczas jego przedostatniej bytności kto z „chłopców“ nie znalazł „czego”.... Gryziński nie uważał za właściwe mówić mu o miniaturze, znalezionej przez Homicza, lecz za to zatelegrafował do tego ostatniego, a Morskiego zatrzymywał przez dni parę, pod pozorami poszukiwania zguby.... Tymczasem jednak Homicz nie przybywał (telegram już nie zastał go w osadzie X.) — i Morski odjechał, ażeby więcej nie wrócić.
Ma się rozumieć, „dr.” Gryziński szczegółów o miniaturze i Homiczu nie komunikował detektywom agentury z New Orleans.... Zachował je dla siebie. Opowiedział tylko wszystko, co wiedział o Morskim i jego wizytach w New Yorku.
Jak wiemy, było to niewiele....
Poszukiwania, czynione w St. Paul, Minn., u zamężnej córki nieboszczki Cybikowej z Cleveland, nie odniosły lepszego skutku. Kobieta wiedziała tyle, że gdy była jeszcze dziewczyną, odwiedzał czasem jej matkę „wuja“ Morski i że mieli ze sobę jakieś tam konszachty, ale więcej nic... Gdzie się obecnie obraca? — nic obchodziło ją to wcale.
Jednem słowem, gdziekolwiek się zwrócono — była próżnia.
To też Jadwiga mogła być smutną, mogła sobie mówić, że widocznie prześladuje ją i tę sprawę — jakaś nieubłagana fatalność!
Gdyby nie modlitwa, która ją pokrzepiała, gdyby nie wspomnienie słów świętego kapłana, księdza Ludwika, zwątpiłaby o wszystkiem.
Inny jeszcze powód do smutku tkwił w duszy dziewczęcia.... Tym powodem był — Szczepan. Coraz to przychodził jej na myśl.... widziała go znękanego, rozbitego, w podartem ubraniu, z ręką krwią zbroczoną, takiego, jakim był w chwili, kiedy wydała nań wyrok ostry i nielitościwy.... Czuła wtedy litość nad nim i ciężki żal do samej siebie.
Oskarżała się sama nieraz:
— Czym nie zbyt surowo z nim postąpiła?.... Co się z nim stało? Czy nie doprowadziłam go właśnie do zguby?
I przypominała sobie jego dzielność, szlachetność i poświęcenie bez granic — i czuła w takich chwilach, że smutek jeszcze głębszy, że jakaś dziwna tęsknota ogarniała jej serce.
I teraz tak siedziała zamyślona.
Wtem roztworzyły się drzwi od pokojów wewnętrznych — i ukazała się w nich służąca.
— Listy i gazety, proszę panienki.
Jadwiga podniosła się z krzesła — i skierowała ku stolikowi, na którym dziewczyna położyła listy.
— Ach! — rzekła — list do mnie.
Poznała po kopercie i piśmie, że jest to raport od agencyi z New Orleans. Spiesznie rozerwała kopertę — i zaczęła czytać list. Brzmiał on, jak następuje:

New Orleans, we wrześniu.

Szan. Pani: —
Udało się nam w tych dniach, dzięki energii jednego z naszych agentów, zrobić w interesie sz. pani dwa nadzwyczajnej wagi odkrycia.
Oto najpierw wykazało się, iż świadek z procesu Stefana Śląskiego, owoczesny klerk bankowy Mallory, jestto ta sama osoba, która stoi obecnie na czele wielkich przedsiębiorstw przemysłowych „Excelsior Works“ w Pennsylvami. Pan Andrew J. Mallory (obecnie zresztą, bawiący od pewnego czasu w Anglii) uważany jest powszechnie za milionera i przemysłową potęgę — i dla tego tez nikomu me przyszło na myśl, iż może to być ów biedny klerk z przed lat 20tu. Przypadek tylko naprowadził nas na to odkrycie, niesłychanej dla sz. pani wagi.
Rzeczą jest teraz naszą wybadać p. Mallory — i dowiedzieć się, jaką grał rolę w tej całej sprawie.
Drugie odkrycie bodaj jest ważniejszem. W jednej z bibliotek prywatnych w naszym Stanie odkryliśmy białego kruka. Jestto komplet gazety „Leadera” z r. 1867. W komplecie tym znajdziemy wszelkie szczegóły co do procesu Stefana Ślaskiego. Książka jest do sprzedania, ale żądają za nią wysokiej ceny.
Prosimy o porozumienie się z nami co do dalszych kroków w tej sprawie, a nadto o dostarczenie zaliczki na koszta, ponieważ dawniej otrzymane zaliczenia zostały już zbalansowane.

Fox & Goggin.
Agencya detektywów“

Żywy rumieniec okrył twarz Jadwigi, gdy czytała ten list. Była istotnie wzruszoną.... Zrozumiała od pierwszych słów doniosłość tych dwóch odkryć. Wprowadzały one istotnie całe śledztwo na nowe tory. Był to na prawdę początek czegoś....
To też fala radości uderzyła silnie do serca biednego dziewczęcia.
Po chwili zresztą zachmurzyła się.... To wzmianka o zaliczce, której żądała od niej agencya detektywów, zaniepokoiła biedną Jadwigę. Poszukiwania dotychczasowe, pomimo tak słabego rezultatu, kosztowały ją już bardzo wiele, aż nazbyt wiele. Włożyła w nie sumkę $250, uratowaną z rozboju cleveladzkiego, kładła swe zarobki literackie, a wreszcie włożyła nawet sumkę tysiąca z czemś marek, otrzymaną z Poznania, jako zwrot jakiejś należności, przy regulowaniu jej mająteczku zapewnionej.
Obecnie była prawie bez pieniędzy.
Ha.... co robić! Poprosi panią Eairmount o zaliczenie na pensyę — i jakoś to będzie.
Siadła i rozmyślała przez chwilę.... Wreszcie machinalnie sięgnęła, po jedną z gazet. Zaczęła czytać. Wtem zadrżała jej ręka.
Wzrok jej padł na wizerunek mężczyzny, umieszczony w dej szpalcie pierwszej strony u góry.
Pod tym wizerunkiem widniał podpis: „Współzawodnik Edisona”. Był to artykuł o wynalazkach Homicza, a wizerunek przedstawiał — jego. Artykuł, napisany w tonie extra-pochwalnym, przedstawiał Homicza, jako nową gwiazdę, świtającą na horyzoncie Ameryki. Wspominał on o wynalazkach, już poczynionych przez Szczepana — i o tych, nad którymi pracuje; wymieniał bajeczne sumy już otrzymane przezeń za owe wynalazki; podawał wreszcie krótki życiorys wynalazcy, ma się rozumieć, upstrzony różnemi reporterskiemi fantazyami. Był to artykulik w gruncie rzeczy bardzo przesadny, widocznie puszczony w kurs, w celach byznesowej reklamy, przez ową firmę nowojorską, która nabyła ostatni patent Homicza.
W tem wszystkiem, co artykulik opowiadał, było wiele amerykańskiego humbugu; ale nie mniej ten humbug robił Homicza odrazu wielkim człowiekiem.
Jadwiga pochłaniała wzrokiem ten artykuł.
Była to pierwsza wieść o Szczepanie, jaka doszła do niej od lat blizko trzech. Równie surowa dla samej siebie, jak i dla niego, nie pytała się o niego nigdy i nigdy nie starała się dowiedzieć, co się z nim robi, czy żyje, gdzie przebywa? Wyobrażała go sobie zgnębionym i ginącym; gdy oto ów artykuł pouczył ją naraz, jak wysoko stanął jej niegdy rycerz i obrońca.... Radość szczera ją przejęła. Dumną była z niego.... Rozumiała dobrze, przez jakie walki i trudy musiał przejść, zanim doszedł do takiego stanowiska — i mimo woli przychodziło jej na myśl, że jeśli tak pracował i walczył, to albo pchać go musiała naprzód jakaś wielka rozpacz, albo też przyświecała mu przez mgłę smutku teraźniejszego jakaś niejasna gwiazda nadziei na przyszłość.
Gorący rumieniec oblał twarz Jadwigi.
Czuła w tej chwili, pomimo oddalenia od niego, pomimo trzyletniego milczenia, że to ona jest jego gwiazdą przewodnią, że miłość dla niej jest treścią życia jego.... Czuła to po Uderzeniach własnego serca.
Przyglądała się przez chwilę portrecikowi Szczepana, aż nagle, podniosła gazetę do góry — i przycisnęła go do ust.
Stało się to mimo jej woli, odruchowo.
Nie wiedziała sama, jak to nastąpiło.... To pewna, że po chwili nierozwagi nastąpiła chwila zawstydzenia, Nowa fala krwi przypłynęła jej do twarzy. Upuściła gazetę na ziemię — i siedziała przez chwilę, zasłaniając lice rękoma....
Gdy podniosła czoło, była blada, ale zdecydowana.
— Winnam mu jakieś zadosyćuczynienie — rzekła.
Siadła przy biurku i skreśliła na ćwiartce listowego papieru kilka wyrazów:

„Oddalonemu — słowa zachęty i szczerej życzliwości.
J............“

Dziwny ten liścik włożyła w kopertę, zaopatrzyła w adres — i zadzwoniła na służącą.
— Proszę to oddać na pocztę.... zaraz.
Wzięła parasolkę i udała się na przechadzkę w głąb ogrodu. I dopiero terz spostrzegła, że marmurowe posążki białych Amorków i Nimf kąpią się w słońcu, jak urocze wizye piękna; fontanny szeleszczą srebrzystemi dźwięki; motyle promieniste trzepocą się w słońcu, a kwiaty promienieją przedziwnymi barwami i wyziewają woń uroczą.... Spostrzegła, że świat jest piękny, a miejsce, w którem się znajdowała, nieomal — kawałkiem raju.

V.

Rzeka Missouri jest jedną z najwspanialszych i największych w północnej Ameryce i na świecie.
Wielką rzeką zwali ją Indyanie.... Szeroką falą rwie ona przez lądy amerykańskie aż do połączenia się ze swą równie potężną siostrzycą Mississippi.
Wybrzeża tej olbrzymiej rzeki przedziwnie są piękne....
Przed okiem zdumionego podróżnika, płynącego parowcem po rzece Missouri, rozwija się panorama niesłychanego bogactwa roślinnego.... Widząc ją, niepodobna prawie uwierzyć, iż po za masami zieleni splątanej, piętrzącej się wysoko, jak kolosalny las dziewiczy, znajdują się miasta, osady i farmy, że żyją tam ludzie cywilizowani, korzystający z wszelkich współczesnych komfortów i zdobyczy wiedzy, pracujący w kantorach, bankach, sklepach, fabrykach, uprawiający rolę machinami najnowszej konstrukcyi, politykujący i bawiący się.
Do wspaniałości sceneryi nadbrzeżnej przyczynia się mnóstwo kęp i wysepek rozrzuconych po rzece. Nurt Missouri rwie zuchwałe — i nie oszczędza swych wybrzeży.
Gdy przyjdą wylewy wiosenne lub letnie, trudno się nieraz poznać z owemi wysepkami i wybrzeżami, Nikną całe kawały lądu i lasu dziewiczego; gdzie była fala, wyrastają piaszczyste kępy; tworzą się nowe kanały i zatoki.
Są jednak i wysepki, trwające lata bez zmiany.
Przeważnie są one niezamieszkałe....
Wysepki takie leżą nieraz pomiędzy dwoma Stanami — i najczęściej przez lata całe niewiadomo, dokąd właściwie należą. Nikt się o to nie procesuje, bo i komuż jaką wartość przedstawia kawał ziemi, gąszczem nieprzebytym zarosłej i na pół w rzece utopionej, którą jutro lub pojutrze jakiś kataklizm zupełnie zatopić i zniszczyć może. Jedynymi mieszkańcami tych wysepek, otoczonych sitowiem, są roje nieprzebrane ptactwa błotnego, szczury wodne, niekiedy dzikie koty i wilki.... Za tą zwierzyną zapędzi się tu chyba od czasu do czasu jakaś party a myśliwców.
Nie wszystkie zresztą wysepki tak są bezludne...
Niekiedy z ponad stuletnich drzew ukazują się tu i owdzie dymy białe — i jak mdłe chmurki, rozpływają się po błękicie niebios. To znak, że na tej lub tamtej wysepce obozuje gromada „tramps'ów” (włóczęgów), a może i banda rabusiów....
Opowiadają też i o dziwakach, którzy pobudowali sobie chałupki w tych chaszczach i żyją tam samotni. Czy to jednak nie bajki?
Jedną z takich wysepek nieco większych, trwalszych i ciekawszych była wysepka zwana „Cat Island” (Kocia wyspa), położona o mil kilka na północ od dość zamożnego, 60tysięcznego miasta St. Joseph, Mo.
Jak widzimy, posiadała ona nazwisko, co więcej — miała i swą własną historyę.
„Cat Island” nazwano ją niegdy, przed laty, dla ogromnej obfitości dzikich kotów, jakie się na niej rozrodziły.... W owym czasie odbywano wyprawy myśliwskie na ową zwierzynę; ale gdy podczas jednej z wypraw, dzikie zwierzęta zagryzły w ostępie dwóch strzelców, dano pokój polowaniom. W kilka lat potem i koty wyniosły się z wyspy. Wypędzili ich ludzie. Osiedliła się tutaj, jak się o tem dopiero wiat parę przekonano, słynna banda „Jima“ Boltona, będąca postrachem dyliżansów i pociągów kolejowych na dalekim Zachodzie.... I ona tu trwała niedługo. Szeryf sąsiedniego powiatu odbył wyprawę na zbój ców, stoczył z bandytami regularną niemal bitwę — i wystrzela wszy ich prawie co do nogi, wysepkę opróżnił.
Odtąd nikt tam już nie mieszkał.
Niewiadomo zkąd się wzięła i rozeszła po okolicach legenda o krwawych cieniach pomordowanych zbójców, które miały się ukazywać w gąszczach wysepki. Mówiono także, iż rozrodziły się tam bardzo węże. To odstraszało od odwiedzania przeklętej wysepki nawet ciekawych turystów, nawet zwolenników piknikowych wycieczek.
A jednak „Cat Island” (czego się nikt nie domyślał) miała mieszkańców. Byli to: starzec i młode dziewczę, głuchoniemy Murzyn — i wielki pies.
Murzyn i pies mieszkali tam stale, starzec i dziewczę przebywali tam od czasu do czasu.
Wysepkę od zarośli wybrzeża oddzielał niezbyt szeroki, cały sitowiem zarośnięty kanał. Otóż przez ten kanał przemykała się niekiedy, najczęściej o zmroku wieczornym, lekka łódź, wioząc jedną lub więcej osób. Znajdowała ona przystali pośród korzeni wielkich drzew, zwieszających masę swej roślinności ku ziemi. Od owej przystani, ścieżką ledwie widomą, poprzecinaną wyrwami i odłamami skał, istnym Labiryntem, w kilkanaście minut dochodziło się do niewielkiej polanki, będącej właśnie siedliskiem ludzkich istot.

V.[1]

Pośród polanki stał dom z kloców, raczej blokhauz; był on widocznie zbudowany dość dawno, a nawet widniały na nim ślady uzupełnień i przebudowali; w głębi stały jeszcze jakieś mniejsze budyneczki, a obok — ogródek dość starannie utrzymany.
Zachodziło słońce....
Na klocu drzewa u wejścia do chałupki siedział Murzyn stary, brzydki, nieco garbaty, istny Quasimodo. Drzemał on na pół.... Dokoła niego uwijał się wielki, czarny pies, zlekka od czasu do czasu poszczekując.
W tej chwili skrzypnęły drzwi blokhauzu.
Ukazała się w nich urocza postać. Było to młode dziewczę lat może 17tu, blondynka o włosach złocisto słomianej barwy i drobniutkich, śliczniutkich rysach twarzy.... Oczy jej błękitne kryły się wstydliwie pod prześlicznemi dużemi rzęsami....
Ukazanie się dziewczęcia odrazu obudziło Murzyna. Wstał pośpiesznie i czekał rozkazu. Pies rzucił się do swojej pani — i łasił się natrętnie. Aż odpędzić go musiała.
— Precz, Zbój! — wołała po polsku — precz z łapami!
Następnie zwróciła się do Murzyna i coś pokazywała mu na migi. Zrozumiał i poszedł za nią....
We wnętrzu blokhauzu panował już nieomal zmrok.
Ustąpił on wkrótce, gdy zaraz u wejścia Murzyn zapalił wiszącą u ściany lampę naftową. I dopiero przy jej świetle można było dostrzedz, że wewnątrz ten dom z kloców był urządzony prawie z komfortem.... Było tu coś więcej, niż komfort, bo miejscami nieomal — przepych.... Zresztą widniały i różne braki.
W ogóle było to wszystko bardzo niejednolite, a przytem — bardzo oryginalne.
Sień np., do której się najpierw wchodziło, była dość obszerna, ale niebielona i bez wewnętrznego oszalowania; ale za to znajdował się tutaj wspaniały przyrząd do zawieszania odzieży, z wielkiem lustrem, bronzami i złoceniami, obok zaś kilka krzeseł stylowych, rzeźbionych....
Dwie duże lampy naftowe oświetlały ten niby przedpokój.
Dwoje prostych drewnianych drzwi prowadziło w bok, na prawo do legowiska Murzyna i psa, na lewo — do kuchni i jadalni.
Wprost znajdowały się szerokie drzwi, zasłonięte ciężką turecką kotarą.... Po za tą zasłoną otwierał się oryginalny widok. Był to największy w tym domku pokój, a urządzono go niejako na wzór namiotu tureckiego. Ściany były tu oszalowane i wybielone, przybrane gustownie materyą wzorzystą; sufit safianem wybity, a od sufitu zwieszał się bronzowy kandelabr o szkłach różnobarwnych. Dwie duże sofy tureckie, parę nizkich krzeseł wyściełanych, trzy stoliczki nizkie, zbiór fajek na ścianie, rodzaj gablotki ze szkłem i świecidłami, wreszcie dwa nieuniknione nowożytne rocking chairs (kolebacze) — oto i całe umeblowanie tego oryginalnego pokoju. Na stołach porozrzucane były gazety, książki i nuty, leżały nawet skrzypce; wreszcie na jednym ze stolików widniała na pół opróżniona butelka whiskey i kieliszek.
Przy tym stoliku kołysał się w fotelu bujającym człowiek lat pięćdziesięciu kilku, o twarzy czerwonej, siwych wąsach i takiejże brodzie.
Był to Morski, inaczej Miller.
Tak jest — to jego znajdujemy w tem niezwykłem otoczeniu.... To on, uciekając przed jakiemiś niebezpieczeństwami czy też postrachami z New Orleans i pragnąc ukryć się choćby na krańcach świata, odnalazł przed 19tu laty, właśnie po wytrzebieniu zbójców z bandy owego „Jima” Boltona przez ludzi szeryfa — ową wysepkę — i tu się osiedlił. Przez pierwsze miesiące nie oddalał się ztąd wcale; żył, jak pustelnik, w ruinie z kloców, którą tu po sobie pozostawili rabusie z bandy krwawego „Jima”.... Później zaczął się wychylać na świat. Przemieszkiwał od czasu do czasu to w St. Joseph, Mo., to w Kansas City, to w innych miastach.... Z jednej z takich wycieczek sprowadził sobie głuchoniemego Murzyna. Ten stał się odtąd stałym mieszkańcem tej sadyby, kucharzem, budowniczym, gospodarzem, dostawcą żywności — wszystkiem. Później znalazł się i pies, jakiś zapewne przodek Zbója, który przed chwilą tak zapamiętale łasił się do młodego dziewczęcia. Wreszcie pewnego razu z dłuższej, bo coś z półrocznej wycieczki Morski przywiózł ze sobą niemowlę, dziewczynkę.
Głuchoniemy Murzyn oczy szeroko, jak wrota, otworzył na ten widok.
Nic nie pomogło. Do dotychczasowych swoich obowiązków musiał dołączyć jeszcze jeden: niańki.... Mamką stała się koza, którą zkądś sprokurował głuchoniemy. I dzieciątko wychowało się jakoś cudem Bożym w tej pustelni. Gdy doszło do lat 5ciu, wyniósł je znowu gdzieś stary Morski, zapewne na wychowanie i wykształcenie pomiędzy ludzi.
Na nowo zawitało dziewczątko na wyspę bezludną, dopiero, jako pannica 15letnia, piękna, wesoła i dobrze rozwinięta.
Na dłuższy czas zamieszkała teraz z Morskim, którego nazywała „tatkiem” — i w owej to epoce, za jej sprawą, nastąpiła istna rewolucya w domku z kloców. Ona kazała przerobić to brzydactwo na coś bardzo oryginalnego. Podług jej gustu został urządzony ten, jak go nazywała „turecki parlor” i jej sypialnia, prześliczne dziewicze gniazdko — i inne pokoiki. Kosztowało to ogromnie dużo trudu: trzeba było potajemnie zwozić różne meble i graty, sam Morski i Murzyn musieli być murarzami i tapicerami, ale te wszystkie trudności były niczem: „Sarenka“ (takiem przezwiskiem wołał ją stary) kazała — wszyscy musieli słuchać...
Od owego czasu zresztą ani ona ani stary Morski nie mieszkali tu stale. „Sarenka” całe miesiące pozostawała na pensyi panien w Kansas City, Mo., gdzie poprzednio ukończyła wykształcenie; Morski podróżował.
Przybywali na wyspę tylko wiecie, niejako na wakacye.
Morski z początku tylko uważał „Cat Island” za kryjówkę. Od lat już czuł się bezpiecznym i włóczył się po świecie; zachowywał zresztą dawną siedzibę i pozory tajemniczości przez przyzwyczajenie. Co więcej, wywiedziawszy się, czyją nominalną własność stanowił ten nieużyteczny nikomu szmat ziemi, kupił go po cichu, a za tanie pieniądze od właściciela — i w razie, gdyby mu kiedykolwiek chciano czynić jakieś kwestye co do prawa zajęcia wyspy, mógłby się wykazać — najprawniejszym w świecie tytułem posiadania.
„Sarenka” stanowiła jednę z jego pociech.
Było to dziewczę dobre i miłe, chociaż z główką trochę po amerykańsku przewróconą. Samodzielną była bardzo. Starego Morskiego, „tatka” swego, kochała ogromnie, a pieściła go razem i mustrowała, jak dziecko.
On, zawsze szorstki i gniewny, przed nią miękki był, jak wosk.
Jednego tylko nie mogła na nim wymódz, aby przestał pić.... Kazania mu nieraz prawiła z tego powodu, kłócili się o to: nic to nie pomagało. Najwyżej, gdy go bardzo przycisnęła do muru, znikał nagle i nie pokazywał się przez całe miesiące.
I w chwili, gdy „Sarenka” weszła do tureckiego „parloru”, stary Morski znajdował się już pod wpływem trunku.
Twarz miał, jak gdyby w płomieniach; oczy przymknięte. Marmotał coś pod nosem — i w kąt pokazywał palcem.... A gdy zabłysło światło lamp, zapalonych przez Murzyna, podniósł się nagle na fotelu, wyprostował — i zawołał wielkim głosem:
— Co to?
Ale „Sarenka” już stała przy nim.... Położyła mu pieszczotliwie małą rączkę na czoło — i uspakajała:
— Nic.... nic.... ty, stary krzykaczu, tatku niegodziwy.
Powoli uspokoił się, opadł znów w fotel — i tylko dość ciężko dyszał. Ona gładziła go wciąż po głowie — i mówiła:
— Widzisz.... znów piłeś za dużo.... Znów masz przywidzenia. Do czego to podobne? Wziąć tamto?
I wskazała na butelkę z wódką.
— Nie! — odrzekł Morski i na twarzy jego wybił się gniew.
Ona znów pieściła go i prosiła. Ale on aż się uniósł..... Tupnął nogą — i krzyknął brutalnie:
— Dość tego... Chcę pić jeszcze. To mi gasi ten piekielny ogień w żołądku.... Nalej mi jeszcze i idź sobie precz!
Dziewczynka umilkła i posmutniała. Zrobiła, co kazał — i usunęła się na bok. Stary wypił kieliszek whiskey i znów legł w fotelu nieruchomy....
Serce małej Amerykanki buntowało się przeciw podobnemu traktowaniu jej choćby przez najukochańszego „tatkę”. Przecież ona jest lady... Wprawdzie on otacza ją dostatkiem, czyni zadość wszelkim jej kaprysom, ale dla czego ją i siebie taką okrywa tajemniczością, dla czego nic nie powie nigdy o jej matce, dla czego traktuje ją czasem, jak niewolnicę? Wszakże ona, gdyby o to szło, mogłaby sama zarobić sobie na życie.... Miss Hunter (właścicielka pensyi w Kansas City, Mo.) mówiła nieraz, że gotowa jej dać w każdej chwili miejsce nauczycielki.
Myśli podobne już parę razy, w podobnych okazyach, przychodziły do głowy „Sarence”, ale prędko ulatniały się.... W gruncie rzeczy była to wielka trzpiotka.
I teraz szybko gniew ustąpił.
Stary Morski, po chwili milczenia, odezwał się:
— „Sarenko”! Co robisz?
— Nic.
— Chodź ino tutaj....
Zbliżyła się, a on wziął ją na kolana — i ucałował jej ręce.... Wzdrygała się jeszcze trochę, mówiąc: „fe... fe... wódka od tatula śmierdzi”, — ale w końcu dała się przebłagać.
— Zagraj mi co.... — rzekł wreszcie.
Zeskoczyła z jego kolan i wzięła skrzypce. Naumyślnie nauczyła się grać na tym instrumencie, gdy się pokazało, że fortepianu na wyspę sprowadzić nie było podobna.... Zagrała mu jakąć melodyę smutną i rzewną, a chwilami buntującą się dziko; zdawałoby się, iż wylewa z serca resztę goryczy, którą ją napoiło przed chwilą postępowanie ojca.
Morski słuchał przez chwilę w milczeniu, aż wreszcie żachnął się na nowo.
— Dość.... dość tego! — zawołał — Zwaryować od tej muzyki można.... Czy dyabeł w twoich tam skrzypcach siedzi, że tak jęczy?..
Urwała nagle i skrzypce upadły jej na dywan, pokrywający podłogę.
Znów przez chwilę trwało niezręczne milczenie; Morski znów je przerwał:
— Przeczytaj mi co lepiej... — rzekł.
— Po angielsku?
— Nie.... po polsku. Tam na stole leży numer „Czerwonej Jutrzni”. Podłe pismo... anarchistyczne, ale czasami bywa zabawne.
Gazety polsko-amerykańskie, których Morski pliki całe odbierał na poczcie w St. Joseph, Mo., były drugim, po dawniejszych wizytach nowojorskich, łącznikiem jego z Polonią amerykańską. Przez nie wiedział, co się śród Polaków działo — i szczerze nieraz śmiał się z ich, jak ją nazywał, „głupoty”.
„Sarenka” wzięła gazetę i zaczęła czytać.
Czytała płynnie, choć z akcentem cudzoziemskim, zwykłym bardzo u Polaków, urodzonych w Ameryce i wychowanych między obcymi. Akcent ten zachowała, pomimo gorliwego oddawania się nauce języka polskiego i pomimo licznych lekcyj, udzielanych jej specyalnie przez jakiegoś emigranta profesora z Polski, który dziwnym trafem zabłąkał się do Kansas City. Swoją drogą ten akcent obcy nadawał głosowi „Sarenki” wdzięk duży.
Czytała rzeczy, które ją wcale nie obchodziły: kłótnie rynsztokowe, plotki i potwarze na księży, deklamacye anarchistyczne, pozbawione sensu, korespondencye, wiadomości o rozruchach parafialnych, przedruki ztąd i zowąd pochwytane bez ładu i bez krytyki — słowem to wszystko, co stanowi, na nieszczęście, treść niektórych szpargałów w Ameryce.
Stary słuchał w milczeniu.... Chrząkał tylko od czasu do czasu — i podśmiewywał się.
Naraz „Sarenka” figlarnie zawołała:
— Acha, coś tutaj ciekawszego.... Portret jakiegoś ładnego chłopca.... Jak Bozię kocham, przystojny!
— No.... czytaj.... czytaj.
Zaczęła czytać. Był to znów artykuł o Homiczu, przetłumaczony z jednej z gazet angielskich i opatrzony ryciną od niej pożyczoną. Tego artykułu stary Morski nie słuchał już spokojnie. Kręcił się w fotelu — i co chwila to przerywał jakiemiś wykrzyknikami. Gdy zaś „Sarenka” doszła do zakończenia artykułu, gdzie wymieniony był chicagoski adres Szczepana, porwał się z fotelu.
— Ach, ach! — zawołał głośno, a po chwili dodał już spokojniejszym tonem — I mówisz, że tam jest portret?
— Tak....
Wyrwał jej z rąk gazetę — i przez chwilkę przyglądał się wizerunkowi.
Widocznie już wytrzeźwiał....
— A no, moja dziewczyno — rzekł wreszcie — dziś, zaraz musimy ztąd wyjechać. Wybieraj się w drogę.
Podziw wybił się na twarzy „Sarenki”, podziw i niezadowolenie. Zkąd? co? jak? — taka nagła decyzya? Wszakże przybyli tu zaledwo przed trzema dniami i obiecywali spędzić w tem ustroniu jakie pięć lub sześć tygodni. Umyślnie odmówiła udziału w jakiejś wyciecze do koleżanki na wieś, wymyśliła nawet specyalne kłamstewko, ażeby tę odmowę usprawiedliwić.... Tak liczyła na dobrą, serdeczną zabawę ze starym „tatkiem” i z brytanem Zbójem.
Tymczasem wszystko stracone; trzeba wracać do miasta.
— Tatku.... — zaczęła.
Ale stary ani chciał słyszeć. Uszy zatknął — i pochylając się nieco na krótszej, kulawej nodze, prawą tupał gwałtownie.
— Nie.... nie.... nie chcę słuchać, nie mogę słuchać. Czasu nie mam. Interes, nagły i niespodziewany interes zmusza mnie do wyjazdu. Od tego zależy wszystko: życie moje — i twoja przyszłość.
Biedna „Sarenka” już nie nalegała.... spuściła tylko głowę, jak lilia uwiędła — i przystąpiła do porządkowania swych pakuneczków.
W pół godziny potem, pod sklepieniami drzew, zwieszających się nad wodą, ślizgała się w ciemności łódź cicho; pluskała fala od uderzeń wiosła; a w łodzi odzywał się ledwo dosłyszalny szept:
— Tateczku, tateczku — szeptała żałośliwie „Sarenka“ — obiecałeś mi tym razem powiedzieć wszystko... o mateczce.. o tobie, dla czego mieszkasz w tem odludziu.... dla czego ciągle podróżujesz... co ze mną będzie? Obiecałeś — i nie dotrzymałeś. Uciekasz znów w świat.... daleko.
Morski odpowiedział głosem przyciszonym:
— Ciszej, dziecino....Powiem ci to przyszłym razem, stanowczo, ostatecznie.
— I kiedy to będzie?
— Bo ja wiem....
Przeciągły, cichy pocałunek zakończył tę rozmowę. Oczy Morskiego tym razem na prawdę wezbrały — łzami.

VI.

Wycinek z gazety chicagoskiej „Herald” z dnia 12 września:

„....Wczoraj późnym wieczorem w znanej szulerni „Mike Flattersa“ na State ul. zdarzył się wypadek, który raz jeszcze wykazuje jak na dłoni, jakie skutki pociąga za sobą fatalna namiętność gry.
Każdy obywatel miasta Chicago zna ten zakład, a raczej jaskinię zbójecką, której wrota (dzięki występnej tolerancyi naszej policyi) na roścież są otwarte dla każdego młodzieńca i starca, gdzie grają we wszystko, począwszy od zwyczajnego pokra i bakkarata, do rulety, koni wyścigowych itd. itd.
Od pewnego czasu jednym z krupierów w sali B. tego zakładu szulerskiego był niejaki John Dix, człowiek już niemłody, jak przypuszczano, szuler profesyjny ze Wschodu.
Był on zupełnie w porządku, o ile w porządku może być człowiek podobnej profesja.
Otóż wczoraj o godz. w pół do 11ej prowadził on, razem z jednym ze swych towarzyszów, niejakim „Funny Harry“ małą ruletkę; jednym z zapamiętalszych graczy przy jego stole był stary, wysoki, kulawy jegomość, który już od godziny tracił tam spore sumki. Pił on dużo whisky — i był widocznie w stanie mocnego podniecenia. Przegrawszy kilkanaście lub kilkadziesiąt dolarów, coraz wyjmował, z grubo naładowanego pugilaresu, nową garść banknotów.
Zauważył to widocznie John Dix — i razem z drugim osnuł pewien plan.
Gdy po raz już piąty ów jegomość otworzył pugilares, ażeby wydobyć zeń pieniądze, krupier niby niechcący, zdejmując żetony z miejsc, potrącił go silnie w rękę.... Pugilares upadł. Pomocnik Dixa „Funny Harry“ schylił się, aby go podnieść, a Dix, pochylony pod stół, przepraszał starego jegomości.... Co i jak się stało dalej? — nie wiadomo.... Dość, że stary jegomość nie byt jeszcze dość pijany, ażeby nie spostrzedz, że został okradziony. Zajrzał do pugilaresu.
Nagle podniósł się — i krzyknął na cały głos:
— Jestem okradziony. tu brak 100dolarówki!
Zrobił się tumult.
John Dix, jakby go to zajście woale nie nie obchodziło, prowadził dalej grę. Nie on wszakże podniósł pugilares.... Podejrzenie starego jegomości, który widocznie nie po raz pierwszy był w podobnem otoczeniu i w podobnych tarapatach, zwróciło się najpierw ku pomocnikowi krupiera, ale gdy ten głośno wyparł się wszystkiego i prosił o natychmiastowe zrewidowanie go, ażeby się można było przekonać, że nietylko studolarówki, ale nawet pięciu dolarów przy sobie nie ma; — podejrzenia poszkodowanego odrazu zwróciły się do Dixa.
Jak później zeznał, ujrzał on znaczące spojrzenie, szybko zamienione pomiędzy dwoma ludźmi.
— Ty, łotrze — rzekł do Dixa — masz moje pieniądze....
I silną dłonią wywlókł go z poza stołu.
Dix głośno protestował; awantura przybierała groźne rozmiary. Przybyli inni krupierzy i posługacze szulerni i chcieli wyrwać Dixa z rąk rozjuszonego starca, ale ten, obdarzony dużą siłą, nie puszczał swej ofiary.
— On ma moje sto dolarów.... ma! do kroćset tysięcy szatanów! — wołał głośno — dajcie mi go zrewidować, a zaraz się to pokaże!
I literalnie dusił krupiera.
Ten ostatni zdołał się wreszcie wysunąć z rąk napastnika, ale położenie jego nie było przez to lepsze. Wprawdzie starego jegomości, który się rwał do niego, przytrzymywali teraz posługacze szulerni, ale za to tłum rozgorączkowanych graczy wziął stronę poszkodowanego.
— Zrewidować go! zrewidować! — wołano.
Stary jegomość ze swej strony dolewał oliwy ognia.
— Tak.... zrewidować! — krzyczał — To niebezpieczny, przeklęty łotr.... poznałem go dopiero w tej chwili. Wiem, wiem, co za jeden.
I wyrwał się znów z rąk krupierów.
To, co nastąpiło, trwało jedno mgnienie oka tak, że nikt ani zoryentować się ani zapobiedz temu nie był w stanie.... Krupier Dix niespodziewanie wydobył rewolwer i strzelił. Stary jegomość został trafiony. Tymczasem Dix, grożąc rewolwerem, przebił sobie drogę pomiędzy graczami do okna w rogu sali — i wyskoczył tamtędy.
W zamieszaniu nikt nie pomyślał o ściganiu łotra.
Przybyły lekarz opatrzył ranę starego jegomości. Pokazało się, że nie jest ona groźna. Raniony znajduje się w szpitalu.
Jest on zresztą w bardzo złem usposobieniu.
Początkowo nie chciał wcale powiedzieć swego nazwiska.... Później przyznał, że się nazywa Ludwik Morski i jest bogatym farmerem z Missouri. Po do słów, które mu się wyrwały, a które zdawałyby się wskazywać, iż poznał w Dixie jakiegoś niebezpiecznego złoczyńcę, tych wprost wyparł się.
Sprawa ta ma pewne cechy tajemniczości Dix jest poszukiwanym przez policyę. „Funny Harry“ został aresztowany.“

Wycinek z tejże gazety z dnia następnego:

„....Ofiara zamachu ze strony krupiera Dixa, farmer Morski, ma się lepiej. Kulę mu wyjęto.
Sprawcy zamachu dotąd nie przytrzymano.
Pokazuje się istotnie, że był to niebezpieczny ptaszek.... Właściwe nazwisko jego jest Bolo L. Kaliski. Był już skazany na długoletnie więzienie w Stanie Pennsylyania.
Charaktery stycznem jest, że nazwiska obu aktorów tej sprawy kończą się na „ski“. Są to Polacy czy też żydzi....“

Do tych dwóch notatek gazety chicagoskiej dodać należy słów parę.
Scena strzelaniny w „gamblerni” odbyła się na trzeci dzień po wy jeździe Morskiego z wysepki „Cat Island”. Przybył on do Chicago, a nie zastawszy w domu Homicza, chwile oczekiwania skracał sobie kartami i wódką w szulerni.
Tam go właśnie spotkała niemiła przygoda.
Co do Kaliskiego (który teraz był już zmuszonym porzucić pseudonim Dixa), temu jeszcze raz udało się uniknąć sprawiedliwości... Wyskoczywszy z okna, znalazł się na jakimś daszku, a ztąd zbiegł na dół po szczeblach t z. fire escape.... Znalazł się w chwil parę w ciemnym zaułku, a wybiegłszy ztamtąd, wziął pierwszy lepszy tramwaj, idący ku granicom miasta.
Dodać trzeba, że uciekając z „gamblerni”, był tyle przezornym, iż porwał będący pod ręką kapelusz jakiegoś gracza.
Noc przepędził na ławce w parku podmiejskim, a nazajutrz rano wędrował już w świat. Szedł pieszo — i zakradał się do wagonów kolejowych....
Po pięciu dniach takiej podróży widzimy go przybywającego w wagonie towarowym do St. Joseph, Mo. Wyglądał brudny, oberwany, jak szczery, prawdziwy „tramp”.

VII.

Jeszcze urywki z pamiętnika Szczepana Homicza:
(D. 11go września). — Jestem szczęśliwy, jestem prawdziwie szczęśliwy.... Niebo dziś się przedemną roztwarło. Śpiewałbym i tańczył — i śmiałbym się, jak szaleniec. Dzień cały byłem, jak gdyby odurzony szczęściem. Spotkało mnie coś niesłychanego, coś tak dziwnego i nieprawdopodobnego, że prędzej przypuszczałbym, iż złote słońce w dłoń pochwycę, niżby się to zdarzyć mogło.
Mam list od niej.
Sześć słów zaledwo, ale w tych słowach mieści się cała zagadka mojego szczęścia.... Uśmiechają się mi one, jak sześć gwiazd promiennych; śpiewają hymny radosne i pieśni słodkie, jak srebrzyste trele słowika. W nich wszystko moje — życie moje.
List bez podpisu: tylko pierwsza litera imienia i kropki.
Ale w każdej z tych kropek czuć uderzenie jej serca szlachetnego i miłosiernego, serce, które przebacza mi moją zbrodnię.... Zachętę mi śle swoją i życzliwość. To znaczy, że już się nie gniewa na mnie.... Pierwsza odzywa się do mnie; to dowód, że naszej rozłące, którą sama nakazała, kiedyś nastąpić musi koniec.
Powiada mi tym króciutkim listem: — Nie nienawidzę cię! Nie złorzeczę ci! Życiem twojem interesuję się!
Jeszcze jeden krok — i pozwoli mi stanąć w obec siebie....
Czyżby nadzieja, którą mi uczynił Gryziński podczas mojej ostatniej w New Yorku bytności, miara nie być ani szaleństwem ani bluźnierstwem?
....Gadaliśmy długo; wyznałem mu wszystkie bez wyjątku moje troski.
Słuchał uważnie — i myślał długo, wreszcie rzekł:
— Znam ludzi i świat... Możesz polegać na moim rachunku psychologicznym. Biorąc wszystko na uwagę, przychodzę do wniosku, że ta młoda kobieta, jeśli cię jeszcze nie kocha, to kochać będzie.
Rzuciłem mu się na szyję, a on po chwili, uwolniwszy się od moich uścisków, ciągnął dalej:
— Tak jest.... wykazuje to prosty rachunek prawdopodobieństwa. O ile widzę z twego opowiadania, jest to istota szlachetna, idealistka czynu, entuzyastka, aż nazbyt egzaltowana.... Samo przedsięwzięcie przez nią wyprawy po za Ocean w celu rehabilitacyi czci ojca, niewątpliwie w ten lub inny sposób od lat prawie 20 nie żyjącego, samo uparte trwanie przy tej sprawie przez lata jest dowodem — niezwykłej energii, ale i niezwykłej egzaltacyi. Pomyśl, czy panienka o zwykłem, codziennem usposobieniu, z mieszczańskiej bądź co bądź pochodząca sfery, zrobiłaby coś podobnego? Płakałaby, martwiła się, a w najgorszym razie cofnęłaby się od świata i ludzi, zostałaby może zakonnicą, ale nigdyby nie pomyślała o czynie, o wyprawie do Ameryki....
— Przypuśćmy.... Cóż ztąd? — przerwałem mu.
— To, że ta jej egzaltacya, to głębokie poczucie wszystkiego, co szlachetne i wrażliwość na każde poświęcenie, były właśnie najlepszymi obrońcami twojej sprawy w obec jej serduszka. Pomyśl: dwa razy ocaliłeś jej życie, tuzinami całymi można liczyć twoje dla niej poświęcenia; wreszcie na jeden jej rozkaz idziesz w świat, jak przestępca, skazany na wygnanie, bez słowa protestu, z rezygnacyą niewolnika, pomimo bezgranicznej dla niej miłości, która przecież nie jest jej żadną tajemnicą.... Idziesz i w niecałych lat trzy zdobywasz, pchany rozpaczą czy jakąś nieokreśloną nadzieją rzecz mniejsza! — fortunę i rozgłos.... Pomyśl i zastanów się, czy to na jej serce wrażliwe i szlachetne nie powinno oddziałać.... czy nie powinno wywołać najgłębszego wrażenia?
Powtarzam tu słowa Gryzińskiego. Istotnie ja sam, do tego czasu, nigdy jeszcze nie pomyślałem o niczem podobnem.
— I nie biorę tu jeszcze w rachubę zalet twoich osobistych — ciągnął dalej Gryziński — bo przecież do kroćset stutysięcy fur beczek jesteś, bądź co bądź, chłopiec, jak malowanie (Roześmiałem się na ten sąd przesadny). — Co do mnie, jestem solennie przekonany, że już podczas waszego ostatniego widzenia w parowie, żywiła dla ciebie jakieś gorętsze, może zresztą nieświadome uczucie.
— Czemuż mi tedy kazała iść precz?...
— Dla tego właśnie, że cię kochała.... ty.... wielki żółtodzióbku w sprawach miłości! — zaśmiał się głośnio Gryziński.
Kazałem dać drugą butelkę wina (znajdowaliśmy się w restauracyi hotelowej) — i począłem stawiać nowe zarzuty i kwestye. Wspomniałem o pierwszym narzeczonym Jadwigi, Konradzie Felsensteinie. Ale Gryzińskiego tem wcale nie stropiłem.
— Nie myśl o nim — rzekł — tak jak ona już od lat czterech nie myśli.... Było to uczucie pierwsze, przelotne, miraż uczucia raczej. W innych warunkach skleiłaby się ztąd miłość spokojna, beznamiętna, wystarczająca na całe życie dla dwojga istot dobrych i rozumnych. Pod wpływem fatalnego wypadku prysło to wszystko i nie pozostawiło śladu.... u niej przynajmniej. Czy słyszałeś kiedy, ażeby ona o nim wspominała?
— Nie....
— Otóż widzisz.... Sąd mój tedy jest krótki i ostateczny. Jeśli odpychała ciebie dotąd, jeśli nie chciała ci żadnej dać nadziei, główną tego przyczyną jest to, iż jej egzaltowana główka uroiła sobie, jako pierwszy i najgłówniejszy obowiązek — załatwienie tej sprawy ojca.... Dopóki z tem nie dojdzie do jakiegoś rezultatu, dopóty ciągle nie będzie uważała się za wolną i uprawnioną do rozporządzenia sobą według własnej woli, do pójścia za głosem własnego uczucia.... Egzaltacya! egzaltacya!
Tu Gryziński urwał.... Przez dłuższą chwilę dumał o czemś, aż wreszcie rzekł powoli:
— Chociaż właśnie w tem może być twoja szansa....
— Mów, mów, na miłość Boga! — zawołałem — Jaka szansa?
— Bardzo prosta.... Przyczyń się ty do rozwiązania tej ponurej zagadki jej życia; rozplącz węzły jej tajemnicy — i przyjdź do niej z owem rozwiązaniem, a przekonasz się, nie będzie wtedy mowy o dawnym, zresztą przedawnionym już dzisiaj zakazie oglądania jej oblicza. Z wdzięczności przyjmie cię z otwartemi rękoma, — ba! — taka entuzyastka gotowa sobie nawet odrazu wyrozumować, że obowiązek czy tam Opatrzność każę jej wynagrodzić bohatera, który spełnił wielkie dzieło, własną jej prześliczną osóbką...
Gryziński mówił na pół żartobliwie. Pomimo to przed mojemi oczyma otwierały się nowe, dotąd niewidziane horyzonty.
— I jakże to zrobić? — zapytałem.
Gryziński uśmiechnął się.
— Acha, podobała ci się kombinacya!... Jak zrobić? To tak odrazu powiedzieć trudno.... Sprawę należy zbadać do gruntu, zobaczyć, co w niej jest. A do rozwikłania jej ty właśnie masz wszystkie szanse — niepospolitą energię, inteligencyę, a przedewszystkiem pieniądze... W Ameryce pieniądze to wszystko. Powiadasz mi, że jesteś wart w tej chwili, nie licząc nadziei na przyszłość, coś około 150 tysięcy dolarów. Otóż, czy gotów jesteś trzecią część tej sumy poświęcić na koszta tej sprawy?
— Wszystko, jeśli potrzeba...
— A więc sprawa jest prosta: Idź pomiędzy specyalistów, którzy bawią się odgadywaniem najzawilszych tajemnic — i płać. Dawaj wskazówki — i płać! Nie cofaj się przed żadnym wydatkiem. A tajemnicę ziemi wydrzesz, jeśli jest w ziemi, powietrzu — jeśli się pod chmurami ukryła....
— Ależ ona już prawie od trzech lat zatrudnia tym interesem agencyę detektywów Foxa i Goggina w New Orleans i nic ztąd...
— O, to nie argument — odpowiedział mi Gryziński — Widzisz, w Ameryce, detektywi prywatni i ich agencye rosną, jak grzyby po deszczu.... To też są agencye i agencye; są detektywi i partacze.... Zdarzają się agencye, stanowiące potęgę policyjną i obracające milionami; są i agencye do niczego lub gorzej, wprost oszukańcze.... I kto mi zaręczy, że właśnie ci pp. Fox i Goggin, którzy przez lat trzy potrafią od biednej dziewczyny wyciągać pieniądze, nic nie robiąc, nie są takimi oszustami?
Istotnie, zaczęło mi się to wydawać możebnem.
— I wiesz, co jabym na twojem mieiscu zrobił? — ciągnął dalej Gryziński.
— Co?
— Najpierw, pojechałbym do New Orleans i postarałbym się poznać bliżej z owymi Foxem i Gogginem, a przedewszystkiem wydostałbym od nich, w ten lub inny sposób, kopie raportów, składanych przez nich od lat trzech Jadwidze.... Jeśli to istotnie szubrawcy, zachód będzie żaden: kilkadziesiąt dolarów w zęby — i wydadzą ci wszystko bez gadania.
— Zrobię to.... — rzekłem — a następnie dopiero zobaczę.... postanowię.
Odpowiedź moja nie była stanowczą, a wynikło to ztąd, że po pierwszej chwili zapału dla projektu Gryzińskiego, nastręczyły mi się pewne wątpliwości: Czy właściwem będzie tak brutalnie mieszać się w jej interesa nieupoważnionemu? Czy szlachetnie byłoby liczyć nie na jej swobodne, niczem nieskrępowane uczucie, ale na obowiązkową niejako wdzięczność po oddaniu jej usługi? Czy nie byłby to raczej niegodny przymus moralny itd. itd? Wiedziałem dobrze, że na te kwestye odpowiedziałby mi zwycięzko „doktor”; ale jest w nim zawsze kawał sofisty.... Wolę to wszystko przemyśleć sam.
Powtórzyłem, tedy Gryzińskiemu:
— Zobaczę i pomyślę.... A tymczasem mam do ciebie, doktorze, jedną prośbę.
— Sto.
— Czy w razie, gdybym się zdecydował rozpocząć akcyę, zgodziłbyś się mi w tem pomagać?
Stary potarł kilka razy łysinę ręką, wreszcie rzekł:
— A no, zgoda.... Mam teraz wprawdzie tu w New Yorku, jako adwokat, trochę polskiej, słowackiej i żydowskiej praktyki, ale — mniejsza o to. Idzie!
Podaliśmy sobie ręce na zgodę — i na tem się skończyło.
....Umyślnie tak dokładnie zapisuję tę rozmowę z Gryzińskim, ona bowiem rozpoczyna, czuję to dobrze, nową w mojem życiu epokę. Istotnie uczyniłem, jak radził „dr.” — i wstąpiłem do New Orleans po kopie raportów Foxa i Goggina. Dostałem je bez trudu, za $100 cash, co dowodzi chyba, że Gryziński sądził tych jegomościów trafnie.
Potem przez dni parę biłem się z myślami....
Wreszcie przyszedł dziś ten liścik od niej wonny, uroczy, w paru słowach tak serdeczny. Przyszedł i wlał mi w duszę nadzieję. Poznałem jej pismo odrazu.... W 10 minut po przybyciu tego listu, byłem zdecydowany.
— Będę działał! — rzekłem sam do siebie.
I wysłałem zaraz do New Yorku depesze następującą: „Dr. Gryziński. — Przyjeżdżaj natychmiast!”
Czekam go teraz z niecierpliwością.
(Nazajutrz). — Ubiłem dziś dobry interes. Jennings już od pewnego czasu propono wał mi, ażebym mu odprzedał mój udział w naszej fabryce. Idzie ona wprawdzie świetnie ale dla mnie sprzedaż jej bądź co bądź byłaby interesem. Mam na warsztacie parę nowych wynalazków i ulepszeń z dziedziny elektryczności. Otóż Jennings twierdzi, że korzystniejszem mi będzie poświęcać czas i pracę w tamtym kierunku.
— Tam są miliony! — woła z entuzyazmem.
I gotów jest brać udział czynem i kapitałem w eksploatacyi tych przyszłych wynalazców. Obiecuje nawet stworzyć w tym celu specyalne konsorcyum finansistów.
Dotąd nie decydowałem się....
Dziś gdy potrzebuję mieć wolne ręce, przyszedłem do Jenningsa i powiedziałem mu:
— Idzie!
O mało co nie zwaryował z radości.... Jutro sporządzimy akt. Dziś zrobiliśmy obrachunek. Pokazało się, że na tej operacyi znów zarabiam 25,000 dolarów.
(Jeszcze o dzień później). — Opatrzność sama zaczyna czuwać nademną! Wolą Opatrzności jest widocznie, ażeby prawda po latach 20tu się wykryła, a krew niewinnego została pomszczoną.... i ażeby to wszystko stało się za mojem pośrednictwem.
Oto fakta:
Dziś rano czytałem przy kawie gazety angielskie — i oto naraz znajduję artykuł o krwawem zajściu w szulerni na State ulicy. Nazwisko jednej z osób, działających w tym dramacie, zkądś mi znajome. John Dix.... Boże! wszakże to pseudonim Kaliskiego. Uciekł...
Nie skończyłem jeszcze czytać artykułu, gdy wtem — dzwonek.
Po chwili służący wprowadza do mego gabinetu naczelnika mego chicagoskiego biura detektywów (nb. co do uczciwości i dzielności tego człowieka nie można mieć żadnej wątpliwości, to nie Fox ani Goggin z New Orleans). Jest to jegomość o wyglądzie ministeryalnym, zawsze nadzwyczaj poważny....
Tym razem uśmiecha się do mnie. Musi mieć coś nadzwyczaj ważnego!
Istotnie.
Podaje mi gazetę z zakreślonym czerwonym ołówkiem artykułem, który dopiero co sam czytałem, — a nadto dużą kopertę. Na kopercie jest napis: „Brulion listu w języku niemieckim, znalezionego w mieszkaniu zbiegłego z Chicago krupiera Johna Dixa (inaczej Bolo L. Kaliski).”
Rozrywam kopertę.
Przerzucam wzrokiem pokreślone, brudne kartki brulionu — i sam oczom swoim nie wierzę....
List to niesłychanej dla mnie wagi!
Dowód to nieprzepłacony — i nieoszacowany. Zawiera on wszystko: i wymienione nazwisko sprawcy zbrodni z przed lat 20tu i przyznanie się Kaliskiego do zamachu na życie Jadwigi — i nawet wzmiankę o jakichś dowodach przeciw owemu baronowi Felsensteinowi, co do winy którego od czasu owego gwałtownego, widzenia się z Kaliskim w hoteliku „Papy“ Cummingsa, miałem moralne przeświadczenie....
Na twarzy mojej musiało się wybić jasno jakieś wielkie uradowanie, bo aż mój poważny gość raczył się uśmiechnąć.
— Jest to istotnie majstersztyk jednego z naszych agentów — wycedził przez zęby.
Nie pytałem go o szczegóły, ale on sam uważał za właściwe udzielić mi parę słów objaśnienia.
— Wczoraj o godz. wpół do 11ej zdarzył się wypadek Kaliskiego; w 10 minut potem mieliśmy raport o tej sprawie w naszem biurze... Widzi pan ztąd, jak czuwaliśmy nad pańskim człowiekiem. W pięć minut potem powstał plan zdobycia chociaż cząstki papierów zbiegłego złoczyńcy.... papierów, o które panu tak szło. Plan ten powziął jeden z naszych ludzi. Rzecz opierał na tem przypuszczeniu, iż John Dix alias Kaliski nie zechce w obecnych tarapatach powrócić do swego umeblowanego pokoju — i że policya, bądź co bądź, nie zna jego adresu. Plan ten — zresztą nie zawierający w sobie nic występnego — został wykonany i o godz. 5ej rano nasz agent był w posiadaniu tego brulionu.... Mniemam, że ma on dla pana pewną wagę!
Naturalnie! — przypuszczam.... To też głośno dziękowałem szefowi biura detektywów. Ponieważ zaś już teraz rozumiem dobrze, że w Ameryce wdzięczność mierzy się najłatwiej i najwłaściwiej dolarami, przeto wyjąłem z kieszeni moją książeczkę czekową i doręczyłem dzielnemu człowiekowi czek na $300.
— To dla waszego biura — rzekłem.
— A to specyalne honoraryum dla waszego detektywa — dodałem, doręczając mu oddzielnie trzy złote 20dolarówki.
Szef detektywów był olśniony.
Dziękował mi głośno i chciał już wychodzić.... We drzwiach jednak zatrzymał się — i zapytał:
— Czy pan życzy sobie wiedzieć, co się dalej dziać będzie z Dixem-Kaliskim? Policya go wprawdzie poszukuje, ale czy kiedykolwiek znajdzie, można o tem wątpić.... Zresztą Kaliski na pewno umknął z miasta.
— O, tak — odrzekłem — Proszę go śledzić.... Chcę w każdym razie wiedzieć, gdzie się podział i co robi.
Serdecznie żegnany, opuścił szef detektywów mój gabinet.
Ja rzuciłem się znów do czytania listu Kaliskiego. Czytałem go dwa, trzy, pięć, dziesięć razy....
Kiedyż nareszcie przyjedzie Gryziński?...
(Nazajutrz). — Całą noc dziś nie spałem.... Kombinowałem. Przesuwały mi się przez głowę tysiączne wizye, pomysły, fantazye. Już... — już.... byłem na tropie sprawców zbrodni z przed lat 20tu; już trzymałem w ręku wszystkie dowody ich winy, — gdy oto naraz wszystko się rwało.... nici pryskały... i budziłem się, potem gorącym zlany, bez niczego. Miałem sen dziwny.
Śniło mi się więzienie stanowe, a właściwie kamieniołomy przy więzieniu stanowem; podobno w niektórych Stanach południowych więźniów zatrudniają jeszcze w takich kamieniołomach. W liczbie skazańców znajdował się jeden, starzec umęczony, wyczerpany trudem, zabity na duchu, Polak... Sen kazał mi się wcielić w jego duszę, czuć jego cierpienia, przeżywać razem z nim jego tęsknotę do Polski. I dziwna rzecz, twarz tego starca tak mi była podobną do twarzy Jadwigi. Reszta szczegółów rozpływa mi się we mgle....
Ten sen — nie wiem, dla czego — zrobił na mnie głębokie wrażenie.
Bóg wiara, sen mara! — chociaż.... opowiem o tym śnie Gryzińskiemu.
.... Znów wielkie odkrycie dziś zrobiłem. Właściwie, jeśli go nie uczyniłem wczoraj, wina w tem tylko moja własna. Było to wydrukowane w gazetach, a tylko moja nieuwaga, moje roztargnienie i zajęcie się listem Kaliskiego nie pozwoliło mi zwrócić uwagi na ten ważny szczegół.
Człowiekiem, którego postrzelił Kaliski, jest Morski.
Dziwne bywają zrządzenia losów!
Napisałem w tej chwili do mojej agencyi te słowa:

„.... Ofiara zamachu Dixa-Kaliskiego, farmer Morski, jest dla mnie osobistością nadzwyczaj ważną. Proszę ani na chwilę nie spuszczać go z oczu. Ja chciałbym zobaczyć się z nim w szpitalu, jak tylko to będzie możebnem. Proszę nie żałować ani pieniędzy ani trudów. Bardzo ważne!
H.

Zaledwo to wysłałem, znów dzwonek.
Otwieram sam — depesza. Gryziński donosi, że za dwa tygodnie będzie w Chicago. Chwała Ci, Panie! Nareszcie wejdziemy na drogę czynu....




  1. Przypis własny Wikiźródeł W części IV. są dwa rozdziały o numerze V.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.