Kara Boża idzie przez oceany/Część V/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kara Boża idzie przez oceany |
Część | Część V |
Wydawca | Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce |
Data wyd. | 1896 |
Miejsce wyd. | Chicago |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Wspaniałym jest pałac Felseinstenów w Berlinie.
Jeden to z historycznych gmachów w obecnej stolicy Niemiec. Wzniesiony przed laty w stylu baltyckim, sterczy on dumny i ciężki, z krużgankami i wieżycami z czarnego kamienia, podobny do zamku średniowiecznego. Gmach ten przeraziłby może współczesny, elegancki i kokieteryjny Berlin, gdyby się ukazał wśród niego w całym swoim majestacie i potędze; lecz smak nowożytnych Felsensteinów zapobiegł temu kontrastowi. Szczerniałe mury pałacu okryto zielenią; od lat przebudowano już nieraz jego skrzydła; obok pierwotnego zamczyska stanęły późniejszej konstrukcyi eleganckie i lekkie pawilony; wreszcie wysoki mur odgrodził to pańskie wnętrze od plebejuszowskiej ulicy. Tylko wysokie, uherbowane i starożytne wrota z kutego żelaza, otwierają dostęp do arystokratycznego Edenu — i ukazują po za drzewami parku spowite w zieleń krużganki i okrągłą basztę gmachu.
Różne koleje przechodziło od lat to dumne gniazdo magnackie.
Było tu nieraz gwarno do szaleństwa i ponuro, jak w grobie. Mieszkali tutaj wielcy mężowie polityczni i rozpustnicy bez mózgu i sumienia, niewiasty bogobojne, które służyły za wzór światu chrześcijańskiemu i filozofowie z końca wieku 18go, dzielni żołnierze i mężowie pióra... biskupi i jawni heretycy. Ród Felsensteinów, niegdy bardzo liczny i połączony z najznakomitszemi rodzinami całego świata, miał kilka gałęzi: niektóre były protestanckie, inne katolickie. Z czasem ród ten coraz szczupłał, gasł, zmniejszał się, aż obecnie pozostało tylko dwóch jego przedstawicieli: baron Albert von Felsenstein, głowa rodu i syn jego Konrad, spadkobierca całej świetności i bogactw historycznej rodziny.
Obydwa] byli to ludzie niepospolici, zwracający na siebie uwagę.
Stanowili zresztą niezwykły pomiędzy sobą kontrast.
Ojciec, baron Albert, był istnym typem wielkiego pana. Postawę miał imponującą; wysoki, o rozrosłych barkach, pomimo lat blizko 70, trzymał się prosto i sztywno. Twarz jego, jak gdyby z medalu pamiątkowego którego z jego przodków skopiowana, odznaczała się wyrazem dumy. Duże i wyraziste oczy patrzyły ostro z pod nawisłych, siwych brwi; nos orli nadawał obliczu wyraz powagi; tylko usta obwisłe i zmysłowe, psuły tę harmonię. Siwe bakenbardy i wąsy wojskowego zakroju, czyniły starego barona, nieco podobnym do zmarłego już naówczas cesarza Wilhelma:
Zupełnie inaczej wyglądał syn jego i przyszły naczelnik rodu Feisensteinów, baron Konrad.
Urodzony (jak już wiemy) z Polki, hrabiny Z...., drugiej żony barona Alberta, Konrad był podobny do nieboszczki matki. W niczem nie przypominał dumnych Feisensteinów. Wysoki, szczupły blondyn o twarzy bladej i jakby wiecznie załzawionej, nie robił on wrażenia wielkiego pana. Oczy miał piękne i głębokie; nosił krótko przystrzyżoną blond brodę i złote okulary. Wyglądał na uczonego lub marzyciela. Jak wiemy, jeszcze przed laty 4ma, uprawiał z upodobaniem profesyę lekarza. Było to w Poznaniu, przed odesłaniem mu pierścionka zaręczynowego przez Jadwigę.
Ojciec i syn różnili się nietylko powierzchownością, ale i usposobieniem i wszystkiem.
Baron Albert był światowcem, przywykłym do życia hałaśliwego i szumnego, do elegancyi, zbytku, wyrzucania pieniędzy garśćmi.
Podczas pobytu w Berlinie, pełno go było wszędzie: na dworze cesarskim, w kołach politycznych i arystokratycznych, na spacerach i w teatrach, na wyścigach i za kulisami, w salonach pięknych pań i w klubach, w których arystokratyczni panowie zabawiali się w wysoką grą.... Opowiadano sobie legendy o jego młodzieńczych niemal wybrykach i sukcesach. Zaledwo przed dwoma laty o mało co nie miał pojedynku o jakąś piękną i młodą aktorkę.
Nazywano go też najpospoliciej „pięknym i nieśmiertelnym baronem“.
Inaczej zupełnie z baronem Konradem.
Pomimo swoich lat trzydziestu kilku zaledwo, był on uosobieniem powagi. Nie uśmiechał się prawie nigdy, szczególniej od lat 4ch, od wypadków, które dotknęły jego rodzinę — i jego samego. Powołany do Berlina, Konrad zmuszony został przez nowe stosunki, w które wszedł, do przedstawienia się na dworze cesarskim i w salonach rodzin zaprzyjaźnionych i skuzynowanych z Felsensteinami; ale ostatecznie nigdy się nie oddawał szczerze nowym wykwintnym i wysokim stosunkom, ani przez jedną chwilę nie żył w nich całkowicie.... Składał obowiązkowe wizyty, bywał na urzędowych przyjęciach (otrzymał bowiem nawet jakiś tytularny urząd dworski); ale zresztą o ile mógł, stronił od tego świetnego i błyszczącego świata. W towarzystwie młodych arystokratów pruskich nie gustował; zabaw ich nie rozumiał; przyjaznych stosunków z nimi nie zawiązywał.
Z początku odosobnienie to kładziono na karb smutku po nagłym a tak fatalnym zgonie dwóch przyrodnich braci i siostry.
Ale z czasem osądzono, że takie ciągłe dążenie do samotności, usuwanie się od ludzi i świata, nie przystoi potomkowi tak wielkiego rodu i przyszłemu właścicielowi tylu milionów.
Nazwano go dziwakiem, odludkiem — i przestano o nim myśleć. „Ein Pole” — oto urągliwe przezwisko, które mu nadawali niekiedy buńczuczne pruskie „junkry“. Tylko utytułowane panie, mające córki na wydaniu, zamyślały się nieraz nad tem: o ile właściwym będzie na zięcia ten młodzieniec, tylu obdarzony zaletami, tak utytułowany i bogaty, a jednak tak smutny?
Bo postanowionem było, że bądź co bądź głównym obowiązkiem młodego Felsensteina jest i będzie: ożenić się.
Ostatni potomek rodu, tak niespodzianie i w fatalny sposób przed 4ma laty ogołoconego z najbardziej kwitnących swych gałęzi, miał on przed sobą wielką misyę: ród ten na nowo odbudować, w przyszłość przedłużyć — i przy pomocy małżeństwa, na odpowiedniej wysokości arystokratycznej zawartego, zaszczepić na próchniejącym pniu domu Felsensteinów, nowe latorośle. O tem jego zadaniu powiedział mu ojciec, baron Albert, zaraz po wezwaniu go do Berlina — i od tego jednego żądaniania nie odstąpił. Stary baron chciał Konrada nie raz i nie dziesięć razy przerobić z gruntu, chciałby go mieć podobnym do jednego z ukochanych swych nieboszczyków, do eleganckiego Herberta lub do zuchowatego Ottona; ale usiłowanie to było daremne. Konrad w niczem nie był podobny do swych starszych braci. Ojciec więc odstąpił od tego niewdzięcznego zadania — i pozostawił syna samemu sobie,... Pozwolił mu iść swoją własną drogą, zastrzegł przecież, iż nastąpi chwila, kiedy będzie on musiał uczynić zadość obowiązkom roju — i wstąpić w związki małżeńskie.
To było nieuniknione.
Konrad zgodzić się musiał; wymówił sobie przecież jedno: odroczenie terminu tej ofiary. Prosił o zwłokę kilkoletnią. Baron Albert przystał na to, że o małżeństwie Konrada zacznie się mówić dopiero za lat cztery lub pięć. Na nieszczęście dla Konrada, chwila ta już się zbliżała.
Konrad myślał o niej z trwogą....
Tymczasem żył w ciszy, odosobniony. Przemieszkiwał pół roku w Berlinie, część lata w jednym ze swych zamków w Brandeburgii (do Poznańskiego baron Albert zabraniał mu wyjeżdżać), niekiedy odbywał wycieczki po Szwajcaryi, Włoszech, południowej Austryi itd. Na wyraźne żądanie ojca, przestał praktykować, jako lekarz. Za to pracował energicznie na polu naukowem. W pałacu berlińskim, w starożytnej baszcie urządził sobie kompletne laboratoryum i muzeum naukowe; tam dniami całymi przesiadywał nad retortami, książkami, wagami, sam lub w towarzystwie asystenta. Zajmowała go głównie fizyologia mózgu ludzkiego; pod pseudonimem dra Konrada wydał w tej sprawie dwie czy trzy broszury, które wywołały wielki rozgłos i nawet walkę w świecie naukowym. Na zasadzie ścisłych doświadczeń i faktów naukowych, bronił dr. Konrad w tych broszurach teoryi ducha wszechpotężnego, objawiającego się widomie w człowieku, a teorya ta, niezwykła w owych czasach, wywoływała śród uczonych, zasklepionych w formułkach materyalizmu naukowego, całą burzę. Nazywano młodego uczonego maniakiem, spirytystą, marzycielem; walczono z nim na ostre.
Swoją drogą te prace zwróciły uwagę ogółu.
Wiał z nich duch niezwykły i podniosły.... Sam młody cesarz raczył kiedyś przeczytać jedną z broszur Konrada p. t. „Duch przeciw materyi” — i odwiedzić autora w jego pracowni. To mocno pocieszyło barona Alberta, który dostrzegł (po raz pierwszy w życiu), że i praca naukowa stanowić może jakiś tytuł do podniesienia człowieka.... Rzecz ta uczyniła nawet dra Konrada na czas pewien bohaterem dnia w kołach arystokratycznych.
Jednej rzeczy nie przebaczał baron Albert synowi, a i świat arystokratyczny nie przebaczyłby mu nigdy: oto jego pobożności.
Baron Albert był protestantem, tak samo jego synowie i córka z pierwszego małżeństwa; Konrad, urodzony z drugiej żony barona, Polki, wychowany został w katolicyzmie. Zawsze wierzył głęboko i pełnił sumiennie obowiązki religijne.... Wypadki zdarzone przed laty czterema, które rozbiły to serce milczące i ciche i wykoleiły człowieka z wymarzonej sobie kolei, spotęgowany jeszcze tę religijność Konrad oprócz pracy naukowej żył jeszcze ekstazą i wiarą.... Obok jego pracowni znajdowała się niemal zakonnej surowości cela, zawierająca krucyfiks, klęcznik i twardy tapczan.... Tam godziny nieraz trawił młody lekarz-arystokrata na modlitwie; tam na deskach, kilimkiem okrytych, noce całe przesypiał zamiast w złoconej swej sypialni, pod adamaszkową ko tarą, spiętą u góry orłami Felsensteinów.
Jeden ojciec wiedział o tem (jak je nazywał) dziwactwie Konrada — i ostro je ganił.
Początkowo namawiał syna, ażeby przyjął protestantyzm, wnet przecież przekonał się, że ani mowy o tem być nie może.... Później wyrzucał mu nieraz to, jak twierdził, ośmieszanie się dewocyą. Do przykrych scen nieraz pomiędzy nimi dochodziło z tego tytułu. Raz Konrad oświadczył, że najchętniej zakończyłby życie w zakonie.... Trzeba było widzieć, jaką wtedy burzą wybuchnął baron Albert. On tak zwykle elegancki, tak lekki i correct, aż pienił się.
— Nie wolno.... nie wolno ci o tem myśleć.... nigdy... nigdy! — wołał.
I istotnie Konrad zrozumiał, że jest to niepodobieństwem. Czuł on dobrze zobowiązania, jakie wkładało nań imię i stanowisko.. Nie mniej modlić się i zamykać w swej celi nie przestawał.
I teraz oto — w dwa lub trzy tygodnie po wypadkach, zdarzonych w Ameryce, a opisanych w części poprzedniej — znajdujemy go w tem ustroniu w baszcie berlińskiego pałacu.
Skończył modlitwę, położył znak krzyża na czole — i skierował się ku drzwiom.
W gabinecie, dokąd wszedł, nie było nikogo. Służący dopiero co złożył na wielkiem biurze śródkowem listy, gazety i broszury otrzymane z poczty. Była tego spora kupka, ponieważ Konrad znajdował się w dość ożywionej korespondencyi z niektórymi z uczonych, a nadto ojciec, chcąc go przyzwyczaić do samodzielnego zarządu obszernym majątkiem, powierzył mu wyłączną administracyę niektórych posiadłości.
Konrad siadł przy biurku — i zaczął segregować listy.
Podczas tej czynności uwagę jego zwróciła dość duża koperta, pokryta obcemi stęplami. Marki były amerykańskie, a stempel wyjścia brzmiał: „Chicago”. Konrada list ten zdziwił, nie pozostawał bowiem w korespondencyi z nikim w Ameryce — i o ile wiedział, nikt z jego znajomych nie zamieszkiwał w Chicago. Od kogo więc mógł pochodzić ten list?.... Serce uderzyło mocniej Konradowi. Przyszła mu do głowy myśl pewna. O Jadwigę, stosownie do zalecenia w jej liście pożegnalnym, nie dowiadywał się nigdy przez tych lat cztery; niepodobna było przecież, ażeby się o jego uszy nie obiły te lub inne o niej wieści.... Wiedział, że wyjechała do Ameryki, słyszał nawet, iż ostatnio mieszkała w New Orleans; miał w swej bibliotece miesięcznik nowojorski, w którym ukazywały się od czasu do czasu jej artykuły.
Czyżby to od niej? Czemu jednak list wysłany z Chicago? Zresztą adres na kopercie nie jest pisany jej ręką.... To chyba pismo męzkie.
Nerwowym ruchem Konrad rozdarł kopertę.
Podniósł do oczu dużą ćwiartkę listowego papieru, zapisaną drobnem, męzkiem pismem — i zaczął czytać.... Zaledwo jednak przeczytał kilka wierszy, gdy na bladej jego twarzy wybiło się wielkie wzruszenie. Przez chwilę zdawał się być w niepewności, co dalej czynić. Istotnie zastanawiał się, czy czytać list lub nie.... Ćwiartkę papieru zmiął — i rzucił na stół. Podniósł teraz rozdartą kopertę z kosza i przygadał się jej.
Tak jest! — list prawdopodobnie nie był przeznaczony dla niego.
Napis na kopercie zawierał obok nazwiska „von Felsenstein” tylko pierwszą literę imienia adresata — i dziwnym zbiegiem okoliczności kleks z atramentu, zrobiony zapewne już w jakiemś z biur pocztowych, przez które przechodził list, uczynił tę literę nieczytelną. Jeśli to było „A”, list był przeznaczonym dla ojca Konrada, jeśli „K” — dla niego samego.
Konradowi zimno się zrobiło na całem ciele.
Odczuł, że stoi w obec katastrofy — i że ta pomięta ćwiartka papieru, leżąca tam na stole, przynosi mu z za mórz, z poza dalekich lądów, jakieś wielkie nieszczęście, jakiś nowy przełom w życiu. Życie Konrada na pozór tak szczęścia pełne, dziwnie się plotło.... Przed 4ma laty wmieszała się w nie jakaś fatalność, jakaś tajemnica ponura. Czemu Jadwiga zerwała z nim tak niespodziewanie, czemu nastąpiło to w chwili zgonu jego rodzeństwa? Czemu potem ona wyjechała do Ameryki i co tam robiła? Nieraz zadawał sobie te pytania — i nie znajdował na nie odpowiedzi.... Trawił się przeto bólem i niepokojem. Teraz po drganiach swego serca odczuł, że stanie się coś, co rozedrze choć w części zasłonę owej tajemnicy, ale jednocześnie po za tą zasłoną ukaże mu mrok jeszcze bardziej ponury....
Wyciągnął rękę do leżącego na stole listu — i znów ją cofnął.
Tak! — nie może się łudzić.... Ten list nie jest przeznaczony dla niego; to list do jego ojca. Zrozumiał to odrazu, po przeczytaniu pierwszych kilku wierszy.... Czy ma prawo czytać dalej to pismo? czy to uczciwie?.... Nie — a jednak jego ręka mimowoli wyciąga się do ćwiartki papieru.
Bo też te kilka pierwszych wierszy, na które padł jego wzrok, są aż nazbyt pełne treści.
Jest w nich grom i trucizna, jest w nich zapowiedź czegoś strasznego. Mowa w niej o jakiemś dziewczęciu, śledzonem przez kogoś z polecenia jego ojca, tam w Ameryce. Co to za dziewczę?....
Nie. — Konrad nie ma siły cofnąć się przed odczytaniem listu.
Precz ze skrupułami; tu idzie o jego całe życie.... Nie stał się posiadaczem cudzego listu świadomie; list ten wpadł w jego ręce przypadkiem, wskutek niezwykłego zbiegu okoliczności. W pierwszych zaraz słowach tego listu skierowano jakieś niejasne, straszne oskarżenie przeciwko jego ojcu.... Musi je poznać! Nie kochał nigdy zbyt gorąco ojca, którego znał mało, ale przywykł go szanować.... Mieli wspólne nazwisko — i wspólny honor. Czy nie ma prawa dowiedzieć się, jakie oskarżenia podnoszono przeciwko temu honorowi? Czy nie ma prawa bronić przed niemi własnego ojca? Bronić.... lub gdyby wina była dowiedzioną, gdyby krzywda została wyrządzoną istotnie (na myśl o tem ból palący uczuł w piersi), krzywdę naprawić.
On musi dowiedzieć się, co jest tam, w liście.
Przez chwilę jeszcze toczył ze sobą walkę. Targały się w nim: poczucie niewłaściwości czynu, który miał popełnić — i żądza rozwiązania dziwnej tajemnicy całego życia, pragnienie wyjścia z ciemności. To ostatnie nareszcie zwyciężyło.
Porwał list i zaczął go czytać.
Był to ten sam list, który z Chicago wysłał pod adresem barona Felsensteina (Alberta) krupier Kaliski alias John Dix.
Łatwo zrozumieć, jakie wrażenie wywarł on na Konradzie.
Blady, jak trup, z gorącymi na twarzy wypiekami, z rękami zaciśniętemi kurczowo, czytał go raz po raz.... Z początku, ogłuszony, nic nie rozumiał. Słowa wirowały mu przed oczyma i nie chciały się łączyć w myśli i zdania. Oskarżenia były tak ciężkie, że zdawały się raczej jakąś olbrzymią mistyfikacyą, aniżeli czemś faktycznem i rzeczywistem....
Mgła dziwna zdawała się zasnuwać umysł i oczy Konrada.
Aż naraz, po przeczytaniu listu, już po raz piąty czy szósty, przejrzał.... Światło przedarło się przez mgłę. Odzyskał władzę sądzenia — i zrozumiał. List zawierał wiele jeszcze rzeczy dla niego niejasnych; ale jednocześnie było w nim aż za wiele rzeczy strasznie jasnych. Ohydna otwartość i zuchwalstwo, z jakiemi odzywał się z poza Oceanu do jego ojca zbrodniarz, skalany wszystkim brudem kryminału, same w sobie były już niemal dowodem. Jego ojciec miał popełnić kiedyś jakąś zbrodnię, z wiązaną z losem Jadwigi; on miał wysłać za nią za Ocean złoczyńców, nastających na jej życie i mienie.... Czy to podobne, czy to podobne?! A jednak list mówił jasno i groził dowodami. A jednak....
Nowa myśl przyszła do głowy Konradowi. Zaświeciła mu, jak błyskawica.
....A jednak czy logika faktów nie kazała upatrywać ścisłego związku pomiędzy tajemniczem, przed 4ma laty, ustąpieniem Jadwigi z jego drogi, a tymi mniemanymi zamachami, jakich miała być ofiarą w Ameryce?
Wszystko kołowało się w głowie Konradowi.
— Boże! za co mnie karzesz? — zawołał.
Głowę opuścił na dłonie — i siedział tak długo, nieruchomy.
Łzy płynęły mu twarzy, obfite i gorące, a w tych łzach wylewały się: ból niezmierny i gorycz straszna i wstyd olbrzymi, i upokorzenie i ogromne pragnienie zgłębienia aż do dna tej strasznej rany, którą w tej chwili odkrył pod błyszczącym blichtrem swego istnienia.
Wypłakawszy się, udał się Konrad do swej celi — i tam modlił się.
Gdy wrócił do gabinetu, zapadł już wieczór.... Przy blasku świateł gazowych, które zapalił przed chwilą służący, twarz młodego arystokraty zdawała się teraz postarzałą o lat 20: obwisła, pobladła, pożółkła.... Przez tych godzin kilka przeszedł on mękę, która go niemal złamała fizycznie.
Ale za to umysł miał spokojny.
Gdy stanął znów przy biurku, rzekł sam do siebie półgłosem:
— A jednak sprawiedliwość musi być wykonana.... Opatrzność tak chce. Mnie widocznie obrał Bóg za narzędzie!
Siadł i namyślał się przez chwilę. Tak jest.... Ponieważ w całej tej sprawie jest ktoś oskarżony, logicznem będzie najpierw wysłuchać jego obrony.
Wziął pióro — i pisał ręką pewną i silną.
Był to telegram do barona Alberta von Felsensteina, bawiącego od dni paru na polowaniu w dobrach jednego ze swych przyjaciół, węgierskiego magnata. Telegram wzywał starszego barona do natychmiastowego powrotu do Berlina, w interesie niesłychanej wagi.
Jesteśmy znów w Ameryce.
Tuż obok Chicago znajduje się ciche i utopione w zieleni przedmieście Evanston, siedziba uniwersytetu i miejsce zamieszkania wielu byznesistów i urzędników, pracujących w samem Chicago.
Godzina 11ta rano.
Szczepan Homicz i dr. Gryziński dopiero co wysiedli z pociągu podmiejskiego — i idą powoli przez jedną z cienistych alei miasteczka. Szczepan wygląda, jak zwykle, tylko z oczu jego bije ożywienie i nadzieja. Gryziński, odkąd go nie widzieliśmy, zmienił się ogromnie. Zupełny teraz z niego „gentleman”. Ubiera się wykwintnie; wygląda bardzo poważnie; mówi z pewnem wyszukaniem.
W tej chwili zatrzymał się — i mówi do Homicza, wskazując laską:
— Tak.... to tutaj.
W poprzecznej alei, w kierunku przez niego wskazanym, znajduje się niewielka murowana willa z pięknym renesansowym frontem, przybranym w marmur, przystrojonym balustradą i całym oplecionym w kwiaty i bluszcze. Wchodzą na ganek willi. Na drzwiach blacha mosiężna — i prosty napis: „R. Robbins”.
Dr. Gryzyński zadzwonił.
Za chwilę, wprowadzeni przez niemłodą, poważną kobietę w białym, tiulowym czepeczku, znaleźli się w dużym i widnym gabinecie o meblach skórą obitych, z wielkiem biurem pośrodku. W drugim kącie pokoju widniała szafa dębowa oszklona, pełna ksiąg.
— Mr. Robbins będzie za chwilę — rzekła kobieta i znikła.
Szczepan obejrzał się uważnie po pokoju.
— I to ma być biuro tego czarodzieja 19go wieku, odkrywcy najbardziej ukrytych myśli i najzawilszych tajemnic! Wyobrażałem to sobie inaczej....
Gryziński uśmiechnął się lekko.
— Pozory najczęściej są omylne....
W tej chwili drzwi w głębi pokoju skrzypnęły — i ukazał się w nich człowieczek niewielki, o twarzy nic nie mówiącej, wieku średniego. Zwracały uwagę tylko jego włosy, rude, niemal płomieniste — i jakiś sarkastyczny uśmiech, który, zdawało się, przyrósł mu do twarzy.
Dr. Gryziński, który już znał gospodarza, przedstawił Homicza Robbinsowi.
Ten powitał uprzejmie przybyłych; przez chwilę spoglądał uważnie na Szczepana, jak gdyby chcąc sobie dobrze zapamiętać jego rysy; wreszcie zacierając ręce, mruknął pod nosem:
— Acha.... wiem już.... wielka przyszłość.... wynalazki.
Siedli potem wszyscy.
Mr. Robbins wyjął z którejś szuflady ogromnego biurka plikę papierów — i zapytał, zabawnie mrugając do Gryzińskiego:
— Sprawa Ślaski?...
— Tak.
— Zabójstwo i kradzież na $300,000 z Banku „Merchant’s Loan & Trust Co“ w New Orleans w r. 1867 — recytował dalej Robbins, zaglądając do papierów — Stefan Ślaski skazany na śmierć.... Ma być niewinny.
Tu zatrzymał się i przyłożył palec do czoła.
— Dać wskazówki i rozplatać zagadkę sprawy! — rzekł po chwili, podnosząc swą rudą główkę do góry i wlepiając wzrok w sufit.
— Tak jest — przytaknął mu znowu dr. Gryziński.
Szczepan zaś mimowoli uśmiechnął się.... Wielkiem jakiemś dziwadłem zdawał mu się ten ekscentryczny człowieczek, którego najpoważniejsze referencye zaleciły mu, jako mistrza od odgadywania tajemnic kryminalnych.
Gdy po przybyciu Gryzińskiego do Chicago odbyli oni obydwaj walną naradę z szefem chicagoskiej agencyi detektywów, który tak dzielnie zasłużył się już Homiczowi, musieli przyznać wszyscy trzej, że sprawa, pomimo listu Kaliskiego i ostatnich raportów Fosa i Gogginsa z New Orleans, jest niejasna.
Wtedy szef detektywów poradził im udać się do Robbinsa.
Miał to być człowiek cudowny w swoim rodzaju. Detektywem z profesyi nie był; żył sobie z majątku własnego w zaciszuem Evanston, a zajmował się trudnymi procesami kryminalnymi — z amatorstwa. Prowadzenie śledztwa pozostawiał zresztą komu innemu.
Sam rozwiązywał zagadki przy pomocy kombinacyj umysłowych — i bardzo rzadko brał się do pracy czynnej. Był to dziwak skończony. Zresztą bystrość umysłu miał posiadać niesłychaną.
Nie ostała się przed nim żadna najzawilsza zagadka.
Do tego to człowieka zwrócił się z polecenia Homicza już przed dwoma tygodniami dr. Gryziński.
Pomimo zapowiedzianego z góry znacznego wynagrodzenia pieniężnego, a może właśnie dla tego, Robbins przyjął go dość kiepsko.... Słuchał relacyi o sprawie niedbale, a nawet z początku nie uważał jej za dość interesującą i godną swego zajęcia (nb. brał tylko takie sprawy, które mu się podobały). Twierdził nawet, że na razie zajęty jest inną sprawą, której nie może porzucić. Dopiero gdy usłyszał nazwisko Homicza, zmiękł. Kazał Gryzińskiemu zostawić papiery — i obiecał odpowiedź za tydzień.
Wizyta Gryzińskiego i Homicza u Robbinsa była właśnie następstwem tego listu.
Widzieliśmy, jakie dziwne wrażenie zrobił on na Homiczu. Po wygłoszonych przez Robbinsa słowach zapanowało milczenie. Mały człowieczek, zdawało się, zapomniał o obecności dwóch swoich gości. Po sztukateryi sufitu nad jego biurkiem łaziła mucha; otóż zdawało się, że w tej chwili cała jego uwaga skupiła się na obserwowaniu tej muchy....
Siedział tak nieruchomo minut parę.
Gdyby nie oczy otwarte, sądzićby można, że śpi.... Wreszcie jednak ocknął się. Zamruczał coś niezrozumiale pod nosem i zaczął przeglądać papiery, które niedawno wyjął z szuflady. Ołówkiem robił na nich jakieś znaczki, krzyżyki i hieroglify.
Gdy skończył, rzekł:
— Przepraszam za chwilę zwłoki.... Mam pewne metody pracy, które mogą dziwić panów, ale to moja słabostka, którą mi wybaczycie. Możemy przystąpić do byznesu.
Gryziński chciał zacząć mówić, ale Robbins nie pozwolił.
— Chcesz pan opowiedzieć przebieg sprawy — rzekł — to zbyteczne. Znam ją tak dobrze, jak panowie, z tych papierów... Potrzebne mi tylko niektóre dodatkowe informacje. Będę pytał; proszę mi łaskawie odpowiadać.
Obaj, Gryziński i Homicz, skinieniem głowy wyrazili zgodę.
— A więc — pytał Robbins — co się stało z osobistością, noszącą ciekawe nazwisko Bolo L. Kaliskiego? O ile widzę z papierów, jegomościa tego kazaliście panowie śledzić. Jaki rezultat tego śledztwa? Co robi? gdzie się obraca?
Pytanie było skierowane do Homicza, on też odpowiedział:
— Dziś rano, właśnie przed chwilą odebrałem raport od mojej agencyi. Zawiera on pierwszą o Kaliskim wiadomość. Przez dwa tygodnie poszukiwano go napróżno. Dopiero dziś rano zatelegrafował jeden z detektywów agencyi, aż z St. Joseph, Mo., że znalazł naszego ptaszka.... Pyta o dyspozycyę: czy ma go kazać aresztować? Proszę, oto raport.
Homicz podał papier Robbinsowi.
Ten aż podskoczył na krześle.
— Co za pomyślny traf! — zawołał — szczęście nam sprzyja.... I co odpowiedziała agencya swemu człowiekowi?
— Jeszcze nic stanowczego... Kazała mu czekać. Ostateczną decyzyę odłożyłem do widzenia się z panem.
— Bardzo dobrze.... bardzo dobrze — odrzekł Robbins, zacierając ręce — To prawdziwa przyjemność mieć do czynienia z ludźmi inteligentnymi. A teraz siadaj pan przy biurku....
Sam podniósł się z krzesła — i wskazał mu swoje miejsce. Homicz, jakkolwiek zdziwiony, był posłuszny.
— I napisz pan telegram do swej agencyi tej treści: „Nie aresztować, pod żadnym pozorem! Posłać zaraz, w tej chwili, drugiego zdolnego agenta do St. Joseph, do pomocy pierwszemu; człowieka z oczu nie tracić; dalsze dyspozycye będą.”
Homicz napisał.
Robbins zadzwonił teraz; do gabinetu weszła niemłoda kobieta, która wprowadziła tu przed chwilą Homicza i Gryzińskiego.
— Niech chłopiec odniesie to zaraz do biura telegraficznego — rzekł Robbins.
Po chwili siedział znów przy biurku i mówił, zacierając ręce:
— To jedno.... A teraz punkt drugi. Czy niema wiadomości o Morskim?
Teraz odpowiedział mu Gryziński.
Sprawa z Morskim stoi bardzo źle. P. Robbins wie, że już przed półtora tygodniem, w trzy dni po strzelaninie w szulerni, zniknął on w tajemniczy sposób ze szpitala. Homicz zaraz zgłosił się do szpitala z żądaniem widzenia się z Morskim, ale ten był tak słaby, iż lekarze na razie na wizytę ową nie pozwolili. Homicz czekał. Widzenie się ich miało wreszcie nastąpić, gdy oto w noc poprzedzającą ten fakt, Morski w niespodziewany sposób zniknął ze szpitala.... Powiedziano mu przedtem, że Homicz żądał widzenia go — i Morski bardzo był nawet z tego zadowolony. Ale nad wieczorem dostał jakiejś febry czy nawet delirium.... Widział jakieś strachy — i krzyczał tak, że z trudem go uspokojono. Rano znaleziono łóżko próżne. On sam zginał.... Gdzie podział? — nikt nie wie.
Te wszystkie okoliczności były już wiadome Robbinsowi. To też Gryziński objaśnił teraz tylko to, że pomimo wszelkich poszukiwań i starań, niema o Morskim dotąd żadnej wieści. Była to istotnie przeciwność bardzo poważna.
Robbins na słowa Gryzińskiego skrzywił się nielitościwie tak, że przez chwilę był podobny do orangutanga — i rzekł:
— To źle... bardzo źle.
Zaczął się potem drapać energicznie po za lewem uchem. Naraz roześmiał się i twarz mu się rozjaśniła. Wyglądało to tak, jak gdyby z za ucha wydrapał jakąś nową ideę, bo zawołał:
— All right... Znajdziemy go.
Paru jeszcze informacyj zażądał Robbins od Homicza i jego towarzysza.
Co słychać od Foxa i Goggina z New Orleans? — Nadeszły kopie dwóch raportów, przesłanych przez tę agencyę Jadwidze. Niewiele te raporta przynoszą nowego. Ów rocznik gazety, tak potrzebny dla dokładnej relacyi z procesu Ślaskiegu, jakoś wydostać im trudno. Wyślizguje im się z rąk, jak węgorz...
Obawiają się, że ktoś, mający w tem interes, chciałby ten rocznik zniszczyć. W każdym razie cena rocznika podnosi się. Ktoś go formalnie licytuje. Jeden i drugi raport kończy się żądaniem pieniędzy od Jadwigi.
Homicz podał obydwa raporty Robbinsowi.
Ten przejrzał je, przypatrywał się przez chwilę papierowi i literom, skrobał paznogciem, wreszcie nawet podniósł papiery do nosa, jak gdyby je obwąchiwał.
— Oszuści! — mruknął wreszcie pod nosem i rzucił raporty na stół.
Jeszcze miał parę pytań.
Czy Homicz znał kiedy barona Felsensteina? Nie. Czy słyszał o nim? Tak.... Szczepan powtórzył tutaj w paru słowach to, co mu opowiadała Jadwiga o dawniejszym jej stosunku z Konradem i o tem, jak ten stosunek został zerwany przez jego ojca barona Alberta.
— Ach....ach... ach.... — mówił Robbins, słysząc tę opowieść.
Dalej pytał: — Czy Mallory wrócił już z Anglii? — Nie.... i nie wiadomo, czy kiedy wróci. Czy nie byłoby sposobu skłonienia go do powrotu do Ameryki?... Tu Homicz zamyślił się głęboko — i rzekł:
— Być może.
Robbins spojrzał nań bardzo znacząco, ale już dalej tej sprawy nie poruszał. Zapytał jeszcze, czy Homicz na własną rękę nie poszukiwał Mulata Cummingsa, czyściciela obuwia, świadka, o którym wspominają raporta Fosa i Goggina? — Nie, Homicz nie wpadł na tę myśl.
— Szkoda! — rzekł krótko Robbins.
Teraz już miał dość informacyj.
Poprawił się na krześle przy swem biurku, zadarł do góry głowę — i rzekł:
— No, teraz możemy przystąpić do wyświetlenia sprawy....
Wyglądał jakoś poważnie i imponująco, mówiąc te wyrazy, aż Gryzińskiemu mimowoli zatrzymało się na ustach pytanie, które chciał mu rzucić.
— Czy to nie zawcześnie?
Pytanie to odgadł jakąś dziwną intuicyą mały człowieczek. Bo podniósł nad wzrok surowy i odrzekł na niewypowiedziane pytanie:
— Nie.... nie za wcześnie. Sprawę całą mam tu w głowie, tak jasno, jakbym czytał o mej raport urzędowy — i to co o niej wiem, w paru słowach opowiem.
— A więc mogę panom stanowczo powiedzieć — zaczął znów po chwili Robbins Że skazany na śmierć w r. 1867 Stefan Ślaski był niewinnym. Moralny tego dowód, dowód najwyższy, znajduję w owym liście czy pamiętniku, który pan — wskazał na Holmicza — tak szczegółowo mi streścił, na zasadzie opowiadań jego córki.... Wielebym dał, ażebym mógł widzieć i choćby w przekładzie, przeczytać cały ten pamiętnik. Wyobrażam go sobie... Jeśli nie jest zniszczony, znajdę go — i wtedy będę prosił panów o podarowanie mi w nagrodę za moją pracę tego dokumentu, tak ciekawego dla badacza natury ludzkiej w jej kontorsyach, w walce z przeciwnościami życiowemi. Pamiętnik ten, pisany przez niewinnego, a jednak skazanego na śmierć hańbiącą, tę spowiedź umęczonego, kreśloną dla Boga i istot najdroższych, włączę, jako jedną z najdroższych relikwij, do mego zbioru niezwykłych i cennych pamiątek, odnoszących się do cierpień i zwyrodnienia ludzkości, jak się one wyrażają w niezliczonych szeregach zawiłych i ponurych proce ów kryminalnych....
Gdy Robbins mówił te słowa, zdawało się, że postać jego przeobraziła się.
Wyprostował się; oczy jaśniały mu zapałem; głos dźwięczał siłą. Wypiękniał i spoważniał w oczach swych gości ten mały człowieczek. Dopiero teraz Homicz pojął, że w tem ciele duży duch może gościć.
— Przepraszam, że odbiegam od przedmiotu. — ciągnął po chwili zawieszenia głosu Robbins — ale myśl sama o tym dokumencie wzrusza mnie głęboko. W ogóle, ponieważ nam wypadnie pracować nad tą sprawą przez pewien czas razem, chciałbym, ażebyście panowie poznali moje właściwości, jakkolwiek są one dziwne.... Widzicie przed sobą nie policyanta z zawodu lub upodobania, bynajmniej! Nie mam ani celu ani ambicyi uchodzenia za najdoskonalszego w świecie ogara policyjnego, który zdoła trafić na każdy ślad lub odkryć każdą najbardziej zawiłą plątaninę faktów. Nie pracowałem nigdy w policyi. Kształciłem się dla karyery naukowej — i przed laty zajmowałem katedrę profesora filozofii i psychologii na uniwersytecie w New Yorku. Jako psycholog, poświęcałem się badaniu cierpienia i występku — i przedmiot ten wziął górę nademną.... Porzuciłem katedrę — i pracuję nad nim od lat dwudziestu paru. Pracuję teoretycznie i praktycznie, a moją praktyką są właśnie trudne i ciekawe sprawy kryminalne, z któremi od czasu do czasu zwracają się do mnie pp. detektywi z profesyi.
Teraz i Homicz i Gryziński zrozumieli — i spojrzeli z uszanowaniem na małego człowieczka.
On zaś ciągnął dalej:
— Owocem mej pracy teoretycznej będzie dzieło, dziś już prawie na ukończeniu się znajdujące, dzieło, jak mniemam, pomnikowe: „O cierpieniu i występku”. Praktycznym owocem mych trudów jest zbiór pamiątek i dokumentów, odnoszących się do tej kwestyi, zbiór, jakiemu równego nie znajdziecie na świecie. Znajduje się on tam — wskazał drzwi boczne — w testamencie zapiszę go ludzkości... Jedną z pereł w tym zbiorze będzie właśnie rękopism Slaskiego.
Zatrzymał się — i westchnął.
— Jeśli tylko nie został zniszczony!
Po chwili mówił dalej:
— Teraz rozumiecie mnie panowie, chociaż nie zupełnie jeszcze.... A chcę, abyście mnie poznali dobrze. Szczególniej idzie mi o pana — dodał, zwracając się do Homicza — Słyszałem wiele o panu i czuję, że jeśli pójdziesz dalej w raz obranym kierunku, staniesz się pan jednym z ludzi, torujących nowe drogi ludzkości.... jednym z duchów mnie bratnich, choć w innym zakresie.
Homicz na te słowa pochlebne zarumienił się, jak panienka — i gorąco uścisnął diod podaną mu przez Robbinsa.
— Otóż — ciągnął dalej ten ostatni — muszę panom wyznać, że ciągła praca w dziedzinie boleści i błędów ludzkich, ciągłe rozmyślanie nad kontorsyami ducha ludzkiego, uczyniły ze mnie istotę nadmiernie wrażliwą.... Czuję zbyt głęboko — i cierpię razem z tymi, których cierpienia badam. Wzruszam się zbyt głęboko i nieraz już obawiałem się, że ta moja nadczułość może mnie zabić... Z tej wrażliwości zresztą wynika jasność, którą potrafię widzieć tam, gdzie inni dostrzegają tylko ciemności....
Zamilkł. — Gryziński i Homicz czekali w milczeniu.
— Jeszcze raz przepraszam — zaczął znów po chwili — za odstąpienie od przedmiotu.... To było konieczne. Teraz obiecuję nie mówić o niczem innem, tylko o sprawie. Otóż rzekłem już, że Śląski został skazany niewinnie. Dowodem jego list, ale jest to dowód moralny, dla nas tylko. Dla zwykłych sędziów on niedostateczny, choćby nie został ukradziony i zniszczony, choćby go można było przedstawić w oryginale. Córka skazanego chce zapewne żądać przywrócenia czci imieniu jego w drodze sądowej. Czy tak? — zapytał, kierując wzrok ku Homiczowi.
Homicz odpowiedział skinieniem: tak.
— Otóż, o ile znam prawo, a poznać się z niem musiałem w toku moich badań, sprawa to bardzo mozolna i trudna.... Wyrok raz zapadły zwalić trudno; ma on za sobą powagę rzeczy osądzonej. Trzeba nie przypuszczeń, ale dowodów.... Zebrać je po latach tylu bardzo trudno. Pomimo to zbierzemy je.
— Jaki plan sz. pan ma w tym kierunku? — zapytał teraz Gryziński.
— Zaraz będziemy o tem mówili.... Najpierw jednak opowiem panom, jaką jest historya zbrodni według tego, jak ja ją sam sobie wyobrażam, jak ją raczej odczuwam moim zmysłem duchowym. W sprawie tej znamy już pięć osób, nie licząc Kaliskiego. Między tymi ludźmi rozegrała się rzecz cała. W procesie byli niewątpliwie i inni świadkowie, ale czuję, że tych pięciu to główni aktorowie. Wskazuje to moje jasnowidzenie i logika.
Oto, co mówi logika:
Ślaski nie spełnił zbrodni zabójstwa — i nie ukradł pieniędzy i brylantów. Ktoś jednak uczynić to musiał. I nietylko uczynił, ale nawet postarał się obrócić tak wszelkie pozory, że wina Śląskiego dla sądu stała się niewątpliwą. Kto to mógł uczynić? Tylko człowiek, który dobrze znał Śląskiego i mógł mieć dostęp do jego mieszkania; człowiek, który wiedział, że danej nocy w skarbcu przechowaną była znaczniejsza suma pieniędzy — i wreszcie taki, który wiedział, na jaki wyraz zamknięto kasę ogniotrwałą. Zdaniem mojem, wszystko to nie mogło być połączone w jednym człowieku; zbrodnia musiała być spełnioną, a w każdym razie obmyśloną tylko przez osób parę....
— Istotnie, myśl trafna! — przerwał Gryzińki.
— Tak jest.... panie łaskawy — zaowadził dalej Robbins — Było w tem ludzi paru, dwóch, trzech może.... I ludźmi tymi byli: baron Adalbert czyli obecnie wspaniały i znakomity baron Albert von Felsenstein; dalej Ludwik Miller, inaczej Morski, dzisiaj farmer ze Stanu Missouri (jak sam mówi), dokładniej z pobytu niewiadomy — i wreszcie p. Andre w J. Mallory, dziś bawiący chwilowo w Anglii, magnat przemysłowy z Pennsylvanii.
Dwa okrzyki zdziwienia odpowiedziały na ostatnie słowa małego człowieka.
— Czy podobna? — pytał Homicz — Co się tyczy starszego Felsensteina, podejrzewałem jego winę niemal od pierwszej chwili, gdy mi opowiedziała swą historyę panna Jadwiga. Nieomal pewności nabrałem odtąd, gdym w osadzie X. przez ramię Kaliskiego odczytał początek jego listu do Berlina.... Oskarża go wreszcie stanowczo chicagoski list tego łotra, którego brulion posiadamy. Ale Morski uczestnikiem zbrodni? Ale Mallory.... Czy to tylko podobna, czy podobna?!
Podobne wątpliwości co do ewentualnej winy Morskiego i Mallory’ego wyraził także Gryziński. Robbins pozwolił się im wygadać; uśmiechał się tylko zlekka i bębnił palcami po biurku.
Gdy skończyli, zabrał znów głos i rzekł:
— To, co twierdzę, nietylko jest prawdopodobne, ale nieomal pewne. Kradzież wykonali we dwóch: Felsenstein i Morski; zabójstwo sam Felsenstein. On był inicyatorem i głównym aktorem sprawy, ale działał nie sam. On kradł, ale Morski stróżował. Gdy nadszedł woźny Casey, zapewne drogą inną, niż ta, której strzegł Miller Morski, gdy miało się wszystko wydać, gdy miała nastąpić katastrofa, — wtedy szlachetny baron Felsenstein rzucił się na Casey’a z nożem i zamordował nieszczęśliwego. Morski nie uczyniłby tego nigdy. Trzeba rozumieć naturą Morskiego.... Widzę ją przed oczyma ducha ze wszystkiemi jej dziwnemi załomami, z mieszaniną sprzeczności prawie niepojętą. I z tych sprzeczności zdenerwowanej, dziwnej natury wynika to, że podczas gdy główny zbrodniarz, dziś milionowy pan i magnat, pośród przepychu i pozorów najwyższej uczciwości, przez lat 20 zapomina o spełnionej niegdyś zbrodni, to ów Morski czy tam Miller, będący tylko świadkiem czynu zbrodniczego i współuczestnikiem kradzieży, miota się przez ten cały czas, jak szaleniec, po obszernym kontynencie Ameryki, walcząc ze sobą i sumieniem.... Właśnie ta walka dowodzi jego winy.
— Ale Mallory? — przerwał znów Homicz.
— Zaczekaj pan.... Wiadomo już nam przecież, jaką rolę odegrał w tej sprawie baron Adalbert. To on powziął myśl rabunku; on, będąc przyjacielem Śląskiego (a mam na to dowody), mógł wiedzieć o wyrazach, na które ten najczęściej zamykał swą kasę, tem bardziej, że, jak wiemy z pamiętnika skazanego, były to zazwyczaj drogie dlań imię żony i nazwa wsi dziedzicznej; on mógł domieszać jakiś narkotyk do „cocktailu”, wypitego w saloonie w dzień zbrodni przez Ślaskiego, czem na 24 godzin odebrał mu przytomność; on, odprowadziwszy Śląskiego do domu, przebrał się w jego ubranie, a po spełnieniu zbrodni, krwawą odzież i nóż mu podrzucił.... To wszystko proste i logiczne. Ale jednej rzeczy nie mógł wiedzieć Felsenstein....
— Czego? — zapytał Gryziński.
— Tego, że w chwili zamknięcia kasy przez Śląskiego znajdowała się tam tak znaczna suma.... Kto zna manipulacye bankowe, wie, że przypadkowo tylko w kasie podręcznej mogło pozostać na noc tyle pieniędzy. O tym fakcie wiedzieć mógł tylko ktoś, pracujący w banku, znający jego manipulacye, obecny w biurze przy zamknięciu kasy, a bodaj przy deponowaniu skradzionej sumy i brylantów.
— I sądzisz pan....
— Sądzę, że tym „kimś” był Mallory, naówczas klerk bankowy.
— Dla czego nie kto inny?
— Dla wielu przyczyn.... Dla tego najpierw, że jest on jednym ze świadków w procesie. Piszą o tem Fox i Goggin. Był to niewątpliwie świadek oskarżający.... Już to coś znaczy. Są jeszcze i inne racye. Trzeba panom wiedzieć, że ja znam Mallory’ego i osobiście i z pewnych spraw.... znam także jego życiorys.... i w tym życiorysie brakło mi właśnie klucza do pewnej zagadki.
— I ten klucz?....
— Znajduję obecnie w przypuszczeniu udziału jego w sprawie Ślaskiego.
— To ciekawe, do kroćset! — zaklął teraz Gryziński.
— Istotnie ciekawe, proszę panów — prowadził dalej Robbins — A najciekawszym sam ów Mallory, jako typ.... jako charakter. O ile wiem, jeden z panów — skłonił się zlekka Homiczowi — znał go trochę. Postać sama już maluje jego duszę. Robi on odrazu wrażenie człowieka żelaznej woli i siły charakteru. I istotnie jest takim. Kamienna to twarz i serce kamienne. Człowiek ten nie posiada równowagi uczuć, rozumu i woli. Uczuć bodaj wcale nie ma.. Jest opętany pewnego rodzaju manią, którą nazwałbym — manią przemysłu. Budować, tworzyć, produkować, puszczać w ruch zakłady przemysłowe — oto cel jego życia. Bóstwem jego — machina parowa. Ta „mania przemysłowa” — pozwolicie panowie, że utrzymam to wyrażenie, jako najtrafniejsze — jest równie strasznym i niebezpiecznym obłędem, jak wiele innych. Jestem przekonany, że dla uczynienia zadość tej manii Mallory gotów jest uczynić wszystko: nie cofnie się nawet przed zbrodnią....
— I faktycznie nie cofnął się — przewal Homicz głosem pełnym powagi — Ja mogę to poświadczyć....
Te słowa wywarły na Robbinsie duże wrażenie.
— Czy tak? — zapytał po chwili; a w głosie jego brzmiało zdziwienie.... — Ach, prawda! przypominam sobie, pan przez jakiś czas pracowałeś w „Excelsior Works” w Pennsylvanii.... — dorzucił, jak gdyby sam do siebie.
Myślał przez chwilę, aż zaczął znowu:
— No.... pomówimy o tem kiedyindziej. Teraz wrócimy do roli Mallory'ego w sprawie Ślaskiego. Ta rola jest wyraźną. Człowiek, który, jak panowie sami twierdzicie, zdatny jest do spełnienia zbrodni, nie cofnąłby się przed rzeczą tak bagatelną, jak dopomożenie do rabunku bankowego przez udzielenie rabusiom wskazówki, kiedy kasę najlepiej zrabować.
— Rozumowanie słuszne — zauważył Gryziński.
— I uczynił to — ciągnął Robbins — Uczynił dla pieniędzy, nie tyle może dla samych pieniędzy.... ile dla celów, które chciał przy ich pomocy osiągnąć. Obiecano mu część zrabowanej sumy — i dostał ją.
Karyera Mallory’ego była, w dwóch słowach, następująca:
Otrzymawszy gruntowne wykształcenie w Ameryce, jako inżynier, wyjechał do Europy i tam pracował przez lat kilka w różnych fabrykach i zakładach przemysłowych w Anglii, Francyi i Szwajcaryi. Tam, o ile się zdaje, rozwinęła się jego mania.... Potrzebował on większej sfery działalności i olbrzymiego ruchu fabrycznego; potrzebował rządzić, stać na czele tysięcy. Powrócił tedy do Ameryki i za pieniądze odziedziczone po rodzicach, a w spółce z paru jeszcze kapitalistami, założył wielką przędzalnię i fabrykę wyrobów bawełnianych w Stanie Massachussets. Było to na lat kilka przed wojną domową. Prowadził ją forsownie, z prawdziwym geniuszem przemysłowym — i był na najlepszej drodze do milionów.
Gdy oto zaczęło się coś psuć. Nastąpiły zatargi z robotnikami; kredyt zbyt naprężony zaczął pękać; zapowiedzi przyszłej wojny domowej wywołały stagnacyę.... Bankructwo zdawało się niechybne.
Wtedy nagle zakłady Mallory’ego i Sp. spaliły się do szczętu.
Jak tam było z tym pożarem, niewiadomo. Chodziły o nim różne wieści. Gadano nawet, iż Mallory sam fabrykę spalił... Bądź co bądź, sprawa była o tyle podejrzana, że towarzystwa asekuracyjne nie zapłaciły nic za spalone zakłady, a Mallory pozostał bez grosza. Zaczynała się teraz zawierucha wojenna..... Utonął w niej i był podobno na Południu. Niektórzy mówili, że stręczył Południowcom przeciwko Północnym jakieś piekielne maszyny swego wynalazku.
Był potem, po wojnie, krótki czas urzędnikiem banku „Merchant's Trust Loan Co.” Dopiero coś przy końcu r. 1867 znalazł się znów w Pittsburgu w Pennsylvanii. Wypłynął tam z kapitalikiem, który obliczano na 30, 40 tysięcy dolarów. Ruch w przemyśle w owym czasie był ogromny. Mallory zaczął spekulować w węglach i żelazie — i oto po latach kilkunastu doszedł do potężnego stanowiska na czele „Excelsior Works”. Co tam się z nim stało przed łaty kilku, wiecie panowie lepiej odemnie.
Opowiadania tego o losach Mallorego Homicz i Gryziński słuchali w skupieniu. Istotnie było ono ciekawe i niezwykłe.
— Otóż — kończył Robbins — w karyerze tego człowieka wszystko prawie było mi jasnem.... Nie rozumiałem tylko jednego: zkąd ten człowiek miał kapitał, z którym na nowo zaczął budować swą fortunę w Pennsylvanii? Teraz rozumiem.... Sprawa Ślaskiego to wyjaśnia.
Istotnie to było jasnem. Zasłona, okrywająca tajemniczą sprawę Ślaskiego, rozdzierała się powoli przed oczyma Homicza.
Teraz już z zupełną ufnością zaczął pytać Robbinsa o szczegóły zbrodni i kradzieży tak, jakby ten był tego świadkiem lub posiadał nadprzyrodzoną władzę widzenia w przeszłości.
A Robbins opowiadał.
— Było to tak:
Około r. 1862 wylądował w New Yorku elegancki i piękny jeszcze mężczyzna w średnim wieku i zapisał się w hotelu, w którym mieszkał, jako „baron Adalbert” z Niemiec. Było to przybrane nazwisko Alberta hr. Felsensteina, przedstawiciela młodszej naówczas linii tego starożytnego rodu. Przypędziła go Ameryki lekkomyślność i nawet... coś więcej, niż lekkomyślność. Długi już dawno zmusiły go do wystąpienia z gwardyi królewskiej w Berlinie, w której był jednym ze świetniejszych oficerów. Ożenek z bogatą Polką, hrabianką Z...., nie wiele mu pomógł; rodzina żony nie pozwoliła mu roztrwonić jej majątku. Wtedy po pewnym czasie ukazały się nowe długi i nowe weksle, tym razem nawet z podpisem starszego brata barona. O ile były autentyczne te podpisy, rzecz mniejsza; dość, że weksle zostały wykupione.
Ale za to baron Albert musiał wyjechać do Ameryki....
Przybył do New Yorku ze znaczną sumką pieniędzy, udzieloną przez starszego brata i z zapewnieniem stałej pensyi miesięcznej; pieniądze zresztą strwonił szybko, a pensya nie wystarczała mu na cygara.... Spadał coraz niżej w nowym świecie. Po paru skandalicznych zajściach, które o mało go nie doprowadziły do sądów poprawczych amerykańskich, opuścił wreszcie New York — i znalazł się po pewnym czasie na Południu... Wtenczas właśnie wrzała wojna domowa. Z biedy trochę, z wrodzonego zamiłowania do rzemiosła wojennego po części, baron Adalbert, jak się ciągle w Ameryce nazywał, wstąpił do szeregów Południowców. Tam właśnie spotkał się ze Ślaskim, którego po stłumieniu powstania 1863r. losy przypędziły także do Ameryki. Walczyli obok siebie, w jednym szeregu. Na biwaku wojskowym, pośród niebezpieczeństw forpocztowych, najłatwiej zawiązują się stosunki przyjazne, wyrastają zażyłości. Baron Adalbert zresztą był przy całem swojem zepsuciu wewnętrznem, na zewnątrz oficerem bardzo gładkim, miłym i dobrze wychowanym. Ślaski został przyjacielem barona.
Po skończeniu wojny domowej obydwu znajdujemy w New Orleans.
Ślaski, posiadający odpowiednie wykształcenie fachowe, wreszcie chętny do pracy, dostał posadę w banku. Baron Adalbert, zbyt wielki pan, ażeby zniżyć się do stanowiska klerka bankowego lub jakiegokolwiek innego zajęcia, wisiał w powietrzu.... Nieregularnie bardzo dochodziły go teraz zasiłki od rodziny z Europy; stopień wojskowy, z którym wyszedł z szeregów Południowców, nie dawał żadnej korzyści. Żył więc z łaski przyjaciół z wojska, najwięcej zapewne z łaski Ślaskiego; zresztą, jak zwykle, uciekał się do różnych wątpliwych środków i środeczków......
Bieda znów zaglądała mu w oczy.
Postanowił z nią raz skończyć, raz wypłynąć z mętów życiowych... Pomimo, że miał w Europie żonę, próbował wtedy zyskać względy pewnej młodej Amerykanki, córki milionowego plantatora i ożenić się z nią; ale plan ten się nie udał.... Wówczas o mało co nie popełnił samobójstwa. Lecz w ostatniej chwili tchórzostwo i zamiłowanie życia przemogło. Postanowił uczynić krok ostatni.
Rozumiecie panowie, że człowiek w tem położeniu, który bigamię uważał za drobnostkę, nie namyślał się już ani chwili w obec kradzieży.
Zamierzył okraść bank, w którym pracował Ślaski. Myśl tę zapewne powziął kiedyś, odwiedziwszy biura banku. Może miał interes do Śląskiego, a może odbierał tam jakiś przekaz z Europy. Olśniły go kupy złota i tęczowe barwy banknotów.... Postanowił niemi zawładnąć.
W jaki sposób? Myślał nad tem długo, a postępował zwolna, bardzo ostrożnie. Najprzód nie znał wcale urządzeń bankowych. Nie wypadało mu wypytywać się o takowe Ślaskiego. Z góry już ułożył, że Polak będzie ofiarą, która w jakiś sposób odpowie za jego dopełnienia rabunku....
Znalazł sobie przecież inną drogą do pozyskania informacyj.
W owym czasie, za protekcyą Ślaskiego, posłańcem czy też woźnym bankowym był przez czas krótki Ludwik Miller, Ślązak, również szeregowiec z wojska Południowców, który opuścił szeregi z przestrzeloną nogą. On posługiwał od czasu do czasu baronowi Adalbertowi — i od niego właśnie baron dowiedział się w pogawędce wielu szczegółów, dotyczących manipulacyi bankowej.
Przekonał się, że rabunek w banku nie jest tak łatwy. Wielkie sumy pieniężne lub kosztowności, które w owych czasach często deponowano w banku, przechowywały się w wielkiem murowanem sklepieniu, obitem żelazem. Zamykano je na parę kluczy, a o podkopaniu się pod sklepienie i rozbiciu jego ścian, nawet w kilku ludzi marzyć było trudno. Znajdowała się w banku druga kasa, podręczna, ale w tej bardzo rzadko pozostawały na noc znaczniejsze sumy.... Zdarzało się to wyjątkowo, gdy wniesiono jakieś pieniądze już po zamknięciu sklepionego przedziału.
W jaki sposób dowiedzieć się o podobnym momencie?
Od Ślaskiego — nie. „Szlachetny” baron miał na niego swoje rachuby.... Wypytując Śląskiego o tego rodzaju rzeczy, choćby pośrednio, niby niechcący, mógłby ściągnąć na siebie podejrzenie, które w następnie wynikłym procesie, jego samego mogłoby zaprowadzić — za daleko. Zgodził się więc na myśl i na konieczność przyjęcia do tej całej sprawy wspólnika. Ten wspólnik powinien był należeć do personelu bankowego. Wzrok barona odrazu padł na Millera — i już nawet zwolna zaczął go badać i przygotowywać... gdy wtem, woźny Miller, za jakieś przekroczenie służbowe, dostał dymisyę.
Nić rwała się, trzeba było szukać kogo innego....
„Szlachetny” baron Adalbert zbyt już daleko posunął całą sprawę, ażeby miał się cofnąć. Szukał — i znalazł.... Już parę razy spotykał się z Mallorym i parę razy z nim rozmawiał. Ponury fanatyk przemysłu, rzucony na nędzne stanowisko klerka bankowego, wylał przed nim raz, w chwili wzburzenia, swe aspiracye i plany. Do ich urzeczywistnienia potrzeba mu było — pieniędzy. Głupie 50 tysięcy, niechby 30, niechby już 25,000 dolarów, a Stany Zjednoczone i ich przemysł zrewolucyonizuje! Adalbert przerwał mu i rzekł, iż może mógłbyś mu dostarczyć taką sumę, gdyby.... Spojrzeli sobie w oczy — i zrozumieli się. Odbyli jedną i drugą konferencyę — i rzecz została ułożona.
Nadszedł wreszcie dzień fatalny.
Felsenstein, jak zwykle, o godz. 5ej, w chwili zamknięcia biur bankowych, znajdował się na stanowisku obserwacyjnem w oknie stancyjki, którą umyślnie naprzeciwko banku wynajął.... Patrzył z niecierpliwością i nerwowym niepokojem. Już od dwudziestu kilku dni oczekiwał umówionego sygnału od Mallory’ego — napróżno. Wtem nagle w drugiem oknie banku na lewo mignęła biała chustka od nosa... Jakaś dłoń jak gdyby ocierała chustką od nosa spotniałą szybę. Skreśliła przytem jakiś znak specyalny na szybie.
Felsenstein zadrżał cały. To było hasło.
Należało działać.... Felsenstein szybko uporządkował odzież — i zbiegł ze schodów. W parę minut potem spotkał na ulicy Śląskiego w towarzystwie Mallory’ego i paru innych urzędników banku, którzy dopiero co opuścili biuro. Ktoś zaproponował wstąpienie na drink. Przyjęto. Wszyscy weszli do sąsiedniego saloonu i tu nastąpiła scena z „cocktailem”. Baron Adalbert był zdecydowany w jakiś sposób pozbawić na pewien czas Śląskiego przytomności; nie wiedział jeszcze, jak to zrobi. Dla tego właśnie wybiegł na ulicę, ażeby go spotkać i szukać sposobności.
Ta sposobność zdarzyła się właśnie w saloonie.
Przy barze panował gwar. Rozmawiano głośno. Urzędnicy bankowi stali szeregiem przy „barze”, oczekując na „cocktail”, który przygotowywał bufetowy. Zapadał wczesny zmrok zimowego wieczora — i dopiero zapala no gazy w dużej, wspaniałej izbie „saloonu“.
Baron Adalbert stał na krańcu szeregu, obok Śląskiego. W tej chwili właśnie bufetowy postawił przed Śląskim kieliszek z brunatnym trunkiem; Śląski był obrócony tyłem do barona, bo stojący z drugiej jego strony Mallory, ciągnąc go za guzik, opowiadał mu jakąś zajmującą anegdotę. Felsenstein trzymał w zaciśniętej ręce szklanne naczynie z narkotykiem.... Jeden ruch ręką — i parę maleńkich czerwonawych ziaren, proszków raczej, spadło do kieliszka Śląskiego, mieszając się z takiejże barwy korzennemi ingredyencyami, stanowiącemi niezbędne uzupełnienie amerykańskiej mieszaniny.
Trwało to sekundę....
Nikt tego nie widział — nikt. Tylko twarz Mallory’ego, który przez ramię Śląskiego patrzył w stronę Felsensteina, skrzywiła się jakoś nienaturalnie. Skończył właśnie swą anegdotę — i śmiał się na całe gardło swoim potężnym, ciężkim śmiechem.
Co było dalej, opowiada pamiętnik Śląskiego.
Narkotyk zrobił swoje, prędzej może, aniżeli chciał baron Adalbert. Odprowadzony przezeń do domu Śląski stracił przytomność na 24 godzin. Przez ten czas jego „przyjaciel“ działał. Pożyczył sobie od niego odzienia, klucza od biura i klucza od kasy ogniotrwałej. Słowo, na które była zamknięta kasa, jak sądził, znał. Było to albo „Josephine“ albo „Bronowo”. Gdyby to zresztą go zawiodło, gdyby Śląski zmienił to słowo, — wszystko byłoby stracone.... Na samą tę myśl, pot śmiertelny przechodził przez plecy Feisensteina. Ale co robić! Grał... Mógł przegrać i wygrać.
Zciemniło się już zupełnie, gdy wychodził, przebrany w suknie Śląskiego, z jego mieszkania.
Podniósł wysoko kołnierz paletota. Wzrost i tuszę miał jednakową ze Śląskim. Szedł po schodach powoli. Każdy, ktoby go spotkał, musiałby go na pierwszy rzut oka wziąć za Śląskiego.....
W tem miejscu Robbins zatrzymał się nagle ze swem opowiadaniem. Po chwili rzekł dopiero:
— Tutaj, widzicie panowie, spotykam jeden punkt niepewny.... Faktem jest, że w dalszej akcyi brał udział Miller, obecnie Morski. Jak to się jednak stało, nie mogę rzec stanowczo. Czy Felsenstein, który, bądź co bądź, bał się spełnić kradzież sam, umówił się z nim poprzednio? Czy też przeciwnie stało się to przypadkiem?.... nie wiem. Skłaniam się do ostatniego przypuszczenia. Wyobrażam sobie, że wychodząc w nocy z mieszkania Śląskiego, w ubraniu tego ostatniego, Felsenstein spotkał Millera, a ten go poznał.... Mógłby stać się niebezpiecznym świadkiem przeciw Felsensteinowi. Położenie staje się krytycznem! Wtedy nasz baron wpada na myśl nową, a śmiałą. W paru słowach objaśnia Millerowi, o co mu idzie — i bierze go do pomocy. Felsenstein, bądź co bądź, to natura silna i imponująca..... Wolą panuje nad miękkim i zmiennym charakterem Millera-Morskiego i czyni go swoim wspólnikiem.
Robbins przeciągnął dłonią przez swe rzadkie włosy — i dodał:
— Tak.... w samej rzeczy tak być musiało.
Homicz i Gryziński skinieniem głowy wyrazili aprobatę tego przypuszczenia. Robbins ciągnął zaś dalej:
— Nie jest celem moim wywoływać sensacyi i malować ponure obrazy zbrodni.... Fakta znane wam wykazują jasno, w jaki sposób została spełniona kradzież i zabójstwo woźnego Casey’a. Nastaję na to, że cios śmiertelny woźnemu zadał nie Miller, ale baron Adalbert. Wynika to z całego szeregu faktów i obserwacyj, wynika przedewszystkiem z dalszych postępków Millera-Morskiego.... Przez całe życie przeraża go ta zbrodnia, a w obec jej sprawcy uczuwa przestrach niesłychany; jego widzi w swych halucynacyach. Zresztą zbrodnia została spełniona sztyletem, a broń taką mógł posiadać Felsenstein, Śląski wreszcie, ale nie Morski.
Robbins zamilkł — po chwili dopiero rzekł:
— Tak więc ustanowiliśmy w ogólnych zarysach stosunek uczestników tej sprawy.... Wiemy, kto jest winien i w jakim stopniu. Za wiele zajęłoby nam czasu, gdybym zaczął panom objaśniać, w jaki sposób doszedłem do takiego, a nie innego odtworzenia tych szczegółów. Chciałbym się dowiedzieć jednej rzeczy: Czy według tego, co wiecie o sprawie, wydaje się to, co wam mówiłem, logicznem, konsekwentnem, prawdopodobnem?
— Najzupełniej — była zgodna odpowiedź Homicza i Gryzińskiego.
— W takim razie możemy przystąpić do dalszych wypadków — odrzekł Robbins.
Przez chwilkę namyślał się, wreszcie znów zaczął mówić.
— Ważną jest teraz rzeczą wyjaśnić, co robili moralni i czynni sprawcy kradzieży i zabójstwa, po spełnieniu tych czynów występnych.... Uczynię to w paru słowach.
Nazajutrz wczesnym rankiem odkryto zbrodnię. Mniejsza o to, kto zrobił to odkrycie pierwszy i jak. Dyrektorowie banku wezwali policyę, a ponieważ została okradzioną kasa, pozostająca między innemi pod kluczem Śląskiego, pierwsze przyszło wszystkim na myśl jego nazwisko. Nie przybył on do biura. Ztąd podejrzenie. Wyszukano tedy jego mieszkanie — i wywalono drzwi.
Wiemy już z pamiętnika Śląskiego, co za stanowcze dowody jego winy znalazła tam policya.
Nie potrzebuję dodawać, że te dowody, jako to sztylet, odzież zakrwawioną, parę banknotów z liczby skradzionych i pierścień kompromitujący podrzucił w mieszkaniu Śląskiego „szlachetny“ baron Adalbert. To też wina Polaka była jawną. Bronił się on, jak mógł, ale co mógł uczynić? Oskarżyciele na wszystko znajdowali wyjaśnienie.
To, że nie uciekł, lecz zapadł w sen nienaturalny, przypisywano obezwładnieniu trunkiem....
Felsenstein miał tyle rozumu, że obok łóżka Śląskiego porzucił wypróżnioną butelkę rumu, to też prokurator w sądzie zapewne mówił tak:
— Zbrodniarz, ukrywszy pieniądze i klejnoty, wraca do siebie, ażeby zmienić odzież.... Lecz oto jego nerwy, dotąd strasznie naprężone, słabną.... Nie może ustać na nogach.... Ukazuje mu się widmo ofiary. Ale on liczył na to: chwyta przygotowaną butelkę z napojem spirytualnym i szuka w niej siły. Przeliczył się jednak: wysączywszy płyn ognisty, upada nieprzytomny na łoże. I oto trunek, który miał mu dać siły do uniknięcia pościgu, oddał go właśnie w ręce sprawiedliwości. W nałogu, który dotąd tak skrzętnie ukrywał, znalazł swą zgubę i karę!
Tak zapewne mówił podczas procesu Śląskiego prokurator, wskazując wyciągniętą dłonią przysięgłym oskarżonego, jako typ wszelkiej hypokryzyi i zbiorowisko wszelkich zbrodni.
I przysięgli uczuwali słuszne oburzenie.
Bo też winowajca był uparty. Wzywano go, ażeby się przyznał. Mówił: — Jestem niewinny. Pytano go o wspólników — i o to, gdzie ukrył skradzione przedmioty? odpowiada: — Nic nie wiem!
To też nie dziw, że został skazany na najsurowszą karę.
Co tymczasem robił baron Adalbert? Naturalnie podzielił się najpierw pieniędzmi z Mallorym. Ten wziął zapewne jakie $30,000 — te właśnie, z których później urosła jego fortuna w Pennsylvanii. Obaj byli świadkami w procesie Śląskiego. Obaj zeznali, że widzieli Śląskiego, idącego późnym wieczorem w stronę banku. Zeznanie Mallory’ego broniło nawet Felsensteina przed ewentualnemi podejrzeniami, bo Mallory zeznał, iż większą część nocy, z nim przepędził.
Byli także i inni świadkowie, przeciw oskarżonemu, fałszywi czy prawdziwi — mniejsza. Stało się! — Śląski został skazany.
Z Morskim tylko Felsenstein miał kłopot.
Wszystko zdaje się wskazywać, że zaraz po spełnieniu zbrodni, kiedy od sprawcy, barona, dowiedział się o zabójstwie Caseya, gdy ujrzał krew zabitego, Morski uciekł... Uciekł, nie otrzymawszy nawet swej cząstki z rabunku. Błądził on, pędzony grozą i strachami sumienia, po okolicach New Orleans, a przybył dopiero wtedy, gdy Śląski był już osądzony. Było to zapewne na parę dni przed jego egzekucyą. Co wtedy się stało? Odgadnąć dokładnie trudno. Żyje Morski i dobrze wzięty w kluby, sam na to odpowie. Ja mniemam, że pod wpływem wyrzutów sumienia chciał najpierw ratować Śląskiego, a więc pójść do sądu i wyznać wszystko. Ale zobaczył go Felsenstein. Groźbą czy w inny sposób skłonił Millera-Morskiego do zaniechania tych zamiarów.... Koniec końcem, Morski znikł z New Orleans przed egzekucyą Śląskiego, niewątpliwie unosząc ze sobą część łupu, pochodzącego z rabunku w „Merchant’s Trust Loan Co.”
— Co się stać miało, stało się.... Niewinny zapłacił krwią i czcią za winnych. Oto i cały dramat....
Robbins zakończył. Gdy wymawiał ostatnie słowa, głos jego drżał głębokiem wzruszeniem; czuć w nim było nieomal łzy.
Przez długą chwilę pozostawali pod wrażeniem tego opowiadania Gryziński i Homicz.
W reszcie Gryziński zaczął się zastanawiać. Jego krytyczny umysł otrząsnął się odrazu z wrażenia — i pytał: — Gdzież jednak pozytywne dowody tych twierdzeń? Jakie źródła informacyj, które posłużyły do stworzenia obrazu?
Wyraził to zapytanie Robbins odpowiedział.
Miał istotnie niektóre specyalne informacye Z Mallorym znał się osobiście — i poznał go w toku innych spraw. Co do Feisensteina, zajrzał do Almanachu Gotajskiego i znalazł tam niektóre daty z jego życia. Czytając je, przypomniał sobie, że przed paru laty w jednej z gazet nowojorskich ukazywały się ciekawe felietony, podpisane pseudonimem „Countess Vasilieff”, a opowiadające o rodach królewskich, książęcych i arystokratycznych Europy, wykazujące zakulisową tychże rodów historyę i różne ploteczki z tego umitrowanego i herbowego świata; w felietonach tych opowiedziano także historyę rodu Felsensteinów. Zwróciła ona w swoim czasie uwagę Robbinsa. Przypomniał sobie, że owe felietony wyszły nawet w oddzielnej książce. Odszukał ją — i znalazł tam obfity materyał do charakterystyki barona Alberta. Ma się rozumieć, musiał umieć czytać w owej książce — między wierszami.
— W podobny sposób — kończył Robbins — gromadziłem i inne moje informacye.... Panowie dostarczyliście mi dość faktów. A braki wypełniła fantazya — i logika. Nie ręczę, że wszystkie drobiazgi mego opowiadania są ściśle zgodne z faktami, ale są one prawdopodobne. Za to główne fakta nie mogły być inne..... tego jestem pewny.
Homicz aprobował to skinieniem głowy; Robbins ciągnął dalej:
— Nie o to zresztą idzie.... Rozumiem ja dobrze sens główny kwestyi, postawionej przez p. Gryzińskiego. Idzie mu o to: jakie mam dla sądów, dla świata, dowody pewne i prawne moich twierdzeń?
— Tak jest — potwierdził Gryziński.
— Otóż to właśnie stanowi drugą część naszej pracy... Logicznie wynika ona z pierwszej. Ja sam już mówiłem panom, że przed sąd z tem przeświadczeniem moralnem, jakie mamy we trzech, przyjść nie można. Trzeba faktów.... I zapewniałem panów, że takie fakta znajdziemy.
— W jaki sposób? — pytał znowu Gryziński.
— Na zapytanie to teraz po części tylko odpowiedzieć byłbym w stanie.... Plan kompletny ułożę dopiero wtedy, gdy poznam faktyczny przebieg procesu Śląskiego, a nastąpi to dziś....
Gryziński spojrzał pytająco na Robbinsa.
Ten wyjął z kieszeni zegarek.
— Kwadrans po pierwszej — rzekł — Za 15 minut służąca oznajmi, że obiad jest gotów... Jadam punktualnie o wpół do 2ej. Na obiadek ten panów zapraszam. Prosty jest, ale smaczny. Nie, nie... nie protestujcie panowie; to postanowione. Jesteście po za Chicago, a nasze miasteczko kiepskie posiada restauracye. Zresztą obecność panów u mnie jest jeszcze potrzebną. Spodziewam się, iż około godziny drugiej posłaniec kompanii ekspresowej przyniesie mi tutaj pewną paczkę.
Uśmiechnął się — i podniósł palec dogóry.
— Coś bardzo, bardzo ważnego! — Czy dla naszej sprawy? — pytał Homicz.
— Tak jest....
— I cóż to takiego? — przerwał niecierpliwy Gryziński.
— Co?.... Nic więcej, jak tylko rocznik „Leadera” z r. 1867, ten właśnie, o którym pisali w wiadomym raporcie do panny Śląskiej Fox i Goggin z New Orleans.
Podziw Homicza i Gryzińskiego nie miał granic.
— Jak? co? w jaki sposób doszedłeś pan do posiadania tego ważnego dokumentu? — pytali obydwaj.
— W sposób bardzo prosty.... Kazałem go kupić memu agentowi w New Orleans. Zrobił to przed nosem Foxa i Goggina. Ci ludzie są to oszuści i łotrzy. Mam na to dowody. Nietylko nie pracują oni w interesie panny Ślaskiej która im za to płaci; ale przeciwnie, działają przeciwko jej interesom. Zamiast rozjaśniał? sprawę, zaplątują ją i gmatwają.
— Dr. Gryziński pierwszy mi to mówił — wtrącił Szczepan.
— I miał racyę... Dla mnie jasnem jest, jak słońce, że Fox i Goggin są przepłacani przez kogoś, ażeby właśnie sprawę tak zaciemnili, żeby nigdy w niej nie można było nic dojrzeć. Tym „kimś“ zaś nie może być nikt inny, jak baron Felsenstein z Berlina.
Te słowa stanowiły dla naszych dwóch przyjaciół istne objawienie.
W samej rzeczy i Homicz i Gryziński zastanawiali się nieraz nad tem: w jaki to sposób stać się mogło, że pomimo trzechletniej z górą pracy, pomimo tak kosztownych zabiegów i poszukiwań, agencya new-orleańska nie wykryła nic, nie znalazła żadnej nici przewodniej, nie rzuciła ani jednego promienia światła na tajemnicę z przed lat 21. Oświadczenie Robbinsa wyjaśniło im teraz wszystko.
Gryziński aż w łysinę się uderzył — i rzekł:
— Że też to, do kroćset, mnie staremu głupcowi nie przyszło na myśl!
— Otóż rozumowałem sobie tak: — ciągnął tymczasem Robbins — Jeśli w samej rzeczy Fox i Goggin są agentami barona, to niema nic dla nas gorszego, jak wpadnięcie tego rocznika w ich ręce. Coby z nim zrobili? Zniszczyliby go lub sprzedali za grube pieniądze Felsensteinowi. Byłby to dla nas cios najdotkliwszy.
— Istotnie — zauważył Gryziński.
— To też postanowiłem temu zapobiedz.... Już przed tygodniem, zaledwo tylko przejrzałem papiery, poleciłem telegraficznie memu agentowi w New Orleans wyszukać ów rocznik i kupić go za jakąkolwiek bądź cenę. Polecenie to zostało wykonane. Onegdaj odebrałem telegram, że książka została wysłana przez ekspres. Podług moich obliczeń, za pół godziny będę miał ją tu w domu.
Robbins skończył, a Szczepan podniósł się teraz z miejsca — i uścisnął mu silnie dłoń.
Był głęboko wzruszony.
— Panie! — rzekł krótko — jesteś nietylko człowiekiem rozumu, ale i człowiekiem zacnym, człowiekiem serca. Jestem i będę pańskim dłużnikiem na zawsze.
I Robbinsa wzruszyły te słowa.
Chciał coś odpowiedzieć, ale we drzwiach stanęła stara gospodyni i powiedziała:
— Obiad na stole.
W pół godziny potem, po skończeniu obiadu, podczas którego rozmawiano o rzeczach postronnych, Robbins zaprosił znowu Homicza i Gryzińskiego do swego gabinetu.
Podano tam czarną kawę i cygara.
— Za pięć minut druga — zaczął Robbins — Spodziewam się, że posłaniec kompanii ekspresowej będzie punktualny.... Tymczasem możemy na chwilę wrócić do zajmującego nas przedmiotu.
— Zgoda — odrzekł Homicz.
— Otóż, rozumiecie teraz panowie, dla czego przed chwilą wstrzymałem się od kreślenia dalszych naszych planów. Idzie nam o zdobycie dowodów niewinności Śląskiego, a winy tamtych. Plany różne pod tym względem, jak mówiłem, już mam. Ale rocznik „Leadera”, który w tej chwili nadejdzie, da nam nowe fakta, szczegóły, nazwiska, słowem wskaże nowe ślady, za którymi iść będziemy mogli. To też...
W tej chwili odezwał się dzwonek u drzwi.
— To ekspres! — zawołał Robbins i zerwał się z miejsca.
Pobiegł szybko ku drzwiom, prowadzącym do sieni. Gdy za chwilę powrócił, niósł z tryumfem dość wielką i ciężką paczkę.
Było to pudło drewniane, czworoboczne, nizkie, dość duże.
Jedna chwila — i przy energicznej pomocy Homicza Robbins oderwał wieko pudła. Ukazała się w nim starannie opakowana wielka księga, której oprawa, pomimo lat, była zachowana wcale dobrze. Gospodarz domu porwał gorączkowo księgę i poniósł ją na biurko. Roztworzył książkę — i oto na pierwszej stronnicy ukazał się jej nagłówek:
„New Orleans Leader“.
Był to numer 1szy z d. 1go stycznia 1867 r. Za nim szły numera następujące.
— Hurra! — zawołał na ten widok Gryziński — nasza górą....
Ale Robbins nie bawił się w objawy radości; pilno mu było do czynu.
— Jakiego dnia odbywał się proces Śląskiego w New Orleans? — zapytał niecierpliwie Homicza.
— Nie wiem dokładnie — odrzekł — ale data wykonania wyroku śmierci była 12 marca 1867 r. Przestępstwo samo zostało spełnione w grudniu roku poprzedniego.
— W takim razie proces musiał się odbywać w początku lutego lub w końcu stycznia.
I szybko, gorączkowo zaczął przewracać kartki księgi.
Nagle pobladł, jak płótno.....
Ręka, którą trzymał kartkę rocznika gazety, drżała mu, jak liść osikowy. Gniew i żal wybił się na twarzy.
— Jesteśmy okradzeni.... — zawołał głosem ochrypłym od wzruszenia.
Gryziński i Szczepan nie zrozumieli z początku. Ale gdy poszli wzrokiem za kierunkiem, w którym wskazywał palec badacza tajemniczych przestępstw — i na ich twarzach odbiły się zdziwienie i gniew.
Spotkała ich przykra niespodzianka.
Kilkanaście czy kilkadziesiąt kart było wyciętych z księgi!
Jakaś nieznana ręka wystrzygła je równo, tuż przy samej oprawie.... Nie można było wątpić: uczynił to ktoś, kto chciał, ażeby w ręce Robbinsa nie dostał się opis procesu Ślaskiego. Niewątpliwie wycięte numera musiały być te same, w których znajdowało się sprawozdanie z procesu.
Parę chwil wystarczyło do sprawdzenia, że tak jest w istocie.
Robbins podniósł teraz z ponad książki twarz ciągle bladą.
— To robota tych łotrów Foxa i Goggina.... — rzekł — Ale będzie to już ich ostatnia sprawka. Zapłacą za nią!
I pogroził w powietrzu palcem.
Homicz i Gryziński mocno byli zafrasowani.
— Cóż teraz będziemy czynili? — zapytał ten ostatni. Widocznie, uważał teraz sprawę niemal za przegraną.
Ale mały człowieczek, Robbins, już odzyskał poprzednią pewność siebie. Uśmiech już igrał na jego wargach. Wskazując gościom swoim miejsce przy biurku, rzekł:
— Siądźmy i pogadajmy. Ponieśliśmy drobną porażkę, ale to mniejsza... Odegramy się kiedy indziej. Tymczasem zaczniemy działać i bez „Leadera“ z roku 1867. A potem?.... Zobaczymy. Niepodobieństwo, żeby nie było w całej Ameryce więcej egzemplarzy tej lub innej ze współczesnych gazet.
Tegoż samego dnia, nad wieczorem, rozgrywały się następujące sceny w pobliżu St. Joseph, w Stanie Missouri.
O jakie 2 mile od miasta, tuż na skręcie rzeki, gnieździ się pośród krzaków na pół rozwalona chatka.
Pusto tu i głucho... Przez wybite okienko widać w chałupce parę narzędzi rolniczych, parę naczyń, ławę spruchniałą i wiele pajęczyny. Z poza krzaków szumi mętnemi falami rzeka. O paręset kroków od chatki widzimy parę stogów siana, każdy pod drewnianym dachem. Dalej — łąka szeroka, rozpływająca się w przestrzeni, ciemno-szmaragdowa w zapadającym powoli zmroku.
Widocznie jest to szmat ziemi, należący do jakiejś sąsiedniej farmy.
Łąka ta dostarcza farmerowi siana. W dni pokosu lub zwózki gwarno tutaj; kiedyindziej panuje cisza martwa.
Nikt tu nie mieszka. Na pozór niema tu nikogo. Chociaż.... pozory często mylą. I istotnie tym razem były one omylne. W tym samotnym zakątku znajdowali się jednak ludzie. Było ich dwóch. Jeden ukrywał się, drugi go śledził.
Zmrok już zapadał, gdy w jednym ze stogów objawił się ruch.
Kilka garści siana osunęło się z boku — i ukazał się otwór. Z tego otworu wysunęła się najpierw z wielką ostrożnością rozczochrana głowa; oczy jej rozglądały się dokoła, jak gdyby chcąc przeniknąć półmrok i przekonać się, czy w pobliżu niema jakiego niebezpieczeństwa.... Upłynęła chwila. Badanie to widocznie wydało rezultat zadawalniający, bo oto za głową wysunęła się i reszta ciała. Postać, która teraz się ukazała, nie była zbyt ponętną; postać to typowa amerykańskiego włóczęgi (trampa). Odzież w nieładzie; na głowie słomiany kapelusz o dziurawem dnie; buty wykrzywione; siano we włosach; twarz brudna i zaspana, okolona długą roztarganą brodą czarno — siwawą — oto główne cechy tej postaci.
Gdy wysunęła się ona naprzód, pierwszym — Aaa.... — zabrzmiało przeciągłe ziewanie.
Widocznie ów człowiek dopiero co zbudził się z długiego snu. Przeciąganie się i ziewanie zajęło mu prawie minutę. Gdy z niem skończył, zdawał się nad czemś namyślać. Pukał palcem w czoło — i mruczał coś pod nosem.
Oto treść główna owego mruczenia:
— W dyabelne wpadłeś, bratku, sidła.... Na psy zeszedłeś. Od wczoraj wieczorem nic nie miałeś w gębie. Apartament masz taki, że psy by ci go nie pozazdrościły. Grosza przy duszy nie masz; łachy z ciebie spadają. A co najgorsza, to że w każdej chwili mogą cię wsadzić do kozy. Brr....
Splunął i zaklął siarczyście.
— No, mój Bolku — mówił znów po chwili do siebie — nigdy jeszcze chyba nie znajdowałeś się w podobnie głupich tarapatach.
Ale, bądź co bądź, musisz z nich raz wyjść. Nie sztuka być w szczęściu, spać na złotogłowiu i opychać sobie żołądek polędwicą z truflami, a pieniędzy mieć, jak lodu.... To każdy dureń potrafi! Ale być na dnie, w najgłupszem w świecie położeniu, a pomimo tego wydostać się na wierzch — to sztuka, a taką sztukę dokonać potrafi tylko człowiek w całem tego słowa znaczeniu.
Uderzył się pięścią w piersi — i rzekł już na cały głos:
— Dowiedz że, synku, że jesteś takim człowiekiem.... A jeśli tego nie uczynisz, sam będziesz miał prawo nazwać się kpem!
Przez chwilkę jeszcze myślał i coś mamrotał.
Wreszcie powziął postanowienie.
— Idziemy do miasta — mruknął — Kto nie ryzykuje, ten nic nie ma.... Raz kozie śmierć! A zresztą, czyż, do stu tysięcy szatanów, mam napisane na czole, że mnie poszukuje za tę głupią sprawę w Chicago?
Podniósł kij sękaty, leżący na ziemi i skierował się na prawo.
Trafił na ścieżkę, wijącą się śród trawy — i szedł nią teraz szybko. Pogwizdywał sobie, a od czasu do czasu wymachiwał rękami i mówił coś do siebie.
Układał plany działania.
Dopiero w chwili, gdy wyruszył z miejsca, objawiła się w tem pustkowiu obecność i drugiego człowieka. Jeśli tamten, jak to przeglądało z jego własnych słów, był zwierzynę, tropioną przez policyą, — to ten był widocznie ogarem.
Ukrywał się on, przyczajony, za drugim stogiem siana.
Teraz podjął się i wyprostował swoją długą i chudą postać. Ubrany był dość przyzwoicie. Twarz jego ginęła w cieniu szerokich kres czarnego, miękkiego kapelusza. Zmrok teraz już zapadał, ale na szafirowe niebo wypłynęły gwiazdy i ukazał się rąbek księżyca.
Na tle ciemno-szafirowej przestrzeni, jak ciemne plamy, odcinały się sylwetki stogów siana, chałupki — i dalej poruszająca się szybko na ścieżce postać włóczęgi.
— A.... nasz ptaszek fruwa. Idźmy za nim — rzekł do siebie wysoki człowiek i zaśmiał się po cichu dość nieprzyjemnym śmiechem.
Teraz, z ogromnemi ostróżnościami zaczął i on posuwać się zwolna naprzód. Nie chciał, ażeby idący przed nim spostrzegł, że jest śledzony. Nie było to zadanie łatwe, ale też wysoki mężczyzna nie był widocznie w zawodzie ogara nowicyuszem....
Gdy w pół godziny potem wchodzili do miasta, człowiek, idący przed nim, ani się domyślał, że miał przez całą drogę idącego wślad za nim towarzysza.
Uliczka, na której się teraz znaleźli, była dość pusta i słabo oświetlona. Małe domki kryły się w półcieniu po za ogródkami, a tylko w dwóch czy trzech miejscach jasno oświetlone okna składów rzucały jaśniejsze smugi światła na ulicę. Rzadko tylko przesuwali się po chodniku przechodnie.
śledzony włóczęga zbliżył się do jednego z tych oświetlonych okien.
Było to okno saloonu.
W głębi, po za szybą, niedostatecznie zakrytą jakąś czerwoną płachtą w rodzaju firanki, widać było w świetle kopcących się lamp naftowych dość brudną „barę“ z ustawionemi po za nią butelkami; z boku były beczułki. Dwa czy trzy stoliki uzupełniały umeblowanie tego szynczku, brudnego i pospolitego. Przy jednym ze stołów, gospodarz, gruby, kosooki Niemiec, grał w karty a jednym z gości; na drugim położył się i spał jakiś widać niezbyt trzeźwy gość.... Zresztą w saloonie nie było nikogo.
Włóczęga stał przed oknem i trząsł się od zimna.
Oko jego przebiegało po szeregach butelek różnorakiej barwy i formy, stojących na pułkach; ślizgało się po okrągłych beczułkach — i pieściło się widokiem „free lunchu” (bezpłatnej przekąski), wystawionego na stole w głębi. Człowiek ten u czuwał, że mu nabiega na język cierpka i gorzka ślina.
Potrzebował jeść i pić.
W tej chwili ominął go strach przed sprawiedliwością; zapomniał o wszelkich daleko sięgających planach, jakie snuł przed chwilą.... Głód i pragnienie nad nim zapanowały, palące, ze zwierzęcą siłą.
Na wszystko był teraz gotów.
Ukradnie, będzie żebrał.... wszystko zrobi.... ale musi zaspokoić głód!
Decydować się musiał prędko; już chciał wejść do saloonu, gdy oto los uśmiechnął mu się sam.
Lob przedstawił się włóczędze w postaci owego draba, który go śledził przez całą drogę od nadrzecznego pustkowia farmerskiego aż do miasta. Siedzący stanął teraz za śledzonym — i z ukosa studyował grę jego twarzy.
Mówiła ona aż zanadto wyraźnie: jeść mi się chce!
Siedzący powziął w tej chwili jakąś myśl, zdaniem jego bardzo szczęśliwą, bo uśmiech zadowolenia ukazał mu się na twarzy. Uderzył w ramię dość silnie stojącego przed nim włóczęgę, aż ten drgnął i obrócił się ku niemu w postawie na pół obronnej. Ale drab śledzący go śmiał się teraz na całe gardło.
— Nie masz się co strachać, bratku.... — mówił głośno, ochrypłym głosem, po angielsku — Nie chcę ci zrobić nic złego. Sure!
Włóczęga patrzył nań z podełba, pytająco.
— Ot widzisz — ciągnął dalej drab głosem, któremu chciał nadać ton gburowatej dobroduszności — jestem sobie tylko biednym robotnikiem, ale człowiekiem uczciwym... Szczególniej nie mogę znieść widoku takiego, jak ty, robaka, co mu od ostatniego śniadania upłynęło ze sześć miesięcy, a w brzuchu burczy, niby w tartaku parowym.
Roześmiał się głośno z własnego konceptu — i dodał:
— Nie jadłeś?
— Nie.... — odrzekł cichym głosem, spuszczając oczy włóczęga.
— To chodź.... — wskazał ręką na drzwi saloonu — Dostaniesz co chlapnąć i zeżreć. Mam jeszcze w kieszeni parę „kwodrów”.
Włóczęga nie chciał wierzyć sam swoim uszom. Co za szczęście nań spadało!
Kiedyindziej przyjąłby tak obcesową propozycyę z pewnem niedowierzaniem. Teraz czuł tylko wdzięczność. Nie wiedział nawet, jak ją wyrazić. Skinął po prostu głową — i za wysokim drabem skierował się ku drzwiom saloonu. Ten ostatni śmiał się w duchu.
Mówił sobie:
— Dobry mi się trafił pomysł.... Po kiego dyabła miałbym za nim latać po różnych dyabelskich wertepach i dziurach, skoro mogę się z nim łatwo zaprzyjaźnić i przywiązać go do siebie tanim kosztem? On wtedy będzie za mną biegał, jak pies na postronku....
Usiedli przy trzecim stole. Wysoki drab zażądał wódki i piwa; a włóczęga przyniósł sobie ze stołu z „free lunchem” potężną porcyę kiełbasy i grochu.
Zajadał, jak ludożerca.
Mdłe światło wiszącej lampy oświetlało zakąt, w którym siedzieli. Twarze obydwu znajdowały się niemal w cieniu. Fundator milczał; widząc wreszcie, że uczta włóczęgi zbliża się do końca, chciał coś przemówić.
Zrzucił kapelusz o szerokich skrzydłach — i wtedy wyraźniej w slabem świetle lampy ukazała się jego nieprzyjemna, czerwona i trędowata twarz.
Włóczęga po raz pierwszy spojrzał swemu fundatorowi prosto w oczy. Spojrzał i oniemiał. Niedojedzony kawał kiełbasy wypadł mu z ręki.... Wstał z miejsca nagle, jak gdyby sprężyną w górę wyrzucony — i zawołał:
— Szymek Zawalidroga!
Teraz i twarz włóczęgi ukazała się w pełniej szem oświetleniu. Drab, którego nazwano tem znanem nam już nazwiskiem, przyglądał się jej przez chwilę z natężoną uwagą. Trudno mu było przypomnieć sobie te rysy, tak niefortunnie przez nędzę zmienione. Wreszcie znalazł.
— Kaliski! — ryknął.
I dwaj łotrzy rzucili się sobie w objęcia. Śledzony i śledzący poznali się — i na nowo pokumali.
Stało się to niejako odruchowo. Nawet występek wytwarza pewnego rodzaju koleżeństwo — i właśnie ono to objawiło się w ruchu, który wywołał uścisk dwóch łotrów. Rozstali się wprawdzie ze sobą, akurat przed uwięzieniem Kaliskiego w Pennsylvanii, w sposób nie bardzo przyjazny, bo Zawalidroga, czując pismo nosem, okradł Kaliskiego z paruset dolarów i ważnych papierów — i uciekł.... Ale taka drobnostka pomiędzy takimi, jak on i były jego zwierzchnik, kompanami, nie liczyły się prawie. Zresztą, czyż następne wypadki nie okazały, jak na dłoni, iż Szymek, uciekając, miał racyę?...... Wszakże, gdyby pozostał dalej z Kaliskim, napewno podzieliłby jego los w więzieniu.
Spotkawszy się w tak niespodziewany sposób, rozczulili się obydwaj.
W innych warunkach, widząc Kaliskiego w dobrobycie, Szymek starałby się może uniknąć widzenia z nim. Obawiałby się zemsty; a Kaliski może chciałby na nim tę zemstę wywrzeć... Obecnie, na razie przynajmniej, Szymek nie potrzebował się niczego obawiać od włóczęgi, którego ratował od głodu; a Kaliski słusznie przypuszczał, że drab, który go kiedyś okradł, poczuje się do obowiązku częściowego przynajmniej wynagrodzenia mu owoczesnej krzywdy.
Pchała ich do siebie wzajem sympatya i po części interes; chociaż jednocześnie przychodziła obydwom do głowy i refleksya.
Szymek Zawalidroga kazał znów dać wódki na tak szczęśliwe spotkanie się. Jednocześnie zaczęli się przerzucać, po polsku, urywanemi słówkami.
— Aaa... — mówił Szymek, odrazu wchodząc na familiarne „ty” z dawnym swoim „bossem” — obdarłeś się ogromnie... Co się z tobą zrobiło, człowieku?
Kaliski tylko ręką machnął — i rzekł:
— Iiii.... Nieszczęście!
— I dawno wyszedłeś „ztamtąd“?
To „ztamtąd” oznaczało — pennsylvańskie więzienie.
— O, już kawał czasu.
— I znowu „wdepnąłeś” w kawał?
Kaliski spojrzał podejrzliwie na kompana, jakby chcąc powiedzieć: „A tobie co do tego?”
Odrzekł jednak krótko:
— Niby... trochę.... ale wykaraskam się.
— Jak?
— Zobaczysz.... — mówił Kaliski, ożywiając się — Mam jeden.... ba! dwa złote interesa w ręku. Jeden szczególniej łatwy do obrobienia. Schylić się tylko trzeba, a garśćmi można pieniądze grabać.
Szymek spojrzał z niedowierzaniem na łachmany Kaliskiego — i zapytał:
— Dla czegoś ich nie grabał?...
— Widzisz.... dyabli mi nadali jedno małe nieszczęście. Stało mi się to niechcący... niespodziewanie. Przerwało mi wszystkie plany. Musiatem się ukrywać.... nie zdążyłem nawet pobiedz do mieszkania po pieniądze. Ale to nic.... Teraz wszystko pójdzie, jak po maśle. Bóg mi ciebie zesłał.
Trędowatą twarz Szymka wykrzywił zły uśmiech.
— Dyabeł prędzej.... — mruknął.
— Mniejsza o to — ciągnął dalej niecierpliwie Kaliski — Daj mi tylko byle jakie ubranie, parę dolarów do kieszeni, a będziemy niedługo opływali we wszystko.... Ma się rozumieć, zrobimy interes we dwóch.
Szymek Zawalidroga nie byłby od tego.... chociaż, przesuwały mu się przez mózg różne wątpliwości.
— Więc to dla tego interesu zmieniłeś swoje nazwisko na John Dix? — zapytał nareszcie.
— A ty zkąd o tem wiesz? — zawołał Kaliski i skoczył z krzesła.
Istotnie Szymek spostrzegł, że zrobił głupstwo....
Szymek dotąd miał tę wyższość nad dawnym swym „bossem” i kompanem, że tamten przypuszczał, iż spotkanie było przypadkowe i nie wiedział, jaką Szymek grał w obec niego rolę. Niezręczne pytanie na pół go wydało. Bo zkąd przypadkowo spotkany człowiek mógł wiedzieć, jak Kaliski nazywał się w Chicago?
Kaliski zbyt wiele miał sprytu, ażeby nie wyprowadzić ztąd wniosków, aż nazbyt daleko sięgających....
I już je wyprowadzał.
Szymek pojął w tej chwili, że na coś musi się zdecydować.
Musi: albo zdradzić w obec Kaliskiego tych, którzy mu polecili ścigać Dixa; albo przeciwnie wydać Dixa-Kaliskiego w ich ręce Przez chwilę skłaniał się do tej ostatniej ewentualności, — ale w jakiż tu sposób okłamać dawnego kompana tak, ażeby wzbudzić jego zaufanie?! Jest to prawie niepodobieństwem...... Wypadałoby go więc aresztować.... A przecież otrzymana instrukcya każe mu śledzić włóczęgę, nie odstępować go na krok, do aresztowania jednak, do pomocy policyi, nie uciekać się w żadnym razie.
I tak źle i tak nie dobrze.
Pozostaje więc pierwsza alternatywa: zdradzić tamtych w obec Kaliskiego.... Do tego więcej się nawet skłaniają jego osobiste sympatye.
— Yes! — rzekł zdecydowany, zaklął i wziąwszy za plecy wystraszonego Kaliskiego, usadził go na stołku — Uspokój się, bratku.... Wszystko będzie all right. Zaraz ci wyjaśnię.
Kaliski wciąż patrzał na niego z podełba, przerażony.
— Otóż wiem, że się nazywałeś czy chwilowo nazywasz John Dix, bo właśnie polecono mi śledzić Johna Dixa.
— Kto?
— Agent policyjny czy też detektyw prywatny, który tu przybył za tobą z Chicago.
Kaliski coraz bardziej kręcił się na stołku.
— I co z tem zrobisz? — wybąknął.
— Puszczę go kantem.... — i Szymek roześmiał się głośno — Przecieżbym starego przyjaciela nie oddał w ręce Machabeuszom!
Twarz włóczęgi rozjaśniła się; ale w mózgu jego tkwiło jeszcze podejrzenie. Chciał coś mówić, aie Szymek mu przerwał:
— Siedź cicho — i słuchaj.... Widzisz, ja myślę, że ten detektyw ogromnie jest na ciebie zawzięty i dałby nie wiem co, ażeby mieć cię w swej łapie. Ale my go „afiliujemy“ i to tak, ażeby jeszcze na tym byznesie zarobić parę groszy....
Skinął na gospodarza szynku.
— Hej, ojcze Ohm — zawołał na niego familiarnie — ołówka, papieru i waszego chłopaka.... Potrzebuję go posłać gdzieś.
Wszystko za chwilę było gotowe.
Zawalidroga napisał parę wyrazów — i kazał je odnieść pod wskazany adres małemu, rozczochranemu, o rudej czuprynie chłopakowi, którego przywołał z góry saloonista.
Rzucił chłopakowi w czapkę „kwodra” — i rzekł:
— Gdyby cię pytali, kto ci dał tę kartkę, powiesz, że to jakiś pan nieznajomy.... na ulicy i nic więcej. Rozumiesz?
— You bet — i z pod rudej czupryny chłopaka błysnęło dwoje złych, ale sprytnych oczu.
Kaliski patrzył na to ciągle z pewnym niepokojem; ale cóż mógł robić? — musiał się zdać na łaskę i niełaskę swego dawnego kompana.
— A teraz maszerujemy — rzekł Szymek.
Przedtem jednakowoż poszeptał przez chwilę z kosookim saloonistą, którego widocznie znał dobrze. Coś mu zalecał, a Niemiec odpowiedział skinieniem — na znak zgody.
Szymek nie wyszedł z Kaliskim drzwiami frontowemi.
Skierował się razem z towarzyszem w głąb saloonu — i tam otworzył małe drzwiczki. Znaleźli się w jakimś pokoiku zarzuconym rupieciami, potem przeszli przez ciemną sionkę, wreszcie znaleźli się w jakimś zaułku.... Przeszedłszy kilka kroków, skręcili w wązką uliczkę — i znów przez kwadrans krążyli po labiryncie zaułków i uliczek, pośród kup gnoju, pudeł z śmiećmi i niemiłych zapachów.
Przez ten czas nic nie mówili do siebie.
Wreszcie w jakimś zaułku Zawalidroga zapukał do małych drzwiczek po parę razy, z przestankami. Drzwiczki skrzypnęły — i ukazała się w nich owinięta w fular głowa starej Murzynki.
— Oh, that’s you, Mr. Simon — rzekła na widok Szymka.
Widocznie miał on u niej dobrą markę.
Nie pytając już nic dalej, Murzynka poprowadziła dwóch przybyłych przez jakieś podwórze do nowego przejścia, a ztamtąd do sieni dużego drewnianego domu, którego kontury niejasno rysowały się na tle zmroku.
W oknach domu nie było widać świateł; zdawał się zupełnie opuszczonym; gdy jednak Murzynka wprowadziła dwóch ludzi do sieni i ztamtąd do pokoju na parterze, ukazało się żywe światło lamp naftowych.
Widocznie okiennice domu były szczelnie zamknięte, ażeby światła nie przepuszczać na zewnątrz.
Pokój, do którego weszli Kaliski i Szymek, był obszerny i przyzwoicie urządzony. Miał on wygląd ofisu hotelowego. W głębi znajdował się typowy kontuar, z kluczami, wiszącemi na tablicach; za kontuarem siedział klerk.
Pośrodku pokoju palił się ogień w piecu.
Obok stały krzesła i fotele na biegunach. Na stole leżały gazety. Siedziało tutaj dwóch dość porządnie ubranych mężczyzn. Dalej w głębi widać było drzwi, a za niemi pokój z wielkim pośrodku zastawionym stołem. I tam znajdowało się parę osób, w tej liczbie jakaś kobieta.
Nikt z obecnych nie zwrócił na przybyłych szczególnej uwagi.
— Jesteśmy w prywatnym hoteliku Ciotki Sary — rzekł Szymek i zwrócił się do klerka.
Rozmawiali przez parę chwil po cichu, wreszcie drab odwrócił się — i rzekł do Kaliskiego po polaku:
— No.... to rzecz załatwiona. Zostaniesz tutaj. Wykąpiesz się, wymyjesz i uczęszesz dziś jeszcze, a potem dostaniesz nowe ubranie, wygodny pokój i jeśli chcesz, kolacyę... Możesz nawet korzystać z towarzystwa tych panów i pań. Kompania to bardzo miła. Co do swojego bezpieczeństwa osobistego, to jest zapewnione.... Sam dyabeł cię tutaj nie znajdzie!
— Ty odchodzisz? — zapytał Kaliski.
— Tak.... Muszę iść nakłamać, co wlezie, temu ananasowi z Chicago, który kazał mi ciebie pilnować. Wystrychnęliśmy go pysznie na dudka!.... Jutro rano tu będę — i pogadamy o interesie... a właściwie o interesach, o których wspominałeś. A teraz.... good bye.
Za chwilę Kaliski pozostał na nowem miejscu sam, a program, zapowiedziany przez Szymka, wykonany został co do joty.
W ten sposób w śledztwie, które miał prowadzić Robbins urywało się znów jedno ogniwo... Tracono z widoku jedynego świadka, mogącego dać dowody winy barona Felsensteina.
Robbins, odkrywca najbardziej zawiłych zagadek i badacz psychologii cierpień ludzkich, nie stracił ani rezonu ani ochoty do pracy, gdy nić, którą już zdawał się trzymać, wymknęła mu się z ręki.
Karty, wycięte z rocznika „Leadera“, nie odebrały mu wiary w powodzenie sprawy.
Nie przeraził się też wcale otrzymaną na drugi dzień wieścią, że Dix-Kaliski, którego przed kilkoma dniami przedtem odkryto w St. Joseph, Mo., zdołał w jakiś cudowny sposób wymknąć się z pod nadzoru detektywa agencyi chicagoskiej.
Wiara jego w tę sprawę była ciągle niezachwiana.
Odbył on jeszcze parę narad z Gryzińskim i Homiczem — i skreślił im ostateczny plan działania.
Plan ten, bardzo prosty i logiczny, był oparty na zasadniczem przypuszczeniu: że przeprowadzenie w sprawie Ślaskiego nowego śledztwa, po latach tylu, było wprost niemożebnem. Robbins rozumiał dobrze, iż jeśli wówczas wszystko dowodziło, że winnym jest Ślaski, niepodobieństwem było teraz, po latach, wśród zmienionych do gruntu stosunków, przy braku wszelkich podstaw faktycznych, a nawet dokładnego sprawozdania z procesu, znaleźć na miejscu, w New Orleans, prawne dowody jego niewinności.
Na czemże więc opierał swą niezłomną nadzieję wykrycia prawdy?
Na tem, że właściwi sprawcy, uczestnicy lub ukrywacze przestępstwa, za które skazano na śmierć niewinnego — jeszcze żyli. Było ich kilku, tem lepiej! Prawda żyła ciągle w ich udręczonych od lat tylu sumieniach. Tę prawdę postanowił sobie Robbins wydobyć z najtajniej szych zakątków ich serc i sumień — i wyprowadzić ją na ich usta.
— Z nich samych musimy uczynić świadków przeciwko nim samym! — mówił z zapałem.
Robbins rozumiał jednak, że jest to trudnem. Nikt przecież nie zechce sam, dobrowolnie, świadczyć przeciwko sobie samemu. Otóż plan jego polegał na tem, ażeby tych ludzi znów postawić w obec siebie, ze brać razem i tak oddziałać na ich nerwy, namiętności, tak wprowadzić we wzajemne ze sobą starcie, ażeby w tej walce wykrzesała się, wytrysła na wierzch — prawda.
Zadanie łatwem wcale nie było.
Trzej ludzie, o których szło, znajdowali się w tej chwili na trzech różnych, odległych od siebie punktach kuli ziemskiej.
Dwaj z nich byli w Europie, i to jeden w Anglii, a drugi w Niemczech. Trzeci, Morski, znajdował się zapewne w Ameryce, ale gdzie? — nikt nie wiedział. Wszyscy trzej nie wiedzieli o sobie wzajem. Zerwali ze sobą wszelkie stosunki. Oprócz — wspomnienia o dawnem przestępstwie, nie wiązało ich nic. Jeden z nich, Morski, ukrywał się nawet starannie przed innymi.....
Jakże do nich dojść? w jaki sposób sprowadzić ich wszystkich razem — i zmusić do nowego ze sobą starcia?
W tem właśnie była trudność, zresztą nie nierozwiązalna dla Robbinsa.
Sprowadzenia Mallory’ego i Felsensteina do Ameryki nie uważał on za rzecz niepodobną.
Mallory sam musiał tu z czasem przybyć, wzywały go przecież do tego interesa. Zresztą, jeśli trzeba, możnaby na niego znaleźć sposób.
W tem miejscu rozwijającemu swe teorye Robbinsowi przerwał Homicz temi słowy:
— Sposób taki mam w ręku.
— A jakiż to sposób?
— Bardzo prosty.... Potrzebuję siąść przy biurku i napisać kilka słów do adwokata Mallory’ego tu w Chicago, — pozwólcie mi, panowie, przy sobie pozostawić sekret tego listu — a nasz człowiek przybędzie tu z Londynu niezwłocznie, w dwa tygodnie potem, w trzy najdalej.
— I jesteś pan tego pewny?
— Najpewniejszy....
— Tem lepiej! tem lepiej! — odrzekł Robbins tonem znaczącym — w ten sposób kwesty a Mallory’ego załotwiona.
Rozwijał potem dalej swój plan. Nic trudnego także sprowadzić do Ameryki Felsensteina. Gdy się wie to, co się już wie, łatwo zagrozić mu w liście skandalem, wykryciem, jeśli nie dawnej zbrodni, to przynajmniej konszachtów z Kaliskim — i skłonić do przyjazdu.... Gdyby list nie pomógł, mógłby nawet ktoś do niego pojechać i rzecz mu przedstawić osobiście. Felsenstein, jeśli tylko będzie widział szansę uratowania pozorów, zgodzi się na wszystko.
Najtrudniejsza sprawa z Morskim.
Trzeba go znaleźć, a nie jest to wcale rzecz łatwa.... Ukrywa się on z prawdziwym talentem. Ale przecież Stany Zjednoczone, to nie pustynia Sahara, on nie ziarnko piasku. Postać to dość charakterystyczna, ażeby jej można było nie zauważyć. Ze wszystkiego widać, że Morski mieszka gdzieś na Wschodzie, najprawdopodobniej w Stanie Missouri. Szukać go można przez agencye, a nawet przez ogłoszenia w gazetach.
A gdy się go raz znajdzie, należy nie wypuścić z ręki.
Wtedy dopiero będzie czas na sprowadzenie do Ameryki innych; wtedy postawi się ich w obec siebie.
Praktycznie Robbins nakreślił plan następujący:
Homicz, w asystencyi jednego z najzdolniejszych detektywów chicagoskich, uda się do New Orleans i tam na nowo przeprowadzi śledztwo, tak haniebnie zagmatwane przez Foxa i Goggina. Być może, iż znajdzie nowe ślady i wskazówki, a przedewszystkiem nowy rocznik gazety ze sprawozdaniem z procesu. Gdyby tego była potrzeba, w miarę okoliczności, przedstawi się Jadwidze — i będzie z nią działał razem.
Gryziński ze swej strony uda się do Stanu Missouri.
Będzie on miał podwójne zadanie: znaleźć nietylko Morskiego, ale i Kaliskiego. Ma się rozumieć, towarzyszyć mu będą dwaj najlepsi detektywi. Poprowadzi swe poszukiwania nietylko w tym Stanie, ale i w sąsiednich. Pieniędzy szczędzić nie będzie....
Jego punktem wyjścia będzie m. St. Joseph.
Co do Robbinsa, ten miał kierować wszystkiem ze swego gabinetu. Miano go zawiadomiać o każdem najmniejszem odkryciu, o każdej zmianie w położeniu; jego zaś rzeczą będzie nadawać dalszy bieg sprawie.
Są to tylko ogólne zarysy planu.
Szczegóły jego bardzo troskliwie i skrupulatnie opracował Robbins. Udzielił on szczegółowe instrukcye piśmienne zarówno Gryzińskiemu jak i Homiczowi — i z wielką troskliwością dobrał ludzi, którzy mieli im towarzyszyć i pomagać w poszukiwaniach.
Na tych przygotowaniach i konferencyach znów upłynęło parę tygodni.
W dziesięć dni po pierwszej konferencyj z Robbinsem, Gryziński wraz ze swoimi ludźmi wyjechał do St. Joseph. Homicz pozostał jeszcze w Chicago na dni kilka; wymagały tego różne interesa.
Lecz ubiegły i owe dni.
Szczepan miał wreszcie wieczorem wsiąść na pociąg, udający się na Południe. Tego ranka wstał wcześnie i jednym z pierwszych pociągów udał się do Evanston. Pomiędzy młodym wynalazcą, a starym badaczem tajemnic serca i duszy ludzkiej wywiązała się tymczasem, oprócz stosunku byznesowego, szczera i prawdziwa przyjaźń. Przed wyjazdem Robbins zaprosił Homicza na śniadanie i na ostateczną gawędę w sprawie śledztwa.
Było nie więcej, niż wpół do 9ej, gdy Szczepan przybył do domku Robbinsa.
Gospodarz powitał go przy drzwiach — i poprowadził do stołowego pokoju. Śniadanie było wykwintne, bo też Robbins był trochę smakoszem.... Dla tej właśnie racyi, ażeby nie psuć sobie trawienia, miał on zwyczaj nie rozmawiać przy stole o interesach. I tym razem mówili o rzeczach obcych, o polityce europejskiej, na tle której w owym czasie ukazywały się poważne chmury....
Mieli zresztą na interesa całe przedpołudnie. Sprawa Ślaskiego dla obydwu przedstawiała niewyczerpane tematy do rozmowy. Nadto Robbins obiecał, że tym razem odsłoni przed Homiczem rąbek swego tajemniczego muzeum. Był to duży zaszczyt i dowód wielkiej przyjaźni.
Skończywszy śniadanie, przeszli do gabinetu.
Tam gospodarz ujrzał najpierw leżące na stole gazety poranne.
— A.... — rzekł, zwracając się do Homicza — Czytałeś pan już dzienniki?
— Jeszcze nie.... Nie miałem czasu.
— To może pan pozwoli.... Ja także ciekaw jestem, co się dzieje na Bałkanach. A przytem interesuje mnie ten wielki strajk w Colorado. To nam zajmie przed przystąpieniem do rzeczy właściwej po 5 minut czasu. Czy dobrze?
Szczepan skinął głową na znak zgody.
Robbins podał mu jedną gazetę, sam wziął drugą — i zaczęli czytać. Była chwila ciszy. Nagle mały psycholog podniósł się z krzesła. Twarz miał jakąś pełną myśli i opromienioną tak, jak niegdyś w chwili, gdy po raz pierwszy objaśnił Homiczowi i Gryzińskiemu powody zainteresowania się sprawą.
— O... palec Boży! — rzekł.
I zaraz potem podał swą gazetę Homiczowi.
Szczepan zaczął czytać ustęp, który mu pokazał Robbins. I zdumiał.
W chwili, gdy oni myśleli nad niezwykłymi sposobami sprowadzenia mordercy z prze lat 20tu do Ameryki, — w tej samej chwili depeszą telegraficzna z Berlina w tonie nieco tajemniczym donosiła, iż baron Albert von Felsenstein, głowa jednego z najszlachetniejszych rodów Prus i Niemiec, padł ofiarą jakiejś fatalnej katastrofy.... Tknął go przed paru dniami w Berlinie atak apopieklyczny. Powód niewiadomy.... rzecz niejasna. Jednakowoż lekarze zdołali na razie uratować szlachetnego barona (tu następował szczegółowy opis ratunku, do którego przyczynił się wiele rodzony syn barona, również znakomity lekarz i uczony Konrad von Felsenstein); ale polecili mu dla rozrywki, uspokojenia się i odnowienia organizmu udać się za morze....
I oto szlachetny baron w tych dniach miał opuścić Europę i wyjechać, pod opieką własnego syna i innych lekarzy, w podróż do Ameryki i potem bodaj naokoło świata. Data wyjazdu będzie oznaczona w następstwie.
Tyle depesza.
Otworzyła ona szeroki horyzont myśli przed Szczepanem. Ujrzał znów przed sobą jeden z tych faktów, które zdawały się dowodzić, że Opatrzność Boska zbliża godzinę kary... że gniew Boży zawisł już nad złymi...
I przypomniał sobie słowa ś. p. ks. Balińskiego, słyszane niegdy w osadzie X.: — „Kara Boża idzie przez lądy i przez Oceany i przez doliny i góry i przepaści!“
A jakby echo potężne tych słów zabrzmiało mu nad uchem odezwanie się Robbinsa:
Bolo L. Kaliski, obywatel całego świata, w życiu swojem przeszedł wiele już przygód. Był, jak to powiadają, na wozie i pod wozem; widział złe i dobre chwile — i w ogóle przywykł niczemu się zbytecznie nie dziwić.
Ale nie mniej t. z. hotel Ciotki Sary, w którym go ulokował przyjaciel i dobroczyńca Szymek, wydać mu się musiał miejscem dość niezwykłem.
Był to sobie hotelik niewielki, czyściutki, nawet urządzony wewnątrz z pewnym komfortem. Ale czemuż tak był odosobniony i ukryty w kącie? czemu droga do niego prowadziła przez takie zaułki i dziury? czemu wszystkie okna tego domu były szczelnie zamknięte okiennicami? czemu w niektórych z nich były nawet kraty? a wszędzie w kurytarzach panowała prawie klasztorna cichość?
Tego wszystkiego Bolo L. Kaliski, jakkolwiek wielki głowacz, w żaden sposób nie umiał sobie objaśnić.
Leżąc teraz na sofie w sąsiednim obok kąpieli pokoju — i oczekując na przybycie służącego Murzyna z obiecaną garderobą, już od 10 minut łamał sobie nad tem głowę — bez rezultatu.
Naturalnie, w jego położeniu niepodobna było nie być podejrzliwym.
To też w pierwszej chwili przyszło mu na myśl, że Szymek nie jest jego zbawcą, ale zdrajcą, a dom, do którego go sprowadził, to nie hotel, lecz więzienie. Wkrótce przecież wyrozumował sobie, iż to nie jest możebnem.... Znał przecież więzienia i wiedział, jak one wyglądają.... Ten komfort, który go otaczał, nie miał w sobie nic więziennego.
Ostatecznie, nie znajdując rozwiązania zagadki, przestał sobie nad nią łamać głowę.
— Niech się dzieje, co chce — mówił sobie — Tymczasem jest mi dobrze!
Leżąc na miękkiej sofce, otulony ciepłym kocem, wy my ty cały, doznawał po trudach swego kilkutygodniowego włóczęgoskiego życia, uczucia głębokiego zadowolenia.... To uczucie wzmogło się jeszcze, kiedy ujrzał wchodzących Murzyna z drugim jakimś człowiekiem.
Ten drugi miał twarz chudą, o typie żydowskim; obaj nieśli spore paczki garderoby....
Istotnie, wydawałoby się, że ten hotel jest jednocześnie — składem ubrań.
Człowiek o żydowskich rysach począł zaraz rozkładać na stole i krzesłach przyniesioną odzież i bieliznę. Wybór był obfity, rozmiary ubrania odpowiednie do figury Kaliskiego. To też nie upłynęło pół godziny, gdy Kaliski znalazł się ubranym stosunkowo dość przyzwoicie od stóp do głów.
Wyglądał, jak inny zupełnie człowiek.
— Fiu.... fiu.... — mówił do siebie — co za wyborny hotel!
Teraz Murzyn skłonił się przed nim i zapytał, co będzie robił dalej. Kaliski oświadczył, że gotówby zjeść kolacyę.... I temu jego żądaniu uczyniono zadość. Jadalnia znajdowała się na dole, tuż naprzeciwko ofisu; była umeblowana przyzwoicie, a jedzenie było dość smaczne.
Widocznie z powodu względnie spóźnionej pory, Kaliski obiadował tylko sam.
— Dobrze mi jest — mówił — Jeśli to więzienie, to prawdziwie „pyszne więzienie” — Niech tego Szymka kaczki zdziobią, albo niech go przynajmniej minie szubienica, której jest na pewno dobrze wart.
Po obiedzie Murzyn pokazał Kaliskiemu jego pokoik, bardzo czysty, choć skromny — i zapytał: czy odrazu uda się na spoczynek?
Kaliski odrzekł, że jeśli to zgadza się ze zwyczajami domu, poszedłby jeszcze na kwadrans do ofisu — poczytać gazety.
— Do usług — odrzekł służący, oddał mu klucz i wskazał drogę.
W ofisie i sąsiednim pokoju, który służył niejako za czytelnię, Kaliski znalazł to samo, a nawet liczniejsze towarzystwo, aniżeli przed półtora godziną. Wkrótce o tyle, o ile poznajomił się z niem. Nie mówiono sobie nazwisk, ale — tytuły i godności. Był tam „doktor”, „adwokat”, „dyrektor” i nawet „hrabia”. Towarzystwo bardzo urozmaicone! Były i dwie kobiety, jedna już staruszka o siwych włosach i twarzy spieczonej, jak jabłko; druga jeszcze dość młoda, zapewne dawniej piękna, obecnie o twarzy dość zmiętej; tylko oczy błyszczały jej gorączkowo.
Kobiety siedziały w kącie razem, robiąc jakąś robotę.
Mężczyźni czytali gazety lub przerzucali się różnemi uwagami. Niektórzy kołysali się na fotelach, żuli tytuń lub palili cygara... Parę słów, które Bolo L., już obecnie podobny do ludzi, zamienił z nimi, niczego go nie nauczyły o ich sytuacyi. Zagadka była wciąż zagadką. Z drugiej strony nikogo też nie dziwiło przeobrażenie się Kaliskiego z brudnego „trampa” we względnie przyzwoitego „gentlemana”.
Widocznie, było to tutaj dość zwykłe.
Po przeczytania gazet, z których zresztą Kaliski nie dowiedział nic zbyt nowego, zaczął on obserwować młodszą z dwóch — kobiet. Zdawało się mu koniecznie, że ją zkądś zna.... Tarł głowę ręką — i nie mógł sobie przypomnieć. Wreszcie mimowoli, półgłosem, wyrwało mu się polskie, zaklęcie:
— Do stu tysięcy szatanów, zkąd ją znam?! Te słowa, jakkolwiek przyciszone, zwróciły uwagę młodej kobiety. Spoglądała na niego uważnie przez chwilę, a potem podniosła się z krzesła — i zajęła miejsce obok niego.
— Pan Polak? — zapytała.
— Tak....
Roześmiała się.
— A to dziwne spotkanie....
— Istotnie — wybąknął Kaliski, a potem dodał: — Czy pani pozwoli się sobie przedstawić?
— Niepodobna — odrzekła — tu niema tego zwyczaju.... Zresztą ja pana znam.
— Zkąd?
— Z Pennsylwanii....
Nachyliła się mu do ucha i powiedziała jego nazwisko. On zbladł....
Ale ona zaraz dodała:
— Nie bój się pan.... Nie będę tego krzyczała na cały głos. Jesteśmy swoi; po co mamy sobie robić krzywdę? Zresztą na dowód zaufania powiem panu i moje nazwisko....
Tu znowu nachyliła się do ucha Kaliskiego i szepnęła:
— Jestem miss Steffi, śpiewaczka z truppy „minstrelów”. Widzieliśmy się przed paru laty w osadzie X. i w sąsiedniem miasteczku. Pamiętasz pan?!
— A.... — przypomniał sobie — Co za dziwny zbieg okoliczności!
Teraz zresztą miły uśmiech rozjaśnił twarz Kaliskiego. Istotnie, zauważył ją jeszcze w hotelu „Papy“ Cummingsa, a później, gdy po strasznych wypadkach w „Excelsior Works” opuściła osadę X. (jej narzeczony Harald został zabity), spotkali się w sąsiedniem miasteczku, gdzie miał swą, główną kwaterę Kaliski.
Ona śpiewała znów z „minstrelami”; on robił do niej czułe oczy.... Urwało się to w chwili, gdy Kaliskiego uwięziono.
Znajomość była przelotna, ale przyjemna...
Poczęli więc przypominać sobie to i owo z tych krótkich chwil. Mówili po polaku, swobodnie, w obec zapewnienia Stefki, że niema tu nikogo więcej, władającego tym językiem.
Ona wiedziała już o losie Kaliskiego („Co za niesprawiedliwość w tej Ameryce!“ — ubolewała nad jego uwięzieniem); o dalszych dziejach swoich dołgał jej jakąś historyjkę.
Ona z kolei opowiedziała mu o swoich losach.
Wkrótce po tamtych wypadkach opuściła minstrelów i nawet Pennsylvanię. Przyjechał po nią mąż i zabrał do New Yorku („Acha! więc ma męża!” — dziwił się Kaliski). Była tam coś pół roku, potem uciekła z domu („Wie pan — mówiła z miłym uśmiechem — w żaden sposób nie mogę znieść mego męża.... Straszny nudziarz i idyota!”). Potem podróżowała, występowała w teatrze, uciekała przed mężem, który, jak głupi, wciąż się za nią ugania.
Wreszcie zdarzyło się jej w St. Joseph.... tu zapłoniła się.... małe nieszczęście. Musiała szukać schronienia w tem.... ustroniu.
Kaliski szybko pomiarkował się — i postanowił skorzystać z takiego obrotu rozmowy.
— A propos.... — rzekł — czem naprawdę jest ten przytułek, w którym oboje szukamy schronienia?
— Więc pan nie wiesz! — zawołała Stefka i roześmiała się — To.... to.... — dokończyła szeptem, nachyliwszy się mu do ucha — to.... „Hotel złodziejski”. Tu znajdzie pewne schronienie każdy mający drobne nieporozumienia z policyą!
Kaliski zrozumiał.
Teraz dopiero zaczął z nią swobodnie rozmawiać. Kamień mu spadł z serca. Więc istotnie Szymek go nie zdradził. Gadali jeszcze o tem i o owem. Stefka, która mieszkała tu już od kilku dni, opowiadała mu różne anegdotki i historyjki o innych gościach „hotelu”. Ona sama oczekiwała tutaj pieniędzy od jednego ze swych przyjaciół. Potem pojedzie gdzieindziej.
Obiecali sobie zresztą, że się jeszcze zobaczą.
Była już blizko dwunasta wieczorem, gdy goście „złodziejskiego hotelu” zaczęli się rozchodzić do swoich pokoi. Stefka, wezwana przez swą starszą towarzyską, poszła z nią na górę.
Kaliski wyszedł niemal ostatni.
Spał tej nocy przewybornie. Nie niepokoiły go teraz żelazne kraty w oknach stancyjki, na które przed dwiema godzinami spoglądał tak podejrzliwie.
Sny miał przyjemne....
Śniło mu się, że kąpał się w ogromnej wannie, pełnej złotych dwudziestudolarówek i papierowych pieniędzy. Pływał w tem wszystkiem, pieścił się miękkiemi, jak aksamit, papierami; przerzucał z suchym szelestem złote monety. A po nad tą wanną stał z jednej strony stary baron Felsenstein, z drugiej siwy, potężny Morski — i rzucali w nią coraz to nowe złoto i nowe papiery....
Gdy oto, w samym środku tego uroczego snu, Kaliskiego przebudzono — i to dość gwałtownie. Stał nad jego łóżkiem Szymek Zawalidroga — i potrząsał nim energicznie.
— Wstawaj stary.... — wołał.
— A...... — rzekł Kaliski, otwierając oczy.
Sen zniknął. Trzeba było wrócić do rzeczywistości. Żywo wyskoczył z łóżka — i za chwilę już był ubrany.
— Pogadajmy najpierw — rzekł Szymek — a potem pójdziemy na śniadanie.
Kaliski się zgodził.
Zaraz też Szymek przystąpił do rzeczy. Krótko, nie tracąc słów, opowiedział mu swoje koleje. Powodziło mu się dość dobrze przez tych lat parę. Uciekłszy z Pennsylvanii na daleki Zachód i zmieniwszy nazwisko (nazywał się teraz Simon), przyjmował tu i owdzie różne zajęcia, mniej lub więcej uczciwe. Wieszał się przy drugorzędnych agencyach detektywów, był zastępcą szeryfa, gdzie trzeba, to znów agentem politycznym przy wyborach itd. itd. Już od roku mieszka w St. Joseph — i nieźle mu się tu dzieje.... Najczęściej pracuje dla pewnego agenta, który ma biuro niby adwokackie, niby policyjne.
W tem biurze znalazł go przed paru dniami agent przysłany z Chicago.
— Ten właśnie — kończył swe opowiadanie Szymek — powierzył mi śledzenie ciebie pod nazwiskiem Dixa. No! i pokazuje się, że niema tego złego, któreby na dobre nie wyszło, skoro akurat w owym Disie poznałem dawnego przyjaciela....
— No, a teraz co będzie? — zapytał z niepokojem Kaliski.
— Teraz.... jesteś wolny od twego „ananasa” z Chicago... „Sfulowany” całkowicie.... Opowiedziałem mu historyę z tysiąca i jednej nocy, w jaki sposób straciłem cię z oczu. Wściekał się; ale pretensyi do mnie mieć nie może. Będzie cię szukał.... naturalnie.... ale dyabła znajdzie.
— Czy tu miejsce pewne?
— Jak najpewniejsze.... Zresztą po co masz siedzieć dalej w tej głupiej mieścinie?
— W tem sęk — przerwał mu Kaliski — że muszę.... Tego wymaga jeden z dwóch interesów, o którym ci wczoraj mówiłem.
— Ach.... interesa — mruknął Szymek — Czas już pogadać o tych interesach. Jeśli to co warto, choćby przez wdzięczność powinieneś mnie wziąć do spółki. Zobaczymy zresztą, — co to za interesa. Wiem, że dawniej umiałeś wydobywać z pod ziemi sprawy, które się grubo opłacały, istne kopalnie złota.... Ale teraz skapcaniałeś mi, bratku, okropnie....
Słowa te nie uraziły wcale Kaliskiego.
Podniósł głowę — i spojrzał hardo na swego kompana. Chciał mu powiedzieć spojrzeniem: — Nie bój się; Kaliski, choć upadł chwilowo, wart jeszcze tyle, co dawniej.... Będzie jeszcze „bossem”!
— Słuchaj więc... — rzekł po chwili.
Nachylił się do Szymka Zawalidrogi — i szeptał mu coś długo do ucha... Szymek przerywał Kaliskiemu to szeptanemi zapytaniami, to wykrzyknikami podziwu, to uderzeniami w dłonie. Widocznie sprawa cała podobała mu się bardzo.
Kaliski skończył wreszcie.
— To sprawa jedna: złoto Morskiego.... Weźmiemy je napewno — rzekł. — A teraz druga!
I znów zaczęły się szepty, tym razem krótsze. Zakończył je Kaliski temi słowy wypowiedzianemi głośno:
— Widzisz więc, że muszę tu pozostać...
— Naturalnie....
— Idzie o to, ażebym pozostał w mieście tak, żeby mnie nie poznano.... Gdybym miał dawny mój komplet peruk i przyrządów aktorskich, byłaby to drobnostka.
— Ba, ba! — zawołał Szymek — jakiż ze mnie głupiec.... Wszakże tu w tym „hotelu” mamy znakomitego artystę fryzyera, który ludziom na poczekaniu gęby przerabia. Zrobimy z ciebie Murzyna.
— Good.... niech będzie Murzyn!
— A teraz na dół na śniadanie.... — zawołał wesoło Szymek i niech żyją dolary, dolareczki.... tysiące.... setki tysięcy dolarów!
Śniadanie było smaczne — i przeszło im bardzo wesoło.
W jadalni spotkali Stefką. Przedstawił ją Szymkowi, a właściwie przypomniał Kaliski. Wracając zaś na górę, rzekł do draba:
— Mam co do niej pewne widoki.... Może się nam przydać i bardzo.
— W jaki sposób?
— Zobaczymy.
Po powrocie do pokoju Kaliskiego, ten ostatni siadł do pisania obszernego listu. List był do barona Alberta Felsensteina w Berlinie. Ponawiał on żądanie nadesłania pieniędzy (pod nowo wskazanym adresem) — i (przy pomocy paru delikatnych kłamstw) wyjaśniał, dla czego John Dix był zmuszony opuścić Chicago i w ogóle nie ma zamiaru używać nadal tego nazwiska.... Gdyby pieniądze były już w Chicago, prosił o nadesłanie takowych do St. Joseph (adres nowy). Ponawiał wreszcie dawne groźby — i kłamstwa.
Po napisaniu listu, przeczytał go głośno Szymkowi; ten zaaprobował.
— Pieniądze na pewno muszą już być w Chicago.... Przysłać je musiano z Berlina. Cóż kiedy John Dix, obecnie nieistniejący, ugryźć ich nie może.... Ale zmieni się to wszystko!
Szymek wyszedł teraz oddać list na pocztę.
Kaliski tymczasem poszedł znów na dół, tym razem do czytelni — i długo tam coś rozmawiał ze Stefką.
Zawalidroga (inaczej Mr. Simon) wrócił dopiero po południu.
Przywołał on zaraz do pokoju Kaliskiego owego fryzyera hotelowego, który miał być takim artystą od przerabiania fizyognomii — i długo coś razem operowali.
Czytelnicy nasi domyślili się już zapewne, że zapowiedziane w gazetach przybycie do Ameryki szlachetnego barona Alberta v. Felsensteina wraz z jego synem drem Konradem nie było bez związku z wypadkiem, który niedawno przedtem oddał w ręce byłego narzeczonego Jadwigi list, przeznaczony dla jego ojca, a wysłany przez Johna Dixa z Chicago.
Tak jest. — Wyjazd obu Felsensteinów z Europy był bezpośredniem tego wypadku następstwem.
W trzy dni po otrzymaniu tajemniczego i niepokojącego telegramu Konrada, przybył z polowania z Węgier baron Albert. Już po drodze niepokoiły starca groźne przeczucia.... Pomimo swej zewnętrznej lekkości, pomimo że istotnie w głębi tej duszy zaskorupiła się moc chłodnego cynizmu, miewał on nieraz w życiu, w samotności swej sypialni, straszne chwile.
Nie niebios wyroki go niepokoiły, ale ludzkie względy.
Bał się przedewszystkiem, ażeby jego syn Konrad, ostatni rodu potomek, nie dowiedział się kiedyś tajemnic w przeszłości złożonych.... Drżał na samą myśl o tem. Już samo postawienie córki skazanego na śmierć w drodze życiowej Konrada było wysoce niepokojącem.... Niebezpieczeństwo to odwrócił; ale coraz to ukazywało się mu znowu przed oczyma.
Śmierć trojga starszych dzieci prawie odrazu, przed czterema laty, nie pozostała także bez śladu na baronie Albercie. Przeraziła go... Zdawało mu się, że jakiś grom przed nim spadł! Przez chwilę zdawało mu się, że to piorun z nieba, kara za coś, zapowiedź rzeczy jeszcze straszniejszych.... Ale wkrótce wrócił mu dawny cynizm — i zimno. „Drwię sobie z nieba“ — powiedział i robił swoje....
Bawił się życiem i użyciem — i o zmarłych zapomniał.
Niemniej serce jego, a może duma rodowa, miała swoje potrzeby.... Całą przyszłość swego rodu złożył w Konradzie.
Z niepokojem tedy jechał do Berlina.
Pierwszy rzut oka na syna zmienionego do niepoznania, przekonał starego barona, że zaszło coś strasznego.... Przeczuł. Odrazu przypuścił, że stało się coś najgorszego.
Zapewne Konrad otworzył tajemną skrytkę w jego biurku — i znalazł papiery, odnoszące się do sprawy Ślaskiego.
— Tem gorzej! — pomyślał baron Albert — niechaj raz ten wrzód pęknie....
W tej chwili dopiero okazał się jego charakter, zimny, jak stal, pozbawiony wszelkich skrupułów, gotów na wszelkie ostateczności.
— Po co mnie wezwałeś? — zapytał z twarzą spokojną i chłodną, jak gdyby cała fala myśli nie kłębiła mu się wcale w mózgu.
Wbrew zwyczajowi, na powitanie nie podał ręki Konradowi — i stał przed nim z dumnie podniesionem czołem, wyzywając go wejrzeniem.
Ale znalazł w Konradzie silnego przeciwnika.
Młody baron miał także w żyłach krew Felsensteinów. W razie potrzeby potrafił znaleźć w sobie ich siłę. Wytrzymał spojrzenie ojca — i rzekł mu krótko:
— Siądź, ojcze.
Sam siadł po drugiej stronie wielkiego biurka i wyjąwszy list Kaliskiego, podał go staremu baronowi.
— Wpadło mi to — rzekł — do ręki przypadkowo, bez mej woli i chęci.... Przeczytałem to.
Baron Albert wziął list do ręki i zaczął czytać.
Zagadka była mu teraz jasną.... Odetchnął mimo woli. Niebezpieczeństwo było, ale nie tak straszne, jak przypuszczał.... Konrad nie dotarł do skrytki w biurku; nie wiedział wszystkiego.
List Kaliskiego był kompromitujący — to prawda,... Ale cóż ztąd? Wyprze się wszystkiego. Będzie walczył do ostatniej kropli krwi.
Obudził się w nim duch kłamstwa i przewrotności.
Czytał pismo Kaliskiego powoli, niby niedbale, właściwie jednak starając się zyskać na czasie i ocenić, o ile właściwie mogły i musiały słowa listu przekonać Konrada o jego winie. A podczas całego tego czytania nie drgnął ani jeden mu skuł jego twarzy pod palącym wzrokiem syna.
Przeciwnie usta jego zaczęły się przystrajać w uśmiech drwiący.
Skończył — i rzucił list na stół.
— Co za waryat, co za obłąkaniec mógł napisać to błazeństwo? — rzekł wreszcie, cedząc wyrazy przez zęby — Nie wiem, kto to i czego chce....
A Konrad spojrzał nań zdziwiony i oburzony. Wszystkiego się spodziewał, tylko nie tego.
Chciał zacząć mówić, ale ojciec nakazał mu milczenie gestem.
— Pochodzi to.... — rzekł znów stary baron i spojrzał na kopertę listu, jak gdyby dla upewnienia się — aż z Chicago, z Ameryki. Trochę daleko! Gdyby było trochę bliżej, posłałbym moich psiarków, ażeby harapnikami po skórze nauczyli tego pana szaleńca, iż w takich obłąkanych pisaninach nie używa się imion ludzi tego rodzaju, co ja.
Wyprostował się dumnie — i spojrzał na syna surowo.
Konrad nie wiedział, co odpowiedzieć. Ze zdumienia cały był jakby skamieniały.
Korzystając z tego, baron Albert dodał:
— Co do samego Listu, to najwłaściwiej z nim postąpić tak....
Skręcił papier powoli, niedbale, w fidibus — i chciał go zbliżyć do płomienia lampy gazowej, stojącej na biurku. Jedna chwila — i list nie istniałby więcej.
Ale nie pozwolił na to Konrad.
Ocknął się ze swego osłupienia. Podniósł się i szybko zbliżył do ojca. Pochwycił rękę, w której ten trzymał list Kaliskiego — i przytrzymując ją z siłą, rzekł:
— Nie spalisz tego, ojcze....
Teraz dopiero stary baron zbladł, jak trup.... Z ręką w górę wzniesioną, którą dłoń Konrada trzymała, jak w kleszczach, powstał i on z miejsca — i tak stali naprzeciw siebie przez chwilę, z ogniem w oczach, jak dwa jastrzębie, gotowe do rzucenia się na siebie wzajem.
Pierwszego siła opuściła starego barona.
Roztworzył dłoń i upuścił list na podłogę, a gdy Konrad podniósł go i starannie schował w zanadrze, baron Albert opuścił się ciężko na krzesło — i wskazując synowi drugie miejsce, zapytał:
— A więc czego chcesz?
Konrad, blady, jak płótno, przez króciutką chwilę namyślał się, aż odrzekł:
— Chcę wiedzieć wszystko...
— Co?
I zaczęła się pomiędzy nimi szermierka słów, zapytań, szermierka logiczna. Twardymi obydwaj byli zapaśnikami. Ani jeden z nich nie ustępował ani na krok. Walczyli na zimno, ale chwilami dochodzili do wybuchów.... Szczególniej głos starego barona podnosił się od czasu do czasu — i huczał głośno.
Konrad był daleko spokojniejszy.
Walczył on z nieubłaganą logiką. Wykazywał, jak na dłoni, co z fatalnego tego listu wynika. Chciał wiedzieć wszystko.... Tłumaczył, że honor ich i imię i fortuna i przyszłość są wspólne i nierozłączne; że więc nie może stać w obec tajemnic ponurych, niebezpieczeństw grożących co chwila, niesławy ogromnej, jaka spaść może na stary ród w każdym momencie, nie może stać bezradny, nie oświecony o rodzaju niebezpieczeństwa, ślepy w ciemności.... Musi wiedzieć!
Żyć tak dalej nie jest w stanie.
Ten list nieomal starcem uczynił go w ciągu godzin paru.... Z niego śmierć jego lub życie musi wyniknąć. Nie groził ojcu, ale stawiał mu swoje ultimatum.... Jeśli ojciec odmówi mu dalszych wyjaśnień, on sam ich poszuka. Pojedzie do Ameryki, zbrodnię, jeśli była spełniona, odkryje; niesławę swego domu sam w świat rzuci i światu odkryje, krzywdę, jeśli można, naprawi.... A potem w klasztorze do końca dni swoich pokutować będzie!
Mówił to powoli, cicho nawet; ale w tych jego wyrazach, w głosie samym brzmiała żelazna moc postanowienia.
Krew Feisensteinów grała całą siłą, w piersi Konrada.
Stary baron czuł się w obec niego bezsilnym.... Chwilami przychodziło mu na myśl, ażeby rzucić się na syna, porwać go za gardło i udusić; ale to wnet przechodziło..., Czuł się za słabym, rozbitym fizycznie i moralnie. Chwilami plamy krwawe przesłaniały mu wzrok.
A Konrad mówił wciąż dalej:
— Tak jest.... Zbrodnia, jeśli została spełnioną, musi zostać ukaraną; krzywda musi być naprawioną.... Bóg sam, który jest sędzią najwyższym, postawił na mej drodze Jadwigę; On to pismo z poza Oceanów włożył w moje ręce. On mnie każę być mścicielem....
Na ustach barona mimowoli ukazał się w tej chwili blady uśmiech cynizmu.
Konrad podniósł teraz głos.
— Nie wierzysz, ojcze, w Boga.... — mówił — Nie wierzysz w karę Bożą! A jednak ona jest.... ona się iści ciągle w życiu....
straszna... nieubłagana... do niespodziewanych gromów z nieba podobna. Czy myślisz, ojcze, że nagły zgon trojga twoich dzieci odrazu, zgon, wskutek którego ja, dzisiaj mściciel, tutaj w tym pałacu miejsce zająłem, nie może być właśnie jednem z takich niezbadanych zrządzeń Dłoni niewidzialnej, która w ostatniej instancyi karze i nagradza?.... Czy to nie straszne ostrzeżenie dla sprawców zbrodni? Czy to nie sprawdzenie słów o klątwie, spadającej nie tylko na tego, który zło spełnił, ale i na jego potomstwo do dalekich, dalekich pokoleń?....
Głos Konrada huczał teraz, jak burza.
Ostatnie jego słowa trafiły widocznie starego barona w samo serce. Drżał teraz konwulsyjnie — i twarz pochyloną nad biurkiem w dłoniach chował.
Wreszcie podniósł głową — i skinieniem nakazał synowi milczenie.
Został złamany.
— A więc dobrze.... — rzekł głosem głuchym i bezdźwięcznym — będziesz wiedział. Weź ten kluczyk i idź do mojego gabinetu.... Tam w bocznej ścianie mego biurka, znajdziesz u góry rodzaj szufladki, oznaczonej literą a. Pociśnij dwa razy literę, a płytka drewniana odsunie się na bok.... Ujrzysz wtedy otwór zamku. Włożysz ten klucz i zakręcisz trzy razy na prawo i na lewo. Wtedy szufladka się otworzy. Tam są papiery.... dowiesz się z nich wszystkiego...
Konrad wziął kluczyk z rąk ojca — i chciał wyjść, nic nie mówiąc. Ale stary baron zatrzymał go znowu.
— Ja wyjdę teraz.... na miasto.... muszę odetchnąć.
Pokazał ręką na gardło, jak gdyby czuł duszącą go jakąś obręcz żelazną.
— Wrócę jutro.... może później.... ty czytaj tymczasem. Po moim powrocie pogadamy.
I rozeszli się: Konrad — po papiery wyjaśniające tajemnicę; stary — szukać jakiegoś sposobu zapomnienia.... ogłuszenia się pośród gwaru wielkiego miasta.
Powrócił w 48 godzin zaledwo.
Syn czekał go już. Był równie zimny na pozór, jak poprzednio; ale zdawało się, że jest znowu o lat kilkanaście starszy. W oczach, głęboko zapadłych, paliły mu się sine ognie...
Z listów, wycinków gazet, notat dowiedział się wszystkiego.
I teraz nowe uczucie domieszało się do skomplikowanej skali wzruszeń, które odczucie dzikiej, zwierzęcej niemal nienawiści do dla Jadwigi. Dawna miłość dla dziewicy, przysypana popiołem czasu, teraz wykąpała się w powietrzu cierpień, wybuchała znowu w górę — i paliła się żarem. Więc to ich serca, w dodatku do swych zbrodni, złamał ów człowiek... więc to ją, niewinną i szlachetną, prześladował dłonią swej nienawiści aż po za Oceany!
I na myśl o tem Konrad aż drżał ze wzruszenia i zaciekłości.
Powiedział ta wszystko staremu baronowi w oczy, bez zawahania się, z okrucieństwem, — a ten na nowo ugiął się pod tym ciosem.
Konrad przedstawił mu teraz swoje żądania.
Były one następujące: — Najpierw poślą temu szantażyście z Chicago żądaną sumę i nakażą mu milczenie; potem jakoś kupią go zupełnie.... Jednocześnie pojadą obydwaj do Ameryki, zaraz, w tej chwili. Odnajdą Jadwigę i powiedzą jej wszystko. A ona będzie sędzią.... Co każę, to zrobią! Pokutę, jaką naznaczy, wypełnią.... Zadosyćuczynienie dadzą. Jeśli ona, teraz, po tem wszystkiem, przyjmie jego, Konrada, za męża, on ofiaruje jej resztę złamanego życia i dziurawy płaszcz czci, otaczający ich imię; jeśli nie, jeśli odepchnie go, tem gorzej.... on pójdzie precz.
Głos Konrada brzmiał, jak dzwon rozbity, gdy wymawiał te wyrazy.
Była w nim siła żelazna — i rozpacz rozdzierająca. Był to wyrok sędziego, nieodwołalny i nieubłagany.
Widział to baron Albert; pomimo to jednak usiłował jeszcze walczyć.
Nie walczył przeciw wyrokowi w zasadzie. Żądał ustępstw, złagodzenia warunków... Tak! Owemu człowiekowi z Chicago gębę zamknąć — zgoda. Kupić od niego dokumenta, choćby po cenie najwyższej... niech i to będzie. Jechać do Ameryki; niech jedzie Konrad, ale sam.... Niech się ożeni wreszcie z tą dziewczyną mniejsza o to. Ale powiedzieć jej o wszystkiem, ale wystawiać się na kaprysy tej obłąkanej — nigdy....
Zaczęła się nowa walka pomiędzy tymi dwoma: walka straszniejsza, aniżeli ta, którą toczyli dwa dni przedtem.
Skończyła się znów złamaniem starego barona.
Tym razem został on złamany nie tylko moralnie, ale i fizycznie.... W sekundę potem, gdy głosem bezdźwięcznym powiedział do syna: „A więc zgoda, zrobię, jak każesz”, — w sekundę potem padł ciężko na fotel, dotknięty atakiem apoplektycznym.
Uratowano go.
Ale odtąd wola jego i inteligencya zostały złamane... Z arystokraty, jeszcze przed tygodniem, pomimo wieku, świetnego i eleganckiego, został automat prawie. Dał sobą rządzić — i nie miał słowa opozycyi....
Syna bał się. Drżał w obec niego literalnie.
Plan Konrada zresztą został wykonany co do joty.
I oto dla czego gazety europejskie i amerykańskie donosiły o ataku, którego ofiarą padł baron Albert i o jego wyjeździć do Ameryki... Oto dla czego na olbrzymim parowcu oceanowym „Helvetia”, torującym sobie drogę przez szalejące fale Atlantyku do Ameryki, w dwóch najwspanialszych kabinach znajdujemy dwóch Feisensteinów: jednego na pół bezwładnego i bezmyślnego; drugiego, zadumanego i drżącego na myśl o możebnem niezadługo ujrzeniu tej, w której przed 4ma laty zogniskowała się treść jego życia i od której dziś zależało znów i życie jego i cześć i imię jego rodziny.
Różne targały ich uczucia i myśli. Obydwóch przecież prowadziła za Oceany jedna i ta sama myśl wyższa, jedno i to samo przeznaczenie.
Upłynęło znów sporo czasu, tygodnie i miesiące. Ulewy jesieni przeszły; lody zimowe stopniały.... Na świecie promienieć zaczynała wiosna.
Sprawa Ślaskiego, jasna, jak słońce, Robbinsowi w na pół proroczem jego widzeniu, w faktycznym i prawnym swoim przebiegu, nie posuwała się wcale tak szybko, jakby tego sobie życzył Szczepan Homicz i jego przyjaciele.
Zrobiono w tym czasie, co prawda, wiele... bardzo wiele.... ale bądź co bądź, mniej, aniżeli było potrzeba.
Rezultat tych prac opowiemy w paru słowach.
Powiemy też krótko o pewnych zmianach w losach niektórych z osób, grających wybitne role w tej długiej opowieści.
Zmiana taka dotknęła przedewszystkiem Jadwigę.
Nastąpiła ona niespodziewanie. Matka jej pupilki, senatorowa Fairmount, zmarła prawie nagle. Było to jakoś w początku listopada. Niespodziewane zaziębienie złożyło zacną tę panią na łoże boleści. Wywiązało się ztąd zapalenie płuc — i oto, pomimo najtroskliwszych starali, pomimo pomocy najznakomitszych doktorów, najlepsza matka i najszczęśliwsza małżonka oddała Bogu ducha.
Ponura żałoba okryła dom w Fairmount View.
Łatwo sobie wyobrazić rozpacz osieroconego męża.... Tracił on niemal przytomność i odchodził od zmysłów. Gdyby nie Jadwiga, która w tej trudnej chwili wzięła wszystko na swoją głowę i zarządzała sprawami domu, gdyby nie pomoc i współczucie kilku przyjaciół senatora, nie wiadomo, coby się z nim i z dzieckiem stało.
Po złożeniu zwłok ukochanej żony do grobu, senator zobojętniał na wszystko — i całymi dniami siedział, zapatrzony w przestrzeli, milczący.... Ani zmarła ani sam senator nie posiadali bliższej rodziny, to też Jadwiga zrozumiała, że jej, jako mimowoli stojącej na czele domu, wypada przedsięwziąć jakieś kroki w celu wydobycia ze zgubnej apatyi tego nieszczęśliwego, a tak zacnego człowieka.
Pewnego popołudnia zgromadziła ona na naradę kilku przyjaciół senatora (w tej liczbie znajdował się generał Sheffield i powszechnie ceniona powaga lekarska doktor Minters) — i przedstawiła im rzecz całą.
Powzięto zaraz pewne decyzye....
Dr. Minters orzekł, iż biednego człowieka potrzeba przedwszystkiem wyrwać z pośród otoczenia pełnego bolesnych wspomnień, otrząsnąć z boleści, poddać jego umysłowi i oczom nowe wrażenia — i odrazu zaproponował podróż do Europy. W przeciwnym razie obawiał się najgorszych następstw.... Myśli tej przyklaśnięto. Generał Sheffield zaraz zaproponował, że gotów jest pojechać razem ze synem swego niegdy towarzysza broni i być mu niejako przewodnikiem i opiekunem. Ofiarę przyjęto z wdzięcznością.
Pozostało do zdecydowania, co zrobić z maleńką Florą, wychowanką Jadwigi.
Gen. Sheffield chciał ją także wziąć do Europy, ale oparł się temu dr. Minters, twierdząc, że widok dziecka coraz to budziłby w umyślę chorego bolesne wspomnienia.... Wtedy generał przypomniał sobie, że nieboszczka miała w Kansas City, w Stanie Missouri, daleką krewną, która utrzymywała tam pierwszorzędny pensyonat i wyższą szkołę dla panien. Nazwisko tej pani było: Miss Hunter. Na owej pensji kształciła się niegdy sama nieboszczka senatorowa. Otóż generał zaproponował, ażeby na czas europejskiej podróży senatora Fairmount, wysłać małą Florę dla dalszego kształcenia się do zakładu miss Hunter. Naturalnie dziewczynka musiałaby się udać do Kansas City razem ze swą ukochaną nauczycielką, Jadwigą, któraby i nadal, na pensyi miss Hunter, kierowała jej wykształceniem.
I ten plan przypadł wszystkim do gustu.
Szło tylko o to, ażeby uzyskać dlań aprobatę samego senatora. Podjął się tego generał — i przeprowadził rzecz bardzo łatwo. Biedny senator pozwalał sobą kierować, jak dzieckiem.
Wyjazd jego do Europy nastąpił w pierwszych dniach grudnia, a w tymże czasie i Jadwiga z sierotką Florą wyjechały do poczciwej miss Hunter, która zawiadomiona listownie, najchętniej w świecie zgodziła się na przyjęcie, do swej pensyi maleńkiej swej kuzyneczki wraz z jej nauczycielką.
Istotnie na pensyi miss Hunter obie, Jadwiga i jej mała wychowanica, znalazły spokój i ode tchnienie po ostatnich bolesnych przejściach.
Pensya miss Hunter była znaną prawie na całe Stany Zjednoczone, jako zakład dystyngowany i wzorowy. Mieściła się ona na jednej z odleglejszych ulic miasta w wielkim gmachu, zbudowanym na ten cel przed laty kilkudziesięciu, pośród obszernych ogrodów. Oprócz uczennic zwykłych, mieszkały tam i panny starsze, takie szczególniej, które czy to dla dokończenia studyów czy dla braku odpowiedniego otoczenia rodzinnego w domu, wołały przebywać u dawnej swej wychowawczyni... Opieką iście macierzyńską otaczała je miss Hunter, osoba już w wieku podeszłym, bardzo zacna i pełna wiedzy, a przy wielkiej powadze serdeczna i kochająca.
Jadwidzę ta wysoka, poważna staruszka odrazu przypadła do serca — i nawzajem ona sama zrobiła jak najlepsze wrażenie na miss Hunter.
Wkrótce zresztą poznała się ona i z całem otoczeniem.... Było ono bardzo miłe. Od lat czterech. po raz pierwszy, odżyła nieomal Jadwiga pośród tego światka na pół dziecinnego, na pół dziewiczego, śród gwaru srebrnych głosów dziecięcych i pustot starszych towarzyszek. Odrazu potrafiła sobie zrobić pół tuzina przyjaciółek i wielbicielek.
Najgorętszą z nich była „Sarenka” Morskiego, w której ku wielkiemu swemu zadziwieniu i radości Jadwiga, w parę dni po przybyciu na pensyę, odkryła — Polkę.
To je właśnie zbliżyło.
Rzecz prosta, na pensyi „Sarenka” nie nosiła tej oryginalnej nazwy, nadanej jej przez „Tatula” Morskiego. Zwano ją tutaj pod nazwiskiem miss Morse. Pod takiem też nazwiskiem poznała ją Jadwiga; poznała — i odrazu pokochała.
Stały się wkrótce przyjaciółkami.
Ani różnica wieku (Jadwiga była starsza od „Sarenki” o jakie lat 7) ani różnica usposobień („Sarenka” była znaną na całej pensyi roztrzepanicą, szczebiotką i pieszczochą) nie stanęły temu na przeszkodzie. Przeciwnie prawem uzupełniających się kontrastów zbliżały je jeszcze do siebie.
Tak oto losy dziwnym zaiste zbiegiem okoliczności postawiły obok siebie, nieświadome tego, córki dwóch ludzi, którzy przed laty byli uczestnikami fatalnego dramatu w New Orleans.
Dotąd jeszcze, pomimo wzajemnej sympatyi, obie panny nie doszły do zwierzeń, do wywnętrzenia się ze swoich małych i wielkich tajemnic, ze swoich bólowi smutków.... których, jak wiemy, obiedwom nie brakło. Stawała temu na przeszkodzie powaga Jadwigi; onieśmielała ona już nie raz i nie dziesięć razy rwące się z ustek „Sarenki” wyznania.... Z drugiej strony Jadwiga sama niechętną była do wywnętrzania się ze smutkiem, który nosiła w głębi duszy, jak coś świętego. Ale pomimo to przyjść mogło w każdej chwili jakieś wzruszenie, jakiś ból lub radość niespodziana, wypadek jakiś, wywołujący otwarcie się dla zwierzeń dwóch serc dziewiczych.... I co wtedy?
Przyszłość dać miała na to odpowiedź.
Nie los już dziwny, nie traf niezbadany, ale logiczne następstwo wypadków sprowadziło do tego odległego miasta Ameryki jeszcze dwie znane nam osoby. Są to ojciec i syn Felsensteinowie.
Obydwaj przybyli tu już przed miesiącem.
Ojciec leży ciężko chory. Syn go dozoruje. Przybyli tutaj z New Orleans, La., a do tego ostatniego miasta przyjechali z New Yorku. Po przybyciu do Ameryki Konrad logicznie i z nieubłaganą konsekwencyą szedł do celu, jaki sobie postawił; ale spotykał po drodze ciągłe trudności.
To opóźniało jego działanie.
Stan zdrowia ojca szczególniej niepokoił młodego Felsensteina.... Siedmdziesięcioletni starzec, po owym ataku apoplektycznym w Berlinie, na prawdę nigdy nie wrócił do zdrowia. Przejazd przez Ocean zrobił mu dobrze;ale gdy tylko wylądowali w New Yorku, czy to pod wpływem klimatu czy prędzej pod ciężarem wspomnień, z ziemią amerykańską związanych, stary baron zasłabł mocno — i musiał się odrazu położyć do łóżka....
Przez miesiąc cały ciężko chorował, a najczulszym opiekunem, najtroskliwszym stróżem jego łoża boleści był Konrad.
Nocy całe przesiadywał wpatrzony w tę twarz, niegdyś tak dumną i pełną życia, dziś zapadłą i żółtą — i wsłuchiwał się bacznie w gorączkowe majaczenia starca. I dziwne, nowo uczucia budziły się wtedy w sercu Konrada.
Czuł, że jedynem, wielkiem jego pragnieniem było uratowanie życia starca. Ale jakie nim kierowały pobudki? — sam nie był w stanie określić. Czy jako mściciel nieubłagany i twardy, chciał zachować jego życie dla tego, ażeby w dni sądu żywym jeszcze stawić go przed sędzią, Jadwigą — i wtedy dopiero zadać mu cios ostatni? Czy może tylko nie chciał, ażeby na nim, jako na synu, ciążyła odpowiedzialność, że ojca zabił wzruszeniami zbyt silnemi dla fizycznie zrujnowanego starca? Czy wreszcie była to może miłość synowska?..... Konrad nie był w stanie rozplątać tej sieci wrażeń, jakie odczuwał.
To pewna, że na widok tego starca, który jakkolwiek wielki przestępca, był jego, ojcem, uczuwał, w tych chwilach ciszy nocnej, litość ogromną.
Pytał się nieraz sam siebie:
„Kto jemu, synowi, kazał sądzić tego, którego lada chwila sam Pan Bóg mógł na swój powołać?“
To wszystko wpływało nań o tyle, że przybywszy do New Yorku, nie zaraz przedsięwziął starania w celu wywiedzenia się dokładnego adresu i miejsca pobytu Jadwigi. Dopiero, gdy staremu baronowi było już znacznie lepiej, zarządził odpowiednie kroki. Dowiedziawszy się adresu Jadwigi, napisał do niej krótki list. Nie miał odwagi wytłuszczać jej rzeczy całej.
Prosił tylko o pozwolenie widzenia się (w swojem i ojca swego imieniu) w ważnej sprawie. Obiecywał, że stawi się w czasie i miejscu, które ona sama oznaczy.
Odpowiedzi na list przez parę tygodni nie otrzymywał.
Niecierpliwiło go to bardzo. Tymczasem stary baron przychodził do zdrowia o tyle, że mógł ruszyć w dalszą drogę... Teraz na nowo głos sumienia przypominał Konradowi obowiązek do spełnienia.
Wyruszył więc sam, wraz z ojcem do New Orleans, La.
Tu przekonał się ku swemu zdziwieniu, że Jadwiga już opuściła willę w Fairmount View — i wyjechała do Kansas City. Chciał za nią gonić, ale słabość ojca znowu stanęła mu na przeszkodzie....
Musiał znowu przebyć parę tygodni u łoża gorączkującego starca.
W tym czasie otrzymał odpowiedź Jadwigi. Przyszła ona z Kansas City, już z pensyi pani Hunter, przez New York, dokąd była pierwotnie adresowana. Listy obydwa goniły adresatów po różnych miastach — i ztąd właśnie zwłoka.
Pismo Jadwigi było krótkie.
Oświadczała, że nie życzy sobie widzieć ani Konrada ani jego ojca i nie wie o żadnych ważnych sprawach, które mogłyby powodować potrzebę ich widzenia się. Robiła wyrzut Konradowi, że nie zastosował się do jej próśb, wyrażonych w liście z przed lat 4ch. Wreszcie ostrzegła, iż na przyszłość listy, pochodzące od któregokolwiek z baronów Felsensteinów, będzie musiała zwracać — nierozpieczętowane.
List był grzeczny, ale zimny, jak lód....
Zadał on Konradowi cios w pierś samą.
Zmroził on niejasne nadzieje i mgliste marzenia, które jedynie stanowiły jaśniejsze świty na tle jego życia szarego i ponurego. Jednocześnie przecież przywołał go do poczucia smutnej rzeczywistości i żelaznego obowiązku. Konrad, po otrzymaniu listu, ani na chwilę nie pomyślał o zaniechaniu swych zamiarów. Przeciwnie z większą, gorączkową energią prowadził rzecz swoją.
Jak tylko pozwoliło na to zdrowie ojca, powlókł go za sobą, śladami Jadwigi, do Kansas City.
I oto dla czego znajdujemy obu Felsensteinów w oddalonem mieście Stanu Missouri.
Dodać trzeba, że stary baron znów zaniemógł po przybyciu do Kansas City. Ciężko był teraz chory.... Duszę Konrada znowu zaczęły nawiedzać dawne niepokoje. Razem z ojcem zamieszkał w pięknej willi, niedaleko gmachu pensyi miss Hunter.
Od Jadwigi oddzielały go teraz tylko trzy, cztery ulice....
Cóż ztąd, gdy on sam nie miał siły zrobić kroku stanowczego I.... Posłał do niej list; otrzymał go z powrotem. Odtąd dalszych kroków nie czynił. Krążył tylko często w pobliżu pensyi, na której, jak wiedział, znajdowała się Jadwiga. Czy miał nadzieję ją spotkać i przedstawić rzecz ustnie? Czy też szło mu tylko o samo jej zobaczenie? — kto to wie....
Co się tymczasem robiło ze Szczepanem?
Pracował gorąco i energicznie. — Te ostatnie miesiące należały do najpracowitszych w jego życiu. „Zwyciężę! — albo padnę!” — powiedział sobie.
I szedł naprzód.
Świeciły mu oczy Jadwigi, jak gwiazdy promieniste. Po przybyciu do New Orleans, widział ją kilkakrotnie z ukradka, ale sam się jej nie pokazywał. Wchłaniał w siebie jej wdzięk... Coraz ognistszym dla niej płonął afektem.
Brała go razy parę chętka ukazania się jej, złożenia wizyty, stanięcia przed nią.
Opadłby przednią, jak wówczas, w głębi wąwozu na kolana i całowałby rąbek jej sukni — i wołałby: „Pani! pani! Pozwól mi tylko widzieć ciebie codzień, pozwól słyszeć jedno słowo z ust swoich — a będę szczęśli wym na wieki!” Albo porwałby ją w swe silne, muskularne ramiona — i uniósł gdzieś na kraniec świata i szczęściem i miłością otoczył.
Ale wnet reflektował się.... Nie, nie! I jedno i drugie niemożebne.
Stracićby ją mógł po raz drugi tak, jak naówczas w wąwozie... i to stracić na zawsze. Przed oczyma stawała mu wówczas jej twarz poważna i surowa, smutna i pełna energii, taka, jaką była naówczas, w chwili rozstania. A ponieważ czuł, że gdyby stanął przed nią, popełniłby jakieś szaleństwo, przeto wołał trzymać się zdaleka. Mówił sobie, że stanie przed nią dopiero z dowodami niewinności jej życia.
A wtedy?....
Na myśl o tem ogniste dreszcze przechodziły mu przez żyły — i szalał z nadziei i niepokoju razem.
Tymczasem pracował z energią i poświęceniem bez granic, nad zagadkami, których rozwiązanie dać mu miało prawo ujrzenia jej, mówienia z nią, prawo do jej wdzięczności. W zajęcie detektywa, tym razem tak trudne i niewdzięczne, włożył całą swą duszę, całą inteligencyę i wynalazczą siłę umysłu.
Zatrudniał dwóch najzdolniejszych detektywów — i razem z nimi pracował dzień i noc.
Schodzili każdy kamień ulicy, gdzie niegdy stał bank „Merchants Trust and Loan Co.” Rozpytywali wszystkich ludzi, którzy coś mogli wiedzieć o ówczesnych stosunkach; badali i szukali.
Szczęście im zresztą w tych poszukiwaniach nie służyło.
Wyjaśnili sobie wiele rzeczy, dotąd niejasnych, znaleźli cały szereg faktów ubocznych, stwierdzających teoryę Robbinsa o sposobie spełnienia zbrodni, ale do punktu ostatecznego, do dowodów stanowczych, nie dotarli. Najwięcej niecierpliwiła i męczyła Szczepana pogoń za rocznikiem jakiejkolwiek gazety współczesnej procesowi Ślaskiego....
Roczników takich było przedtem w New Orleans i okolicy parę, ale wyłowili je Fox i Goggin — w interesie barona Felsensteina.
Szczepan miał teraz dowody, że byli oni przekupieni i świadomie działali na niekorzyść Jadwigi, zacierając ślady i niszcząc dokumenta. Tak np. w redakcyi jednej z gazet znalazł się jej komplet z r. 1867, ale gdy Szczepan dotarł wreszcie z trudnością do tego rocznika, znalazł w nim wszystkie ważne dla siebie kartki... wystrzyżone tak samo, jak w owym roczniku, który przysłano Robbinsowi do Evanston. I tu widocznie była ręka Foxa i Goggina.... O innym roczniku dowiedział się Szczepan, iż takowy znajduje się w bibliotece Kongresu w Washingtonie, D. C. Pojechał tam tegoż dnia, ale po to tylko, ażeby się przekonać, że ów rocznik gdzieś się zapodział, czy też został skradziony.... Zostawił w Washingtonie rozporządzenie co do poszukiwania owego rocznika — i sam wrócił do New Orleans.
W obec takich niepowodzeń rozpacz niekiedy brała Szczepana.
Byłby się w jakiś sposób zemścił na oszustach, działających tak nikczemnie przeciwko interesom osoby, która ich zatrudniała, a w najgorszym razie byłby ich po raz drugi przekupił tak, ażeby zdradzili z kolei Felsensteina; ale właśnie w tym czasie, gdy Szczepan przybył do New Orleans, oszukańcza agencyaFoxa i Goggina pękła.... Spełnili oni jakieś łotrostwo, większe i ważniejsze, niż zwykle — i zagrażało im więzienie.
Zemknęli tedy, jeden do Meksyku, drugi gdzieś na daleki Zachód.... Szukać ich? — byłoby to szukać wiatru po polu....
I ta więc nadzieja, że coś za pieniądze od Foxa i Goggina wydobędzie, prysła.... Jedno tylko pocieszało Szczepana, że Jadwiga, która dotąd rujnowała się kompletnie na opłacanie oszustów, zaniecha bezowocnego śledztwa.
I tak się stało istotnie.
Biedna Jadwiga przyjść musiała wreszcie do wniosku, że wysiłki jej są na razie bezowocne.... Była zresztą ogołocona z funduszów i nawet pensyę swą wybrała na kilka miesięcy naprzód od senatora Fairmount. Zrezygnowała tedy chwilowo z dalszych starań — i oddała swoją sprawę Opatrzności. Pocieszył ją do pewnego stopnia w tej rezygnacyi Szczepan; posłał bowiem do niej list bezimienny, proszący, ażeby była cierpliwa i sama śledztwa zaniechała, ponieważ sprawę tę podjął kto inny — i kamienia na kamieniu nie pozostawi, dopóki jej nie wyjaśni. List był podpisany: „Przyjaciel”.
Wprawdzie list nie był pisany ręką Homicza, ale niemniej Jadwiga przeczuła, że od niego pochodzi....
Twarz jej w ogniu stanęła — i usta wyszeptały miłośnie jakieś imię.... Na dwa dni przedtem czytała w gazecie notatkę, że znakomity wynalazca-elektryk, Mr. Homicz, bawi od pewnego czasu w New Orleans.
Wieczorem tego dnia modliła się długo i gorąco, a modlitwę swą zakończyła temi słowy:
— Panie! Ty wiesz, co czynisz....
Wkrótce potem nastąpiły już wyżej opisane wypadki: śmierć pani Fairmount — i wyjazd Jadwigi z małą Florą do Kansas City.
Szczepanowi niesłychanie przykrym był jej wyjazd.... Tchu mu w piersi brakowało na myśl, że ona przestała oddychać tem samem, co i on powietrzem..... Porwał się zrazu — i chciał jechać za nią. Zatelegrafował o tem do Robbinsa — i otrzymał od niego również telegraficznie surowe upomnienie, aby dał pokój temu szalonemu pomysłowi.
Pozostał tedy w New Orleans — i prowadził śledztwo dalej.
W chwilach zniechęcenia lub oczekiwania, często po nocach całych, gdy sen nie chciał ukoić zmęczonego burzą wrażeń mózgu, pracował w specyalnie urządzonem laboratoryum nad nowem zagadnieniem elektrycznem, nad wynalazkiem, który mu mógł przynieść nową sławę i miliony. Był zresztą ciągle zdenerwowany — prawie chory. Walka z trudnościami sprawy Śląskiego z jednej strony, a z komplikacyami owego zagadnienia naukowego z drugiej, trzymała jego nerwy w ciężkiem naprężeniu.
I jedno i drugie szło mu przez jakiś czas bardzo trudno....
Aż wreszcie pewnego pięknego poranku — a było to w tym mniej więcej czasie, kiedy Konrad Felsenstein wyjechał do Kansas City z New Orleans — zawzięta dotąd fortuna uśmiechnęła się Szczepanowi aż z dwóch stron odrazu...
Pewnej nocy, w półśnie niespokojnym, objawiło mu się rozstrzygnięcie największej trudności jego nowego wynalazku. Objawiło się! — inaczej powiedzieć niepodobna....
Siłą woli przebudził się. Nieubrany, wyskoczył z łóżka — i pobiegł do swej pracowni. Po godzinie pracy, miał przed sobą szkic rysunkowy i krótkie objaśnienie, stanowiące jego tryumf. Zwyciężył! Najnowsze zagadnienie elektryczne zostało rozwiązane.
Pół miliona dolarów — oto suma, na którą praktycznym zmysłem nowożytnego wynalazcy-byznesisty oceniał wartość swej pracy.
Bądź co bądź, chwała i pieniądz coś znaczą... Tego ranku był prawie szczęśliwy.
Jak zwykle, rano przybiegł doń z raportem jeden z jego detektywów.
Był cały rozogniony, radości pełny. Przyniósł wiadomość niesłychanej wagi. W stanowym przytułku dla starców odnalazł Murzynkę (była to staruszka, licząca już lat 98), u której przed laty 20tu stali na stancyi: Morski (naówczas Miller) i ów tak poszukiwany, a niewiadomy z pobytu świadek z procesu Ślaskiego, czyściciel butów, młody naówczas Mulat Cummings. Murzynka ta była napół obłąkana.... Chwilami tylko odzyskiwała przytomność; ale wówczas mówiła rzeczy tak dziwne i tak wielkiej wagi dla sprawy Alaskiego, że istotnie rzecz całą mogły one zwrócić na nowe tory.
Było to wielkie odkrycie.
Przyjął je z wielką radością Szczepan.
Chciał w tej chwili razem ze swoim agentem lecieć do zakładu starców; gdy oto nowe wiadomości zatrzymały go niespodzianie.
Służący doręczył mu w tej chwili telegram od Robbinsa z Evanston; brzmiał on, jak następuje:
Jednocześnie przybył drugi detektyw, zatrudniony przez Szczepana.
Ten od czasu przybycia Konrada Felsensteina z ojcem do New Orleans, miał sobie polecone strzedz ich kroków. Była to misya, może ściśle ze sprawą Śląskiego nie połączona, której przecież Szczepan nadawał równą z tą sprawą wagą, większą jeszcze, jeśli podobna...
Przyniósł on niepokojącą wiadomość.
Pomimo choroby starego barona, obaj Felsensteinowie wyjechali. — Dokąd? — Do Kansas City, Mo.
Szczepan o mało co na tą wieść nie oszalał....
Wyjechali! — i to do miasta, gdzie bawiła obecnie Jadwiga.... Najbardziej ponure myśli zaczęły przechodzić mu przez głowę. Co oni mieli za cel? czego chcieli?
I już przed oczyma biednego Szczepana ukazywała się droga, przedziwnie piękna, jak zawsze, promieniejąca, jak słońce, stojąca przed ołtarzem do ślubu z odrzuconym niegdy przez siebie narzeczonym, Konradem?
Bladł i szalał....
Bo i po cóż innego mógł tutaj z tak daleka przybyć Konrad wraz z ojcem? Na myśl o tem krew zastygała w żyłach Szczepana. Znów rwał się do wyjazdu za nimi.
Ale znowu przychodziła mu refleksya.
Jak porzucić nowo odkrytą nić przewodnią, wiodącą do prawdy w procesie Śląskiego? Jak przerwać prace, odnoszące się do wynalazku? — Nie wiedział sam, co robić....
Wreszcie zatelegrafował do Robbinsa.
W paru słowach, odpowiednio rzecz omawiających, przedstawił wszystko.... Pytał, co robić? Otrzymał w dwie godziny po wysłaniu telegramu, następującą odpowiedź:
Telegram uspokoił Homicza. Nastąpił w 24 godzin potem list.
Ten list skłonił Szczepana do pozostania w New Orleans. Pracował dalej, pewny, że dojdzie do jakiegoś poważnego rezultatu....
I istotnie, co dzień, coś zyskiwał.
Dwa czy trzy razy widział się ze 100-letnią Murzynką Ethel Lee i coraz coś nowego od niej się dowiadywał. Od Robbinsa odbierał ciągłe raporta o ruchach Konrada Felsensteina — i te go uspakajały. Z drugiej strony jego własne doświadczenia i prace nad wynalazkiem szły naprzód.
Burzył się zresztą w środku i ciągle niepokoił.
Upłynęło znów kilka tygodni.
Wreszcie nadszedł dla Szczepana dzień wielki, dzień tryumfu. Dostał klucz sprawy w rękę. Zrobił odkrycie niespodziewane i niesłychanej wagi.... Mógł teraz stanąć z podniesionem czołem przed Jadwigą — i pewny był, że zostanie przyjęty przez nią, jako zbawca, powitany z otwartemi rękoma....
Cała dusza jego grała teraz radością i tryumfem.
Co to było za odkrycie? — dowiemy się niezadługo... Teraz na krótką chwilę zająć się winniśmy innemi postaciami, grającemi wybitne role w tem opowiadaniu.
Co się tymczasem działo z Morskim i Gryzińskim, Kaliskim i Szymkiem Zawalidrogą?
Straciliśmy ich z oczu...
Najpierw słówko o Morskim. Pamiętamy, że jeszcze na Jesieni przybył on do Chicago widocznie po to, ażeby tam zobaczyć Homicza.
Zapewne chciał go rozpylać z powodu zgubionego jeszcze w New Yorku medalionu.
Ale wypadek pokrzyżował jego plany.
Nastąpiło zajście w szulerni, w skutek którego Morski musiał pójść do szpitalu.... Wtedy to właśnie sam Szczepan, przeczytawszy w gazecie o tym wypadku, zgłosił się z zamiarem zobaczenia go w szpitalu. Z początku Morski przyjął tą wieść z radością.... Ale gdy nadszedł dzień widzenia się z Homiczem, w umyśle starego, zawsze niespokojnym, zawsze dręczonym podejrzeniami, obudziła się nagła nieufność.... „Czego od niego chce ten Homicz? Co ma do niego za interes? Po co się sam zgłasza?” — Takie pytania zadawał sobie stary Morski, gorączkując wieczorem w łóżku szpitalnem....
Aż około północy porwał go lęk straszny, przerażenie ogromne.... Była to chwila, jakie przychodziły nań często.
Uciekł ze szpitala.
Podążył odrazu do swej tajemniczej siedziby na „Cat Island”.... Powitali go z radością głuchoniemy Murzyn i pies Zbój — i cisza bezgraniczna. Morski uczuł, że odżyje na nowo. Zaszył się tedy w ustroniu na całą zimę — i wyspy prawie nie opuszczał.
Pił i palił fajkę....
Niekiedy miewał halucynacye, gadał głośno i widywał dawne swe widma, na co Murzyn nie zważał wcale, a pies, stojąc w progu „tureckiego saloniku”, szczerzył zęby i głośno warczał.... Na zakończenie takiego napadu, stary kładł się do łóżka; wstawał za dni parę, osłabiony i znękany. Wtedy na jaki tydzień nie powracał do kieliszka. Włóczył się z psem po wyspie, nie zważając na najgorszą choćby niepogodę....
Szczególniej często zaglądał w pewien kąt wyspy, gdzie nagromadzone kamienie utworzyły rodzaj skalistego pagórka.
Pukał tam laską w kamienie — i jak gdyby szukał czegoś.
Dwa razy tylko pisał list do „Sarenki” przez te parę miesięcy, posełając jej pieniądze. W sąsiedniem St. Joseph był tylko parę razy, i to ukradkiem.
Uspakajał się powoli.
Nie dochodziły do niego żadne niepokoje, ani podejrzenia. Słoneczne wiosenne powietrze ożywiało jego pierś. Od czasu do czasu myślał sobie, że niezadługo, kiedy się już zupełnie ociepli, sprowadzi tu sobie „Sarenkę” na jaki tydzień, a nacieszywszy się z nią, wywiezie potem gdzieś, daleko, gdzie ich nikt nie zna, na wybrzeża morza, bodaj do Europy — i raz odetchnie.
Aż oto pewnego dnia — a było to w tym samym prawie czasie, gdy Szczepan zrobił wielkie swe odkrycie — znów spadł na Morskiego nowy niepokój.
Murzyn głuchoniemy powiedział mu znakami, że zrobił pewne ważne odkrycie.... Zaprowadził starego na wybrzeże wyspy, do ich tajemnej przystani i pokazał mu ślady pobytu jakichś obcych ludzi. Były one wyraźne nawet dla każdego profana, a tem bardziej dla Morskiego i Murzyna, którzy w swem ukryciu przez lata nauczyli się, obcując z naturą, poznawać ślady przelotu ptaków i pochodu mrówek śród traw nadbrzeżnych.
Tak jest! — łódź ich była przesunięta z miejsca; na ziemi leżał niedopałek cygara; dalej gałęzie drzew były poprzecinane....
Widocznie tu ktoś był.
Morski zaklął strasznie.... Schylił się ku ziemi — i jak Indyanin, śledzący wroga na łąkach dalekiego Zachodu, zaczął poszukiwać dalszych śladów. Nie brakło ich.... Na wybrzeżu wyspy widoczne były ślady kilku wylądowali; zapuszczano się też w głąb wyspy.
A nie byli to myśliwi; nie słyszano przecież huku strzałów.
— Kroćset tysięcy szatanów! — zaklął stary Morski — co za piekielne zwierzęta tutaj pyskały....
Namyślał się przez chwilę.
Wreszcie kazał Murzynowi strzedz jak najpilniej domu i wyspy, a sam, przebrawszy się, wsiadł w łódź. Pojechał do miasta.
Tyle o Morskim.
Co tymczasem robił Kaliski — i śledzący go Gryziński?.... O losach ich niektóre wiadomości mogłaby nam zakomunikować agencya detektywów w Chicago, którą zwykle zatrudniał Szczepan.
Ta agencya we właściwym czasie złożyła raport Robbinsowi i Homiczowi, że suma 30 tysięcy marek, przysłana do Chicago dla Johna Dixa (Kaliskiego) przez barona Felsensteina z Niemiec, po miesięcznem z górą opóźnieniu wynikłem ztąd, że adresata w Chicago nie znaleziono, została wskutek zlecenia nadawcy przesłana do banku w St. Joseph, Mo. Tam po otrzymaniu nowego zlecenia telegraficznego bar. Felsensteina, wysłanego już z New Yorku pieniądze; wypłacono osobie, o której bliższe szczegóły miał posiadać p. Gryziński.
Tak brzmiał raport agencyi, zdający się wskazywać, że John Dix alias Kaliski wszedł w posiadanie przysłanej mu przez Felsensteina sumy — i w ten sposób załatwił już pomyślnie jeden z dwóch interesów, omawianych z Szymkiem Zawalidrogą w Hotelu złodziejskim w St. Joseph.
I o Gryzińskim musiała coś wiedzieć agencya detektywów w Chicago.
Była bowiem w ciągłej z nim komunikacyi, odbierała od niego listy i telegramy, wysyłała doń agentów — i czyniła na jego rozkaz różne poszukiwania.
Z tym Gryzińskim była dość dziwna historya....
Oto listy jego i telegramy przychodziły z m. St. Joseph, ze Stanu Missouri, a jednak jawnie, publicznie, nikt nie znał i nie widywał tam Gryzińskiego. Były lwowski adwokat istotnie, po przybyciu do St. Joseph, zamieszkał w hotelu i podając się za, reprezentanta jakiegoś wielkiego domu handlowego z New Yorku, spokojnie tam przyjmował raporta detektywów, uchodzących za jego komisantów. Ale po upływie miesiąca z górą, pewnego pięknego poranku „byznesista” Gryziński oświadczył, że załatwił swe interesa — i hotel opuścił.
Odwieziono go omnibusem hotelowym na dworzec kolei i odtąd już nikt w mieście nie widział ani p. kupca z New Yorku ani jego agentów....
Pozornie więc Gryzińskiego w m. St. Joseph nie było, a jednak listy, przybywające od niego do Chicago, New Orleans, Evanston i innych miejsc, nosiły na kopercie pieczątkę pocztową z tego miasta.... Była w tem tajemnica, trochę podobna do tej, jaka otaczała Kaliskiego, którego ze świecą w ręku nie znalazłby w St. Joseph, a który przecież (według raportu agencyi chicagoskiej do Robbinsa) odebrał w tem mieście przesłane z Chicago pieniądze.
Być może, iż pewne wskazówki do rozwiązania tej tajemnicy znajdziemy w opowiadaniu o wypadkach, które w dniu niepokojącego odkrycia, zrobionego przez Morskiego na „Cat Island”, odgrywały się w dwóch schludnych i nawet eleganckich domkach, położonych na jednej z ustronnych ulic w m. St. Joseph.
Była to uliczka cicha i spokojna, po obu stronach zasiana ładnemi willami i domkami, otoczonymi zielenią drzew i krzewów.
Niektóre z tych domków stały próżnej w innych mieszkali ludzie porządni i spokojni, o obyczajach bardzo regularnych. Nie było tu żadnych składów i byznesów, przejazd wozu lub powozu był niesłychanem zjawiskiem a i przechodnie zdarzali się rzadko. Uwagę naszą na tej uliczce zwrócić powinny dwa domki, a raczej dwie obok siebie stojące wille.
Podobne są do siebie, jak dwie krople wody.
Przed każdą znajduje się trawnik z fontanną i żelazne sztachetki od ulicy; każda ma wejście po kamiennych wysokich schodach i ganek oparty na kolumnach; każda jest dwupiętrowa z rodzajem baszty na froncie i dziwnie załamanym dachem z tyłu; każda opleciona bluszczem z frontu i od boków; obie wreszcie, jak to wiadomo każdemu w tej ustronnej uliczce, odznaczają się tem, że przynoszą swoim lokatorom — nieszczęście.
Zbudował je przed laty czterema pewien „kontraktor” (przedsiębiorca) murarski i sam w jednej z nich zamieszkał.... Nie upłynęło i sześciu miesięcy, gdy zbankrutował i w łeb sobie palnął. Jednocześnie prawie w sąsiedniej willi ukazał się pierwszy wypadek ospy, który właśnie dał początek pamiętnej w dziejach miasta epidemii. Odtąd zaczęła się serya fatalna. Ktokolwiek się tu wprowadził, zawsze dotykało go jakieś nieszczęście.
W rezultacie dwie wille wyrobiły sobie taką złą opinię, że ostatnio przez kilkanaście miesięcy stały próżne....
Dopiero coś ostatniej jesieni sprowadził się do jednego z tych domków jakiś lokator. Był to Murzyn, ale widocznie człowiek dość dystyngowany i zamożny, jak można było sądzić z jego powierzchowności i u meblowania. Przez parę dni urządzano pod jego kierunkiem mieszkanie — i przez ten czas w willi panował, ku zdziwieniu mieszkańców samotnej uliczki, ruch i gwar.
Potem nastąpiła cisza i spokój.
Nowy lokator willi, (nie wiedziano nawet jego nazwiska, a mówiono tylko, że pochodził z Georgii, był tam doktorem i zrobiwszy majątek, przybył tu odpocząć sobie na starość) nie wychodził w ciągu tygodnia nigdy z domu; tylko w niedzielę udawał się do sąsiedniego kościoła Metodystów. Żył widocznie bardzo spokojnie i regularnie. Nikogo nie przyjmował. Gospodarstwo jego prowadziła służąca, Mulatka w średnim wieku, dość przystojna, ale zakrywająca oczy, widocznie słabe, dużemi ciemnemi okularami.... I ta rzadko wychodziła na miasto, a była przytem bardzo małomówna. Wkrótce do tej dwójki przyłączył się jeszcze jeden lokator; był to biały, wysoki i chudy, jak tyka jegomość z długimi rudymi bakenbardami.
Miał to być cudzoziemiec, przyjaciel gospodarza domu.
Z początku mówiono o nich wiele na tej ustronnej uliczce, ale gdy życie tych trojga, nadzwyczaj monotonne i spokojne, nie dawało materyału do żadnych kombinacyj i uwag, gdy dom ich faktycznie był najcichszym w tym cichym zakątku, przestano się nimi interesować.
Nawet wdowa Smith, utrzymująca niedaleko ztamtąd pokoje umeblowane, największa plotkarka w okolicy, musiała przyznać, że są to ludzie bardzo spokojni, A jednak... zmieniłaby prędko swe zdanie, gdyby zechciała kiedy w nocy, o późnej godzinie, gdy cała uliczka była już pogrążona we śnie głębokim, pół godziny stróżować niedaleko willi. Przekonałaby się wtedy, że w nocy panował tu ruch, że wchodzono i wychodzono ztamtąd często....
Lokatorzy willi w dzień nie dawali żadne go znaku życia; ale za to w nocy ruszali się... Dziwni ludzie!
Tak czy inaczej, fatalność, która dawniej ciążyła nad jednym przynajmniej z dwóch domków siostrzanych, zdawała się być złamaną. Mieszkańcom willi nie przytrafiało się żadne nieszczęście. Co więcej i druga willa dostała także mieszkańców.
Było to jakoś w półtora miesiąca po zajęciu pierwszego domku.
Lokator drugiej willi był osobistością zupełnie innego rodzaju, aniżeli jego sąsiad.
Był to człowiek już niemłody. Nizki, pękaty, miał pełną siwą brodę i siwe mocno nastroszone brwi. Każdemu, kto chciał i nie chciał słuchać, opowiadał, że się nazywa Griffith i jest pensyonowanym majorem wojsk Jej Królewskiej Mości, królowej angielskiej Wiktoryi. Służył w Indyach i Australii, a przyjechał do Ameryki dla tego, że mu się inne części świata znudziły. Była to w ogóle osobistość dość hałaśliwa — i wielki dziwak. Nieodłącznymi jego towarzyszami był wielki pies, zwany „Nero” — i fajka na długim cybuchu w ustach. Oprócz niego zamieszkało w willi dwóch służących, jeden wysoki drab z sumiastymi wąsami (ten zastępował majorowi, nie znoszącemu kobiet, kucharkę), drugi chłopak młody, bezwąsy, którego głównym obowiązkiem zdawało się być opiekowanie się drogocennym psem „Nero“.
Major Griffith zdawał się być człowiekiem bogatym. Pieniądze rzucał garśćmi.
Z początku hałaśliwa osobistość robiła trochę niepokoju, ale powoli przyzwyczajono się do niej i jej dziwactw. Jednem z takich dość dziwacznych upodobań majora Griffitha była — astronomia. Twierdził, że zna się na niej, jak nikt inny, a każdego, któryby o tem wątpił, gotówby zaraz wyzwać na pojedynek... Urządził sobie nawet na dachu swej willi coś w rodzaju obserwatoryum astronomicznego i nieraz w różnych porach dnia i nocy wyłaził tam sam lub w asystencyi małego swego grooma i, jak mówiła wdowa Smith, przy pomocy swoich rur i szkieł „szukał po niebie tego, czego nie zgubił”.
Śmiano się z tego tylko.....
Z najbliższym swym sąsiadem, mieszkańcem sąsiedniej willi, major Griffith, pomimo, że mieszkał obok niego już od paru miesięcy, do żadnych przyjaznych stosunków nie doszedł. Najpierw Murzynem się brzydził — i twierdził że jego pies „Nero“ jest stokroć inteligentniejszy, aniżeli trzech doktorów i siedmiu adwokatów murzyńskich, razem wziętych. Powtóre, pałając nienawiścią do kobiet, zaraz po wprowadzeniu się do willi posłał swego służącego do sąsiada z przyjacielską radą, by ten precz oddalił swą służącą kobietę i na jej miejsce wziął sobie mężczyznę; gdy zaś stary doktor Murzyn groom’owi, przybywającemu z tą propozycyą, drzwi pokazał, nasz major zaklął tylko siarczyście wszystkiemi piorunami i dyabłami — i rzekł krótko o swym sąsiedzie:
— Niech idzie do piekła! Nie będziemy się patrzyli na tę wysłankę Beliala....
Pod tem malowniczem określeniem rozumiał Mulatkę (jeszcze wcale przystojną).
Tak więc żyli sobie już od kilku miesięcy w dwóch siostrzanych willach na cichej i ustronnej uliczce m. St. Joseph, dwaj ludzie, każdy swoim dworem, robiąc, co im się podobało, nie znając się wcale ani się o siebie troszcząc.... Chociaż domy ich (wskutek wązkości „lot”) stały tak blizko siebie, że dobrze się wychyliwszy z okna, można było ręką do jednego do drugiego sięgnąć, nie było między nimi nic wspólnego na pozór, nie łączyło ich nic.
Czy tylko tak było istotnie?
O tem właśnie chcemy rzec słówko.... Przywilej powieściopisarski pozwala nam widzieć rzeczy dla innych niewidzialne. Jak już mówiliśmy, front i boki dwóch willi oplatał bluszcz, a w niektórych miejscach bluszcz ten zwijał się w gęste sploty i szczególniej w pobliżu dachu stykał się, tworząc jedną gęszcz. Roznięty on był na drutach. Otóż gdyby jakiś uważny badacz wszedł na dach willi majora Gryffitha i chciał uważnie obserwować sploty bluszczu, dostrzegłby pośród zielonych liści, ciemnych łodyg i czarnych, pordzewiałych poskręcanych drutów, coś — błyszczącego.
Były to także druty, ale złoto-czerwonego koloru, dwa świecące druty miedziane, najwidoczniej nie mające wcale na celu podtrzymywać krzewów, ale niejako na sposób telegrafu lub telefonu pomiędzy dachami dwóch domków przeciągnięte.... Dla wszystkich ginęły one we zwojach bluszczu.
A więc był jakiś łącznik pomiędzy dwiema willami, jeśli nie umysłowy i serdeczny, to mechaniczny, przy pomocy elektryczności.
Jaki jednak cel tego tajemniczego połączenia?
Zaraz się dowiemy, jeśli tylko zechcemy wejść na chwilę do małego pokoiku na wierzchołku willi majora Griffitha, umieszczonego w rodzaju baszty czy też pawilonu, wieńczącego front domku.... Przy tym pokoju major ulokował na dachu swoje obserwatoryum pod szklanym daszkiem. Jeśli nie w obserwatoryum, to w tym pokoiku najczęściej go można było znaleźć.
Miał tam różne tajemniczej formy przyrządy, druty i maszynki.
I w tej chwili (jest to właśnie wieczór tego samego dnia, kiedy Morski spostrzegł tajemnicze ślady na swej wyspie), znajdujemy w owej szczytowej izdebce, przypominającej mocno laboratoryum mechanika lub elektryka, majora Griffitha.
Na wieży dalekiego kościoła wybiła co dopiero godzina ósma.
Griffith siedzi, obrócony twarzą do ściany. Przed nim znajduje się przyrząd w rodzaju telefonu, różny jednakowoż od zwykłych telefonowych urządzeń. Rurkę gumową major trzyma przy uchu, a do oczu podnosi rodzaj wgłębionego źwierciadełka, połączonego ze ścianą drutem mosiężnym, złocistym i błyszczącym, zupełnie takim, jak druty na zewnątrz, pośród bluszczu, ale owiniętym spiralnie skrawkiem gutaperki.... Z rurki gumowej dochodzi do uszu Griffitha jakaś oddalona wrzawa, jak gdyby pochwycony w fonograf gwar głosów paru; na tle źwierciadełka ukazują się jakieś iskry ogniste, rozświetlające zmrok, który panuje w szczytowej izdebce — i uwydatniające na niem jak gdyby momentalne obrazki fotograficzne.
Posłuchajmy rozmowy, która dochodzi przez ten tajemniczy telefon do uszu majora. Jest to — o dziwo! — rozmowa w języku polskim.
— A więc jutro! — mówi głos jakiś basowy.
— Jutro, jeśli naturalnie on dziś przyjdzie do miasta — odpowiada inny głos zachrypnięty, niemiłego dźwięku, ale usiłujący wymawiać wyrazy w sposób wykwintny, dystyngowany.
— I kto mu doręczy list? — pyta go głos nr. 1szy.
— Ja.... ja koniecznie — odzywa się teraz głosik kobiecy.
— Zobaczymy — reflektuje głos zachrypnięty — o to zresztą mniejsza.... Doręczyć list może lada kto. Rzecz główna: kto weźmie udział w małej komedyjce, którą chcemy urządzić jutro w tem rozkosznem ustroniu?
I głos ten śmieje się długo cynicznie, obrzydliwie.
— Kto? — przerywa bas — My trzej.... ja.... ty.... i adwokat Laing, To proste. Po kiego dyabła mamy innych w to wtajemniczać? Skórkaby za wyprawę nie starczyła.
— What are you saying about Laing? (co mówicie o Laingu?) — zapytuje głos jeszcze inny, suchy i świszczący, głos nr. 4ty.
Nikt jednak na to pytanie nie zważa.
Tylko słuchacz tej tajemnej rozmowy, major Griffith, wzdryga nagle ramionami i powiada sam do siebie:
— A to co?
Natomiast z rurki telefonu odzywa się ponownie głos kobiecy:
— Jakto?.... więc wy, niegodziwcy, na mój udział w tej wyprawie nie liczycie?.... Więc chcecie mi odmówić tej przyjemności? Więc myślicie, że Stefka nie ma dwojga ramion, silnych, jak stal?... Wstydźcie się, ty Szymku — i ty Bolo, najbardziej!
W otworze telefon u brzmi jak gdyby szmer protestu; na źwierciadełku szybki ruch iskier elektrycznych wydobywa szereg obrazów, które śpiesznie nikną.
— O, niegodziwcze stary.... — błaga w otworze telefonu głos kobiecy i potem następuje coś, jak gdyby grad stłumionych całusów.
— No, już dobrze.... już dobrze — mruczy głos zachrypnięty — będzie, jak chcesz.
— Dyabła tam z babami! — protestuje głos basowy.
Przez chwilę brzmi w telefonie śmiech osób paru.
— Do rzeczy zresztą.... — zaczyna na nowo głos nr. 2gi — Otóż ja, Bolo L. Kaliski, jako wasz wódz i dyrektor, rozporządzam, co następuje: Mamy teraz 15 minut po ósmej. Stefka, stosownie do swego życzenia, niech się zaraz przerobi na chłopaka.... będzie to chłopiec ładny i apetyczny — zaśmiał się głośno — Ma być gotowa na dziesiątą, o tej godzinie wyruszy z poselstwem do Morskiego.
— All right.... już idę — odezwał się głos kobiecy.
Głos zachrypły ciągnął dalej:
— Tymczasem ty Szymek, możesz sobie iść na złamanie karku. Masz tu pięć dwudziestodolarówek. Trzy dla ciebie. Dwie złote monety wystarczą ci na kupno tego, co potrzeba.... Wiesz.
— Wiem. Jeszcze jeden rewolwer..... trzy pary kajdanków podwójnych, na ręce i na nogi.... dwie kiszki z piaskiem.... cztery pałki, nabijane ołowiem....
— Yes, yes.... to wszystko. A drzazg na „Cat Island” nie zbraknie.... A... jeszcze jedno. Kup dużą pakę zapałek!
— Co dalej?
— Nic. My z Laingem zostaniemy tutaj — i ja podyktuję mu list, który Stefka zaniesie temu staremu pijakowi i waryatowi. Pismo Lainga będzie najlepsze... Nigdy go nie widział w życiu. Dyktować będę powoli, bo trzeba zastanowić się nad każdym wyrazem.
Bardzo drażliwe bydlę z tego Morskiego!
— I co mu powiesz w tym liście?
— Że pojutrze... co dziś mamy? — czwartek.... otóż, że pojutrze, w sobotę.... powiedzmy w nocy z soboty na niedzielę.... nieznani złoczyńcy, już od paru dni włóczący się po wyspie, zamierzają wykraść mu jego skarb z „Cat Island“. Zbaranieje, kiedy to przeczyta! List dostanie dziś około północy w gospodzie „Old Rooster“, gdzie ma stałą kwaterę, skoro przybywa do miasta. Będzie już zbyt pijany, gdy się o tem dowie, ażeby coś przedsięwziąć tei nocy.... zresztą musi się namyśleć. Akcya więc nastąpi dopiero jutro. W każdym razie najpierw Stefka, potem ty będziecie go przez tę noc obserwowali.... Naturalnie, ty, załatwiwszy sprawunki, udasz się pod „Old Roostra” — i zluzujesz Stefkę.
— Znów dyabelstwo.... noc nieprzespana — mruknął głos basowy.
— Cicho tam.... nie buntować się! — skarcił go głos zachrypły — Chcesz mieć pieniążki? To pracuj. Zresztą idę dalej.... Akcya Morskiego przypadnie niewątpliwie dopiero na wieczór dnia jutrzejszego, raczej na noc z piątku na sobotę. Tak jest.... ten ptaszek światła dziennego się boi i będzie robił w nocy.... Otóż od jutra rana musimy mu siedzieć na karku. Ty z Laingiem udacie się wcześnie na „Cat Island” — i tam zapadnięcie gdzie w pobliże kupki kamieni. My we dwoje, ja i Stefka, jednocześnie, jak najwcześniej, zajmiemy stanowisko obserwacyjne w obec gospody „Old Rooster“. Z tylnych okien „Hotelu złodziejskiego” Ciotki Sary będziemy mieli gospodę na oku — i odtąd nie opuścimy.... niewidzialni naturalnie.... nie opuścimy naszego bałwana, aż do śmierci....
I głos zachrypły zabrzmiał śmiechem długim, a złym.
— Albo przynajmniej, dopóki nie wyżyga swej mamony.... — zreflektował głos basowy.
Przez chwilę panowała cisza; przerwał ją znowu głos ten sam.
— Jakkolwiek bądź — zaczął — twój plan jest w zupełnym porządku.... Wart Kaliskiego z dobrych, dawnych czasów.
— Ho... ho... zobaczysz... Nie takich jeszcze rzeczy dokaże Bolo L. tu w Ameryce. Skończmy tylko ten kawał, a wtenczas zabierzemy się do Felsensteina.... Obłuskaliśmy go już z 30,000 marek, ale to mucha. Będzie nam jeszcze tańcował. Sam dyabeł go tu. przyniósł do Ameryki.... Siedzi teraz w Kansas City.... pojedziemy do niego.
— A Morski?
— Nie bój się.... ten nam „trublu” robić nie może. Czy myślisz, że jeśli go przypadkiem nie zadusimy, będzie na nas się skarżył do policyi i sądu?
— You bet, że nie....
— A więc widzisz.... Zresztą dość już tej gadaniny. Jazda, Szymek, do roboty.
W otworze tajemniczego telefonu nastąpiła cisza chwilowa, potem odezwał się znów głos zachrypły, tym razem po angielsku:
— Are you ready Mr. Laing?
I zaczęło się dyktowanie listu.
Widocznie nie przedstawiało ono wielkiego interesu dla operatora tajemniczego telefonu, bo otwór rurki gumowej od ucha odjął — i pocisnął jakąś sprężynkę....
W tej chwili szmery w rurce ucichły; widocznie telefon został zamknięty.
Za to major Grffith położył ostrożnie na specyalnej podstawie swoje tajemnicze źwierciadełko i nacisnął nową sprężynę. Niewielka skrzyneczka, umieszczona po za zwierciadełkiem, otworzyła się — i wypadło z niej na podstawkę kilkanaście jak gdyby miniaturowych klisz fotograficznych z jakiegoś cienkiego, przejrzystego materyału, podobnego do żelatyny. Griffith skąpał te klisze w jakimś płynie w obok stojącem naczyniu — i następnie umieścił je w przyrządzie podobnym do latarni magicznej, który jednocześnie oświetlił promieniem światła elektrycznego.
Pokręcił powoli śrubką — i przyłożył oczy do otworu latarni.
I oto zaczęły się przed jego okiem przesuwać kolejno momentalne, do połowy niemal naturalnych rozmiarów powiększone obrazy fotograficzne scen, które odgrywały się w siostrzanej willi podczas dopiero co przytoczonej rozmowy.
Jakiś mistrz wynalazł przyrząd, który przy pomocy dwóch miedzianych drutów, ukrytych w bluszczach i przeprowadzonych z jednej willi do drugiej, nietylko przenosił do pracowni majora Griffitha wszystkie dźwięki z willi murzyńskiego doktora, ale nawet fotografował sceny, odbywające się w gabinecie tego szanownego Negra. Ktoś inny miał tyle odwagi, że zapewne w nocy dostał się na dach sąsiedniej willi i bez wiedzy jej mieszkańców przeprowadził druty mosiężne aż do gabinetu pana domu, gdzie wylot przyrządu, chwytający dźwięki i fotografujący obrazy, — ukrył w gzemsach sufitu. Tym wynalazcą był Szczepan Homicz; tym mechanikiem major Griffith, albo raczej powiedzmy odrazu Gryziński.
Telefon, połączony z przyrządem fotograficznym „na dystans” był właśnie ostatnim wynalazkiem Homicza, tym, który, jak liczył, miał mu przynieść kiedyś przynajmniej pół miliona dolarów. Odebrawszy przed półtora miesiącem z St. Joseph, Mo., list Gryzińskiego, w którym stary wyga narzekał, że pomimo iż już od kilku miesięcy śledzi Kaliskiego, pomimo iż mieszka w sąsiednim z nim domu, nie jest, w stanie odkryć nic ważnego, bo, jak pisał, „ściany sąsiada nie chcą mieć uszów“, Szczepan wpadł na śmiałą myśl....
Oto postanowił ścianom Kaliskiego (którego już zapewne czytelnik poznał w przebraniu murzyńskiego doktora z Georgii) dać nietylko „uszy“, ale nawet i „oczy“.
I uczynił to....
Przesłał w tej chwili model swego nowego, nieznanego jeszcze całemu światu wynalazku, Gryzińskiemu z obszerną instrukcyą co do sposobu jego użycia, a ten pewnej nocy, gdy cała ludność sąsiedniej willi wymknęła się z domu (tym razem tylko na wesołą pohulankę), przeprowadził druty najpierw na dach, a potem do wnętrza domu (na dach wychodziło okno, szczęściem nie zamknięte)..... Trudna to niesłychanie była praca, ale Gryziński wykonał ją.
Przez sufit zapuszczone zostały odpowiednie przyrządy — i oto wynikł rezultat, zaiste cudowny, gdyby nie to, że w wieku 19tym niema już cudów, którychby nie dokonała lub nie była pewna dokonać — elektryczność.
Wynalazek Homicza wytrzymał zwycięzko stanowczą próbę; Gryziński nareszcie dotarł do głębi tajemnic sąsiedniej willi.
I był już czas.
Właśnie teraz zamierzali uczynić pewny krok stanowczy Kaliski (stary doktor Murzyn) i jego banda, złożona ze Stefki (ucharakteryzowanej na służącą Mulatkę, a teraz połączonej ściślejszymi z Kaliskim stosunkami), z Szymka Zawalidrogi (ten nie mieszkał z nimi, ale odwiedzał ich często), oraz długiego i wysokiego Amerykanina, którego nazywali adwokatem Laingiem.
Krok stanowczy, o którym mowa, dotyczył Morskiego.
Chwila wykonania zbliżała się. Miała ona oddać w ręce Gryzińskiego i jego agentów nietylko Kaliskiego wraz z jego tajemnicami, ale nawet i Morskiego, którego dotąd z takim trudem, a bez wszelkiego skutku poszukiwał... Na trop Kaliskiego Gryziński wpadł ze swymi ogarami już dawno, coś w miesiąc po przybyciu do St. Joseph, kiedy pozwolił mu bezkarnie odebrać z banku 30,000 marek Felsensteina. Odtąd śledził trop za tropem Kaliskiego, ukrywającego się pod przebraniem murzyńskiego doktora — i w tym też celu został jego sąsiadem.
Mniemał, że idąc za Kaliskim, dotrze do źródła innych tajemnic i nie omylił się.
Obecnie Gryziński jest bardzo zajęty oglądaniem fotografij, przeniesionych tutaj tak wyraźnie z sąsiedniego domku: stoją przed nim, jak żywe, postacie Kaliskiego i Stefki Cierzanowej, scena pocałunku, gestykulacya rąk przy rozmowie, wreszcie długa, chuda o rudych bakenbardach postać tego, którego inni nazywają „adwokatem Laingiem“.
Gryziński kombinuje, namyśla się, co ma dalej czynić....
Szczególniej zaciekawia go nazwisko Lainga. Słyszał już je kiedyś.... Zresztą jest to nazwisko tak pospolite. Gdzie je mógł słyszeć? Zastanawia się przez chwilę, wreszcie uderza się w czoło — i mówi:
— Mam....
— Tak! — to bardzo prawdopodobne.... Będąc w Chicago z Homiczem, zanim przybył do St. Joseph, poznajomił się z saloonistą Połubajtysem i zacną panią Manią, a jako prawnik, nasłuchał się od poczciwego Litwina wiele o nieszczęsnym ich procesie spadkowym w Pennsylvanii.... Przypomina sobie teraz. Nazwiska oszustów w tej sprawie brzmiały: Boguszas — i „adw.“ Laing. Ten „adwokat z połową spadku zemknął gdzieś na daleki Zachód — i zginął, jak kamień w wodzie.
Uśmiech ukazał się na ustach Gryzińskiego.
— No.... no — szepnął sam do siebie — To byłoby ciekawem, gdybym za jednym zamachem i Połubajtysowi dopomógł do odzyskania straty lub przynajmniej do ukarania złodzieja... Opis tego człowieka, o ile pamiętam z opowiadania Połubajtysa, bardzo odnosić się może do Lainga.
I przyglądał się znowu fotografiom. Wreszcie zrobił energiczny ruch ręką.
— Ha.... kupić nie kupić.... potargować można.
Dwie z płytek fotograficznych, na których najwyraźniej przedstawiała się figura długiego i chudego, jak kościotrup, Amerykanina, odczyścił skrupulatnie, obwiązał w papier metalowy — i zrobił z nich paczkę....
Siadł i napisał krótki list.
Potem zadzwonił.... Za chwilę stanął przed nim bezwąsy groom, mówiąc nawiasem jeden z najzdolniejszych detektywów agencyi chicagoskiej, oddany do rozporządzenia Gryzińskiego.
— Hello, boss — rzekł detektyw.
— Hello, Pete....
— Jest co do roboty?
— Jest.
Detektyw zatarł ręce, a Gryziński ciągnął dalej:
— Dziś przed południem wszyscy musicie się tu zebrać do raportu... Ilu was jest?
— Oprócz mnie i wielkiego Dicka, przybyło przed tygodniem z Chicago, na pańskie żądanie, jeszcze trzech naszych. Ci są w mieście.
Gryziński namyślał się przez chwilę.
— All right.... — rzekł wreszcie — niech będą tu dziś wszyscy, oprócz jednego.... Jeden z nich musi wyjechać, zaraz, w tej chwili, do Chicago. Niech jedzie ślepy Johnny... Pociąg do Chicago wyrusza za godzinę. Johnny zabierze ze sobą to — wskazał na paczkę i list — i odda pod wskazanym adresem, w dzień czy w nocy, wszystko jedno... Pośpiech bezwzględny konieczny! Dostanie odpowiedź: „tak” lub „nie”. Jeśli „nie”, jest wolny, gdy przeciwnie ten pan, Mr. Połubajtys, powie mu „tak”, ma natychmiast pierwszym pociągiem przyjeżdżać razem z mm do nas, do St. Joseph.
Zrozumiałeś, mój chłopcze?
Groom słuchał bardzo uważnie.
— All right... — wszystko będzie wykonane.
I zniknął w drzwiach. Gryziński pozostał w półcieniu swego laboratoryum. Długo myślał nad czemś, wspierając głowę na ręku.
Wybiła godzina jedenasta rano. Było to nazajutrz po opisanych w rozdziale poprzednim wypadkach.
Na pensyi Miss Hunter w Kansas City było gwarno....
Panienki wysypały się z klas. Dziesięciominutowa przerwa, pomiędzy lekcyami sprowadziła ten rój małych motylów na barwne trawniki ogrodu.
Jadwiga odpoczywała w swoim pokoju.
Dopiero co ukończyła lekcye prywatne z małą Florą, teraz mała jej pupilka miała trzy godziny lekcyj ogólnych, ze wszystkiemi pensyonarkami. Po południu znów wypadało kilka godzin ich pracy wspólnej. Teraz Jadwiga miała chwil parę odpoczynku.
Usiadła przy swem biurku i zamyśliła się głęboko.
Machinalnym ruchem otworzyła szufladę biurka. Wyjęła z niej list zapieczętowany. Koperta była zaadresowana do niej; charakter pisma wyraźnie wskazywał, że list pochodził od Konrada. Na kopercie oprócz angielskie go adresu znajdowały się w rogu następujące polskie wyrazy: „Bardzo, bardzo ważne.”
Położyła dłoń na kopertę — i rzekła po cichu:
— Już czwarty! Czy odesłać go tak, jak tamte?
Pod jej oknem, na trawniku, szczebiotały wesołe głosiki dziecięce, promieniały w blaskach słońca wiosennego jasne sukienki dziewcząt i złociste kosy warkoczy; a jej umysł powlekała chmura ciemna i ponura.
Co robić?
— Odeślę! — mówiła sama do siebie, a pomimo to była niepewna.
Odrzuciła list ruchem gwałtownym. Sięgnęła głębiej do szuflady i wydobyła ztamtąd inne pismo, zmięte, oblane łzami... Był to list angielski, pisany ręką obcą, ale niewątpliwie od Szczepana pochodzący.
Kilka tylko słów zawierał, ale jakże był pełen wymowy...
Czytała go sto razy i naczytać się nie mogła. Obiecywał, że sprawę jej ojca w swoje ujmie ręce i do końca ją doprowadzi; a pomimo że upłynęło już od tego czasu parę miesięcy, a sprawa faktycznie naprzód się nie posunęła, pomimo że dalszych brakło od niego wiadomości, — wierzyła, jak w Ewangelię, że tego, co obiecał, dotrzyma.
I ilekroć napastowały ją wyrzuty sumienia, że sama już nic więcej dla sprawy nieboszczyka ojca nie czyni, — wydobywała, ten list i łzami oblewała — i całowała ukradkiem.
On jej służył za wytłumaczenie...
I teraz widok tego pisma magicznego rozmarzył ją i upoił. Obok listu leżał wycinek gazety angielskiej. Zawierał on telegram z New Orleans, a w tym telegramie coś tajemniczego, wielkiego, pełnego niejasnych zapowiedzi dla Jadwigi. Drżała na całem ciele, gdy onegdaj znalazła w swojej gazecie tych wierszy paręset.
Wycięła to i zachowała, jako relikwię.
Był to urywek interwiew ze znakomity tu polsko amerykańskim wynalazcą i elektrykiem „S. Homitschem”, bawiącym od kilku miesięcy w New Orleans.
Opowiadał on o jego najnowszym wynalazku.
Homicz określił go, jako „dalekowidz“. „Za pomocą tego wynalazku będziemy widzieli na setki milu — mówił, a reporterzy byli zdumieni i zdjęci podziwem dla tego mistrza mistrzów. „Dla czego jednakowoż pan nie wystawisz zaraz swego modelu, nie okażesz go światu, nie powiesz, co on zacz?” — pytał wynalazcę któryś z reporterów. A Homicz uśmiechał się i odpowiadał:
— Mam przedtem inną wielką sprawę do załatwienia, sprawę niemal osobistą, sprawę serca i uczucia... wielki wymiar sprawiedliwości... odkrycie pewnej wielkiej tajemnicy!
Brzmiało to zagadkowo, niemal aż cudownie.
To też reporterzy rozdymali te wyrazy setką domyślników; opowiadali na to conto nieomal całe legendy, wszystkie, rzecz prosta, z palca wyssane. Któryś z nich trafił jakoś na trop. Opowiadał tedy o śledztwie, które wynalazca prowadzi w sprawie romantycznej, w sprawie z przed lat 20tu czy 25ciu... A podniebienie moralne publiczności, nawykłej do codziennych sensacyj dziennikarskich, te wieści łechtały, jak pieprz z Kajenny.
Jadwiga rozumiała, że to idzie o jej sprawę...
I teraz siedziała wpatrzona, jak w słońce, w ten list wyblakły i w brudny wycinek gazety, gdy wtem.... uderzyły gwałtownie drzwi.... odezwało się łkanie spazmatyczne.... potem jak gdyby śmiech serdeczny,... wreszcie w objęcia jej padła jakaś postać biała, prześliczna, słoneczna, o złotych włosach, tym razem — zamglona, zapłakana.
Była to „Sarenka“.
Wpadła z impetem kuli. Pewna serdecznego przyjęcia, dzieweczka rzuciła się na łono starszej przyjaciółki, przytuliła załzawione swe lica do jej piersi — i szlochała, szlochała... W sercu Jadwigi obudził się mimo woli instynkt „mateczki”, jak ją jeszcze na pensyi w Hamburgu nazywano; przycisnęła dziewczynkę do swego łona, zapomniała na tę chwilę o swoich własnych, troskach i zmartwieniach i zaczęła pocałunkami okrywać oczy, włosy i czoło małej swej przyjaciółki.
Pytała:
— Co ci jest, droga moja Ethel? (takie imię nosiła na pensyi „Sarenka”.)
Ta w odpowiedzi zaniosła się tylko płaczem; wreszcie przecież i to ustało.
Łzy „Sarenki” oschły.
Podniosła do góry oczęta i całując gorąco Jadwigę, rzekła tonem na pół filuteryi, na pół rozpaczy:
— Zdarzyły mi się dwa nieszczęścia.
— Jakie?
— Dwa wielkie nieszczęścia.... — i znowu zaszlochała głośno.
Pieszczoty Jadwigi ją uspokoiły.
Rozpoczęła teraz nareszcie opowiadanie o swych nieszczęściach. Było ono bezładne, przerywane westchnieniami łkaniami, wykrzyknikami. Po dobrej półgodzinie wyrozumiała Jadwiga z tej opowieści, że „Sarenka“ jest — zakochana.
Okropność!
W kim? — sama dobrze nie wie.... Opisała jej wreszcie przedmiot swoich westchnień. Jest to człowiek młody (naturalnie), ale niezmiernie poważny.... Ach, jaki on jest poważny! Jakie ma oczy błękitne... głębokie, jak morze. Jakaś boleść niezatarta przywarła mu do twarzy — i z tą boleścią, ze zmarszczkami, które podkrążają mu oczy, wygląda, jak męczennik — tak boleściwie... tak boleściwie.
„Sarenka” załkała z głębi serca.
— Na imię ma Konrad... — ciągnęła po chwili; a serce Jadwigi uderzyło nagle z siłą.
— Zkąd wiesz o tem?
— Zkąd... Sam mi to powiedział.
Teraz trzeba już było bliższych objaśnień.
Udzieliła je „Sarenka” chętnie. Już oto blizko od miesiąca przed ich pensyą przechadza się po paię razy na dzień — „on”. Widziała go kilkakrotnie z okna — i zainteresował ją. Spotkała go potem na ulicy i uczuła głęboką sympatyę i litość dla tego człowieka tak młodego i szlachetnego, na którego twarzy ból jakiś niezatarte zostawił ślady.
— Raz nawet — mówiła „Sarenka” — szłyśmy we dwie... On stał po drugiej stronie ulicy. Ty nie patrzyłaś w tę stroną; ale ja wyraźnie widziałam, jak twarz pobladła mu więcej, niż zwykle.... jak wyciągnął ręce, niby do nas dwóch.... i stał tak przez jedną sekundę nieruchomy.... Gorąco mi uderzyło na twarz; zmieszałam się, pociągnęłam cię szybko naprzód.... Przeszłyśmy... on znikł mi z oczu....
Jadwiga zrozumiała tę scenę.
Konrad chciał na ulicy prosić ją o chwilkę rozmowy. Po co? Czyżby ją jeszcze kochał?.. Mogło to być. Czemuż tedy fatalność rzuciła na drogę Konrada to młode dziewczę i w tem małem serduszku zbudziła jakieś uczucie... miłość może... litość prędzej.
— Kiedyż jednak mówiłaś z nim? — pytała „Sarenki“, ażeby coś powiedzieć.
— Dzisiaj.... w tej chwili.
To była znów cała historya. Wybiegła dziś rano na miasto kupić włóczki. Już idąc w tamtą stronę, spotkała „jego“: patrzył na nią dziwnie, jak gdyby chciał coś mówić.... ale widocznie jeszcze nie śmiał. Dopiero gdy wracała zastąpił jej drogę, tam na sąsiedniej, pustej uliczce, zdjął kapelusz i prosił o jedno słówko rozmowy.
— Ach! jak ja się przelękłam — szczebiotała dalej „Sarenka”, której łzy powoli się już osuszały — jak ja się przelękłam.... Boże mój! Cała w płomieniach stanęłam.... Chciałam się na niego rozgniewać, krzyknąć, uciec wreszcie... ale nie mogłam. Stajam, jak przykuta do chodnika, a nogi podemną drżały.... On zaczął mówić. Ach!.... jaki piękny ma głos.... Cichutki, smutny tak, jak on sam, ale melodyjny.... srebrzysty. Mówił po angielsku. Tak byłam zmieszana, że nie wszystko pamiętam, co mówił....
Tu podniosła do góry oczęta, które jej znowu łzami zaszły.
— To jedno wiem.... że „on” ciebie musi kochać bardzo.... bardzo.
Twarz Jadwigi okryła się nagłym rumieńcem.
— Dla czego? — wyszeptała.
— Bo o tobie tylko mówił.... Mnie, jako twoją przyjaciółkę, prosił, ażebym cię skłoniła, iżbyś jakiś jego list przeczytała.... odpowiedziała mu.... widziała się z nim choć chwil parę.... że idzie tu o czyjąś cześć... o czyjeś życie...
„Sarenka” porwała się przed chwilą z kolan Jadwigi. Mówiła, stojąc, urywanemi zdaniami, niemal tragicznie.
— Ty go kochasz? — zawołała wreszcie.
Ale twarz Jadwigi, zachmurzona przez chwilę, rozjaśniła się.
Słoneczny tryskał z niej blask teraz. Cierpienia Konrada i uniesienie „Sarenki” zdawało się jej teraz nie obchodzić wcale. Czara uczucia, które owładnęło nią tak niespodziewanie, a do którego dotąd sama nie chciała się przyznać przed sobą, przepełniła się.... Nie dla tego, ażeby uspokoić przyjaciółkę; ale dla tego raczej, ażeby głośno, przed kimś trzecim przyznać się do tego, co jeszcze przed chwilą zdawałoby się jej zbrodnią, rzekła głosem spokojnym i silnym:
— Nie.... dziecko drogie.... nie kocham tamtego człowieka, kimkolwiekby on był i jakiekolwiek żywiłby dla mnie uczucia. A dla tego go nie kocham, że kocham innego....
I wydobyła ze swej szuflady gazetę z wizerunkiem Homicza.
— Oto on.
Duma i jasność biła z jej twarzy, gdy pokazywała portrecik „Sarence”. Ta w jednej chwili przeobraziła się. Na pół dzieckiem jeszcze była, ale już miała wszystkie kobiece instynkta. A istotnie, biorąc rzecz po kobiecemu, Jadwiga nie mogła jej dać bardziej stanowczego dowodu, że tamtego nie kocha, jak ów portrecik — tego ukochanego.
To też tragiczne akcenta jej głosu znikły odrazu.
Oczęta jej znowu zaszły łzami, ale tym razem łzami radości.... i znów rzuciła się w objęcia przyjaciółki. I tak splecione ze sobą, bliższe o stokroć? sobie przez poznanie swych tajemnic, szeptały sobie dalsze zwierzenia....
Jadwiga czuła się w obowiązku objaśnić w paru słowach „Sarence” historyę swego stosunku z Konradem. Uczyniła to w ogólnych wyrazach, nie bawiąc się w szczegóły. Był jej narzeczonym przed laty 4ma; tajemnica rodzinna, dramat pewien ponury rozdzielił ich wtedy na zawsze i nigdy już zbliżyć się im nie pozwoli — oto i wszystko.
W tem miejscu przerwała jej „Sarenka”.
Tajemnica?.... dramat? — Istotnie i ono tem samem mówił. Ona myślała wtedy, że to mowa o jego miłości; teraz rozumie.... to musi być co innego. Tak! — przypomina sobie.... On twierdził, że chce się widzieć z Jadwigą, ponieważ ma jej do zakomunikowania coś bardzo ważnego....
— Dla czegożbyś się z nim zobaczyć nie miała? — nastawać zaczęła „Sarenka”.
— Nie.... nie — broniła się Jadwiga — Zresztą namyślę się.... zobaczę....
— No, a jeśli go zobaczysz, to co mu powiesz? — zapytała szeptem, z figlarnym uśmiechem „Sarenki”.
Jadwiga nachyliła się do jej ucha i odpowiedziała również szeptem:
— Że.... że tu jest jedna grzeczna i śliczna dzieweczka.... która.... która interesuje się nim bardzo.
„Sarenka” zarumieniła się aż po same korzenie włosów.
Nowy uścisk połączył dwoje dziewcząt. Po chwili córka Morskiego uważała za właściwe zainteresować się też trochę przedmiotem uczuć Jadwigi. Przed oczami jej myśli stał Konrad; ale ciekawość i polityka kobieca kazały zobaczyć, jak wygląda — tamten drugi.
— Pozwolisz, Jadzieczku? — zapytała wskazując na leżącą na biurku gazetę i pochyliła się nad wizerunkiem Szczepana.
— Śliczny.... co za oczy, jakie czoło! — szczebiotała.
A Jadwiga, która dawniej w podobnej chwili cała spaliłaby się ogniami wstydu, czuła teraz, że jej serce rozsadza nieopisana duma i szczęście bez granic.... Chciałaby krzyczeć z radości, tańczyć, rzucić się komuś na szyję, całować.
W tej chwili jednak zdarzyło się coś nieprzewidzianego.
„Sarence”, schylonej nad biurkiem wysunął się z poza stanika jakiś żółty papier, widocznie telegram. Wzrok jej padł na ten papier — i twarz spochmurniała na nowo. Przypomniała sobie....
Do ruchliwego jej mózgu przypłynęła nowa fala wrażeń.
— Ach! ja nieszczęśliwa.... — rzekła, prostując swą figurkę.
Oczy miała znowu łez pełne.
— Co ci takiego, dziecko najdroższe? — pytała zaniepokojona Jadwiga.
— Ten.... telegram.... od starego tatula.... — łkała już „Sarenka” — to nowe nieszczęście.... nowe zmartwienie....
Jadwiga nic nie rozumiała.
O stosunkach rodzinnych swej małej przyjaciółeczki nie wiedziała dotąd nic nad to, że ta miała gdzieś ojca, wdowca, żyjącego samotnie. Co za nieszczęście wskutek telegramu? — pytała się teraz sama siebie....
Umarł kto? czy zachorował? czy jaka klęska?
Tuliła więc „Sarenkę” i pytała, a ta zaczęła jej bezładnie opowiadać swoją troskę z ojcem; mówiła o jego dziwactwach, o siedzibie tajemnej na „Cat Island”, o tem, że nigdy matki nie znała....
Łkania przerywały jej wyrazy.
— I teraz.... teraz — kończyła — ten telegram....
Jadwiga wciąż jeszcze nie wiedziała, o co idzie.
— Przeczytaj — rzekła „Sarenka” — tatulo mnie chce ztąd uwieźć.... teraz.... szczególniej teraz....
I znów łkała.
Jadwiga wzięła żółty papier, rozwinęła go i podniosła do oczu. Telegram składał się z kilku zaledwo wyrazów. Jednym rzutem oka ogarnęła te wyrazy córka skazanego na śmierć przed laty w New Orleans — i zbladła, jak trup.
Telegram, napisany po polsku, brzmiał, jak następuje:
Jadwigę ten telegram, a właściwie nie tyle sam telegram, ile jego podpis ugodził w głowę, gdyby obuchem. Zrozumiała. A więc ten, którego poszukiwała od lat tylu, który miał w ręku klucz tragicznej zagadki zgonu jej ojca, stawał sam na jej drodze; więc to jego córkę w tej chwili przyciskała do ramion.
Uczuła coś, jak ostrze noża, w sercu. Twarz jej ściągać się zaczęła tragicznie w kamienne rysy posągu.
— Więc to ty.... jesteś.... córką Ludwika Morskiego? — pytała „Sarenki głosem przerywanym i spartym.
— Ja.... — odrzekło dziewczę.
Wtedy ruchem nagłym i gwałtownym Jadwiga silnie odepchnęła tulącą się jeszcze do niej dzieweczkę. Ta, wątła i słaba, o mało co nie upadła.... Zatrzymała się tylko ręką o ścianę, a na twarzy jej wybiło się i przerażenie ogromne i podziw — i ból niespodziewany.
— Com ci zrobiła, Jadzieńku.... co? — pytała półgłosem.
Z oczyma łez pełnemi, na pół klęcząc, do ściany przytulona, z włosami, które rozwinęły się w upadku i okoliły jej twarzyczkę przelęknioną aureolą złocistą, dziewczę wyglądało istotnie, jak płochliwa i przerażona sarenka....
Współczucie głębokie budzić musiała ta postać bezradna.... ofiara losów, którym niczem nie zawiniła.
I oto do serca Jadwigi napłynęła nowa fala uczuć....
Wstyd ją zdjął, że tak gwałtownie postąpiła i litość głęboka. Przypomniała sobie ciepło serdeczne i niewinność tej duszyczki dziewiczej, która jeszcze przed chwilą roztwierała się przed nią, jak kielich lilii I w sercu własnem odczuła jej boleść. Za coż ma tamtą duszyczkę białą w dni zaraniu znaczyć krwawym stygmatem cierpienia? Serce łamać temu dziewczęciu jasnowłosemu? Czyż nie dość, że ona sama tyle cierpiała i cierpi?
Tragiczny ból Jadwigi rozpłynął się w litości bezmiernej.
Uklękła przy przelęknionej „Sarence” i wzięła ją w swoje objęcia. Przebaczyła dzieweczce, że jest córką Morskiego. Pieść ła ją i łzy z oczu scałowywała i szeptała do ucha: — Wybacz mi, dzieciątko.... wybacz. Nie wiem, co się ze mną stało,... To nerwy! Nie płacz.... Poczekaj. Kiedy twój ojciec przyjedzie, ja najpierw się z nim zobaczę.... A wtedy, zobaczysz, zmieni swe zamiary.... nie por wie cię, do Europy nie uwiezie!
Pieszczoty jej skutkowały.
Twarzyczka „Sarenki” wyjaśniła się, jak słońce, a widząc te dwie postacie dziewicze, w nowym połączone uścisku, w uścisku miłości i przebaczenia, anieli radować się musieli w niebie.
Sceny, opisane powyżej, odbywały się w przedostatni piątek kwietnia.
Dni poprzednich i następnych odbywała się bardzo ożywiona wymiana listów i depesz pomiędzy naszymi znajomymi, Gryzińskim, Homiczem, Robbinsem i innemi osobistościami, grającemi pewne role w tej długiej i skomplikowanej opowieści.
Dokumenta owe rzucają jasne światło na dalszy rozwój interesujących nas wypadków.
Przeważnie są to depesze, jedne pisane po polsku, inne po angielsku, niektóre nawet specyalnym szryftem, wiadomym tylko Gryzińskiemu Homiczowi i Robbinsowi.
Oto niektóre z tych listów i depesz:
I. List Gryzińskiego z St. Joseph do Homicza w new Orleans (po polsku — urywek):
II. Szczepan Homicz z New Orleans, La., do dra Gryzińskiego w St. Joseph, Mo., (depesza):
III. Szczepan Homicz z New Orleans, La., do Robbinsa w Evanston, Ills. (depesza angielska):
IV. Robbins z Evanston, Ills., do Homicza (depesza):
V. Robbins do Homicza (depesza):
VI. Homicz do Robbinsa (depesza):
VII. Dr Gryziński z St. Joseph do Robbinsa w Evanston, Illis. (depesza cyfrowana):
VIII. Robbins do Gryzińskiego (depesza):
IX. Robbins do Homicza (depesza):
XI. Robbins do Homicza (depesza):
XII. Homicz do Robbinsa (depesza):
XIII. „Generał Electric Co” z Bostonu do S. Homicza w New Orleans, La., (depesza):
XV. Homicz do Robbinsa (telegram):
XVII. Dr. Gryziński z St. Joseph, Mo., do Robbinsa w Evanston, Ills. (depesza szyfrowana):
XVIII. Robbins do Dra Gryzińskiego (depesza cyfrowana):
XIX. Homicz do Robbinsa (telegram):
XXI. Dr. Gryziński z St. Joseph, Mo., do Robbinsa w Evanston, Ills., (depesza cyfrowana):
Telegram powyższy, wysłany przez Gryzińskiego z St. Joseph, Mo., do Robbinsa w Eyanston, Ills., wymaga pewnych objaśnień.
Damy je, a to w ten sposób, że opiszemy co się działo nocy poprzedzającej w głuchych zaroślach samotnej i przez lat tyle przez nikogo nie nawiedzanej wysepki „Cat Island”. Była to noc w dziejach wyspy pamiętna; od czasów, gdy szeryf pow. St. Joseph wystrzelał na wysepce bandę zbójecką krwawego Waltona, nie było tu nigdy tak wiele gwaru i tak licznych gości.
Lecz opowiedzmy wypadki po kolei.
Godzina 10ta biła wieczorem w oddali na wieżach kościoła dobrego miasteczka St. Joseph, Mo., gdy łódź starego Morskiego wymknęła się ze schroniska szuwarów na brzegu rzeki i zwolna posuwać się zaczęła, ustronnym kanałem pośród gęstych trzcin, ku wyspie „Cat Island”. Łódź sunęła, jak cień, wiosła Morskiego uderzały o wodę bez szelestu. On rozglądał się w mroku....
Morski był cały wzburzony.
Miał znów przedsięwziąć krok w swem życiu stanowczy. Zdecydował się i będzie działał. Już onegdaj, gdy ujrzał ślady włóczęgi jakichś ludzi po wyspie, powziął zamiar opuszczenia jej. Pojechał do miasta, ażeby się upić i namyśleć, wreszcie rzecz całą ułożyć. Gospoda „Old Rooster“ była jego zwykłą kwaterą w mieście. Tam około północy doręczono mu list bezimienny Kaliskiego i Lainga.
Było to dlań jak gdyby uderzenie maczugą.
Obcy ludzie wiedzą o jego pobycie; wiedzą o jego skarbie. I jedni chcą go okraść, a drudzy niby przestrzegają? Jaki interes mieć mogą w tych ostrzeżeniach? I co są za jedni?! Przestrach paniczny objął Morskiego.... Zamajaczyła mu przed oczyma postać Felsensteina; strach mu gardło ścisnął. Drżał cały. *A może już okradli jego kryjówkę?
I rwał się, chcąc opuścić w nocy gospodę „Old Rooster” — i lecieć na wyspę....
Ale naprawdę był już zbyt ciężko pijany. Zapadł w sen głęboki. Gospodarz „Old Roostra” znał dobrze nawyczki Morskiego, jednego z najlepszych choć niezbyt częstych swych gości. Dał mu pokój oddzielny na noc — i zaopiekował się nim. Dopiero, gdy w piątek wczesnym rankiem obudził się Morski, stanę a mu na nowo ponura kwestya przed oczyma. Co robić? Brały go ciągle strachy, ale już zimniej patrzył teraz na groźby rabunku, w liście zawarte....
— Okradną! przypuśćmy — mówił sam do siebie — ale niech wprzódy znajdą schowek.
Nie tak łatwo wezmą starego na plewy! Chcą, żeby zaraz poleciał na wyspę, pokazał im, gdzie szukać groszy i brylantów. Nie taki on głupi!
W rezultacie Morski przyszedł do wniosku, że czas mu raz na zawsze opuścić „Cat Island” i okolicę. Mógł to zrobić zaraz, nie oglądając się po za siebie.... Zostawi swe skarby w kryjówce — nikt ich me znajdzie! Jest tego pewny. Ma przy sobie, jak zwykle, w gotówce i czekach na okaziciela jakie $5000. W bankach, w różnych miejscach, posiada także pieniądze.... Dziesięć tysięcy ulokował przed 7miu laty na procent w banku nowojorskim, wtedy właśnie, gdy część kosztowności, jakie przypadły nań w udziale z rabunku w „Merchant's Loan Trust Co.”, sprzedał w San Francisco żydowi lichwiarzowi, przybyłemu aż z Melbourne z Australii; pieniędzy tych odtąd nie ruszał, brał tylko, procent. Teraz mu się przydadzą.... Weźmie ze sobą „Sarenkę“ — i wyruszy z nią w świat, do Europy.
Na tej myśli zatrzymał się ostatecznie.
Cały ranek biegał niespokojny, nerwowy? załatwiając różne interesa.... Wtedy to posłał telegram do „Sarenki”, telegram, który był powodem dramatycznego zajścia pomiędzy dwiema pannami. Wszystko załatwił, jak się należy — i wieczorem miał wyjeżdżać do New Yorku po pieniądze, a ztamtąd po swoją pieszczotkę do Kansas City.... Lecz przy obiedzie pił dużo, ażeby zagłuszyć niepokój. Wysączył półkwartową butelkę starej whisky, dwie półbutelki porteru, likier. — i na zakończenie („dla lekkości“, tak sobie myślał) butelkę szampana.
Wstał od stołu, chwiejąc się na nogach, z nową fantazyą — i nowe myśli przypłynęły mu do głowy.
Bo jednak po jakiego dyabła ma zostawić swe pieniądze i brylanty na wyspie? Zawsze to rodzonemu bratu warte najmniej 40,000 dolarów.... Przypomniał sobie, jak ślicznie wyglądały złote monety, żółciutkie, spadające kaskadą z suchym dźwiękiem, gdy się je przelewało przez palce.... Cóż to! Dla czegoby ich nie miał zabrać? To przecież jego.... i wyspa jego. Ma na nią „deed” (akt własności) tu w kieszeni.....
Wstąpił na wódkę — i znów nabrał kurażu.
Może pojechać w dzień, jeśli mu się podoba.... A dla obrony przed możebną zasadzką weźmie ze sobą psa i Negra. A że te pieniądze i te kosztowności pochodzą z New Orleans — tu Morski obejrzał się dokoła, jak gdyby obawiając się, ażeby ktoś nie podchwycił jego myśli — to... to... nikomu nic do tego... Pomimo to zaczął się znów strachać — i przyszło mu do głowy, że bądź co bądź lepiej odbyć wyprawę na wyspę w nocy.
I oto dla czego widzimy go o 10tej wieczorem prześlizgującego się z łodzią przez trzciny i zarośla, oddzielające „Cat Island“ od stałego lądu.
Jest na pół pijany.... Pomimo to zachowuje wszelkie ostrożności — i nasłuchuje bacznie.... Nie! nie słychać nic. Nikt go nie śledzi.... uśmiech złośliwy ukazuje się na ustach Morskiego.
— Niech przyjdą następnej nocy... Znajdą gniazdko próżne — i schowek pusty!
Morski nie myśli już teraz o możebności zasadzki.... Pijacka pewność siebie opanowała nim całym.
Wysepkę znał, jak swą kieszeń: pomimo mroku w chwil parę przebiegł ścieżkę, dzielącą go od polanki i blokhauzu; Murzyna zbudził, światło mu kazał zapalić — i wziąwszy psa za obrożę, polecił Murzynowi iść za sobą.
Głuchoniemy Negr nie okazał żadnego zdziwienia: różne awanturnicze wyprawy odbywał nieraz ze swym panem.
Kierunek drogi Morski wskazał mu znakami. Szli w takim porządku: pies naprzód; Murzyn za nim, niosąc zawieszoną na kiju miedzianą lampę naftową, której kopcący, szeroki płomień rzucał fantastyczne smugi drżącego światła pomiędzy splątaną gąszcz krzewów po obiedwu stronach ścieżki leśnej; w odwodzie kulał sam Morski....
On i Negr byli uzbrojeni w grube pałki, ołowiem nabijane; Morski miał jeszcze dwa rewolwery w kieszeniach — i niósł ostrożnie w ręku jakiś pakuneczek.
Szli w milczeniu... Tylko pies, Zbój, od czasu do czasu szerść jeżył — i warczał z cicha, a ponuro.
Przeczuwał on raczej, niż wietrzył, obecność innych istot ludzkich na wysepce.
Upłynął tak kwadrans drogi...
Wywinęli się wreszcie z plątaniny zarośli. Jeszcze parę smug krzaków — i oto rozściela się przed nimi polanka z owym skalistym pagórkiem a raczej kupą kamieni, której tak często w ostatnich czasach przychodził przyglądać się Morski.
Noc była ciemna; szafirowe niebios sklepienie, uhaftowane gwiazdami, zaledwo rzucało jakiś daleki blask na polankę.
Cisza panowała dokoła.
Nagle.... nastąpiło coś niespodziewanego. Pies Zbój ryknął dziko — i rzucił się naprzód w mrok.... Jednocześnie obok niosącego światło Murzyna, wyrósł z krzaków jakiś cień wysoki — i na gołą czaszkę głuchoniemego spadło z głuchym odgłosem coś ciężkiego. Jeden jęk — i Murzyn leżał na ziemi, bezwładny i nieruchomy. Z rąk jego wymknął się drążek z lampą, która spadła na krzak sąsiedni. Szeroki płomień naftowy objął prawie w tej chwili cienkie pręcie krzaka — i z suchym traskiem zaczęły z nich wysuwać się w górę języki ogniste.
Trwało to zaledwo sekund kilka.
Morski zatrzymał się, oszołomiony, nie będąc w stanie zoryentować się.... Tuż przed nim zapalał się krzak ognisty i leżało bezwładne ciało Murzyna; dalej z mroku dochodziły urywane naszczekiwania i ponure warczenie psa, jak gdyby z kimś walczącego..... Morski sięgnął po rewolwer.
Ale w tej chwili ujęły go za kark cztery silne dłonie.
Sparaliżowanemu z przestrachu, wykręcono ręce w tył.
— Kajdanki! — zakomenderował głos urywany.
I Morski uczuł, że na ręce założono mu żelazne łańcuszki. Jeszcze jedna chwila... Uderzony pięścią w kark, upadł na ziemię; w tejże chwili skrępowano mu ręce i nogi. Był w mocy wrogów; ale żył jeszcze....
W chwili upadku wysunął mu się z ręki pakiecik, który przedtem niósł tak ostrożnie. Teraz leżał on o parę kroków od coraz to szerzej zajmującego się płomieniem krzaku. Pakiecik był owinięty w żółty papier — i zamglone oczy Morskiego widziały go wyraźnie.
Dotąd wrażenia tak szybko zmieniały się w mózgu Morskiego, że nie był w stanie sam sobie zdać z nich sprawy.... Ale teraz przejął go strach, strach śmiertelny.
Pot lodowaty wystąpił mu na czoło.
Z mroku, z krzaków, dochodziły odgłosy walki zaciekłej z psem.... Dwaj draby, którzy dopiero co ubezwładnili Morskiego, chcieli biedź w tamtą stronę; ale powstrzymał ich nieomal ryk, który się wyrwał z jego piersi, trwogą spartej.
— Dynamit... tam... w paczce... przy krzaku... — bełkotał.
I wzrokiem wskazywał żółty przedmiot, teraz wyraźnie widoczny w pobliżu buchającego już ogniem krzaku.
Draby zrozumieli. I im przez plecy dreszcz przeszedł.
Paczka z dynamitem szybko usuniętą została na bok.... Morski teraz z wzruszenia zemdlał.
W tej samej chwili na przedzie rozległy się dwa szybko po sobie następujące wystrzały rewolwerowe. Jeden z drabów (był to Szymek Zawalidroga) porwał drąg z pochodnią, upuszczony przez Murzyna, i skoczył naprzód; drugi („adwokat” Laing) podążył za nim....
Za chwilę o kroków kilkanaście ujrzeli niezwykły obraz:
Ogromny pies Morskiego, Zbój, drgał na ziemi, szeroko rozciągnięty, zdychający, cały posoką zbroczony... Obok klęczał Bolo D. Kaliski, w odzieży potarganej i podarte], z rękami od pazurów psa sinemi i z krwawą raną na policzku: tuż stała Stefka w ubraniu męzkiem, a w ręku jej dymił się jeszcze rewolwer. Mdłe światło lampy naftowej oświetlało fantastycznymi refleksami ten obraz ponury.
Przybyli zrozumieli rzecz odrazu: KalisKi musiał wytrzymać z psem walkę, której zwierzę padło ofiarą.
— To ona zastrzeliła tego wściekłego dyabła — rzekł Kaliski, wskazując na Stefkę — Zagryzłby nenie chyba.
— Zuch baba! — mruknął Szymek.
A Stefka śmiała się, zadowolona z pochwały, pokazując zdrowe, białe zęby z pod czerwonych warg.
Kaliski dźwignął się teraz z ziemi i podczas, gdy Stefka zaczęła mu obmywać krew z twarzy i przewiązywać ranę chustką, on któtkim i urywanym tonem wydawał rozkazy. W jego słowach brzmiała siła woli; nie zwracał teraz uwagi na dotkliwy ból fizyczny.
Rozkazy w jednej chwili wykonano.
Murzynowi, który był tylko mocno ogłuszony, włożono kajdanki na ręce i nogi, ażeby się nie mógł ruszać — i pozostawiono go na miejscu. Płomienie, które ogarniały już sąsiednie krzaki, zagaszono. Wreszcie Morski został przeniesiony przez Szymka i Lainga ku owej kupie kamieni, która widniała na polance.
Tam go złożono na ziemi.
Kaliski z piekielnym uśmiechem pochylił się teraz nad sperloną potem twarzą Morskiego, który podczas przenoszenia przyszedł już do przytomności. Oświetlił ją pochodnią i przypatrywał się przez chwilę.
— A... pan Morski — szepnął głosem syczącym — Znaliśmy się w New Yorku... Raz mnie w kawiarni nazwałeś szpiegiem; potem w Chicago chciałeś mi zrobić awanturę. Twój szatański pies usiłował mnie zagryźć... Porachujemy się!
W spojrzeniu jego była złość piekielna.
Ohydnie wyglądała jego twarz podarta, do połowy owinięta szmatą skrwawioną. Morski aż zadrżał i oczy zamknął na ten widok.
Kaliski podniósł się — i dalej dawał roporządzenia.
Najpierw zrewidowano Morskiego i odebrano mu wszystko, co miał przy sobie: rewowery, pieniądze, papiery.... Kaliski obejrzał wszystko; do gotówki się uśmiechnął, na czeki skrzywił. Potem kazał nieopodal od miejsca, gdzie leżał stary, nanieść stos suchych gałęzi. Zapalono je — i płomień zaczął buchać w górę, rozświetlając tę ponurą scenę. Potem zdjęto kajdanki z nóg Morskiego. Laing i Zawalidroga przytrzymali starca, a Kaliski zdjął mu z nóg obuwie...
— Jestem dziś twoim lokajem, jaśnie wielmożny panie Morski... — mruczał przytem z piekielną ironią.
Jednocześnie Stefka wydęła z ognia smolistą, płonącą żagiew — i czekała.
Morski spoglądał na to wszystko przerażony, oczyma, które niemal wychodziły mu z orbit. Ręce, na których leżał, zwinięte pod grzbiet, trzeszczały mu w stawach; czuł ból dotkliwy od łańcuszka kajdan, który wpijał się mu w plecy.
Zrozumiał: chcieli mu przypalać nogi, ażeby wydobyć od niego jakieś wyznanie. Jakie? — Naturalnie, o miejscu, gdzie jest schowany jego skarb... Błyskawica oświetliła teraz umysł Morskiego.
Zdawało mu się, że spada gdzieś głęboko w przestrzeli.
Fakta niedługo dały na siebie czekać. Stwierdziły one najstraszniejsze przypuszczenia Morskiego. Kaliski zabrał głos i powiedział krótko, w słowach stanowczych, czego od niego żąda.... Pieniądze! pieniądze i kosztowności z New Orleans — oto czego chce. Są schowane gdzieś tutaj, to fakt. Morski ma wskazać kryjówkę, zaraz, w tej chwili — a nie... to...
Złowrogi uśmiech rozświecił ponure oblicze Kaliskiego.
— Nie powiem.... — wyjęknął Morski.
Wtedy Stefka zbliżyła się z żagwią. Pochyliła się nad Morskim, a jej czerwone usta uśmiechały się do starca lubieżnie... „Nie?“ — zapytała. Jeden miękki ruch jej kształnej, obnażonej po łokieć ręki — i żagiew ognista dotknęła się nagiej pięty starca, najpierw jednej, potem drugiej...
I zaczęła się straszna scena.
Płomień objął miłośnie skórę nogi; zaskwierczało przypalone żywe ciało.... Ryk nieludzki wyrwał się z gardła torturowanego. Natężył on wszystkie siły, ażeby się wyrwać z rąk siepaczy.... Rwał się, ale napróżno. Zaciskał zęby i język krwawił. Żyły naprężyły mu się na czole, jak postronki.... Okropnie wyglądał.
Upłynęło tak sekund parę.
Trzej mężczyźni pobledli, jak trupy, na widok tej męczarni, tylko Stefka śmiała się, jak szalona — i obserwowała ciekawie, jak na skórze nogi od żaru wyrastały bąble i pękały; jak każdy nerw i muskuł drżał w obnażonem ciele.
— Dosyć... — wyrwał się wreszcie z ust Morskiego jęk — wszystko powiem....
Kaliski dał znak, Stefka odjęła żagiew.
— Mów — rzekł.
— Zaraz... tylko odpocznę.
Twarz Kaliskiego zapaliła się gniewem. Dał znak Stefce; ten znak zrozumiał torturowany starzec.
— Już... już... — zaczął śpiesznie — tam pod kamieniem....
Wskazał leżący u stóp pagórka, zaledwo widoczny w mdłem oświetleniu ogniska, głaz potężny.
— Wysadźcie to dynamitem....
Kaliski spojrzał nań nieufnie. Zdawało mu się nieprawdopodobnem, ażeby pod ogromnym kamieniem było schowanko Morskiego; wietrzył jakiś podstęp.
— Pamiętaj — rzekł surowo — że nas nie wyprowadzisz w pole... Jeśli cokolwiek okaże się fałszem, drzazgi ci będziem wbijali za paznogcie....
Dreszcz przebiegł całe ciało starca.
— Róbcie — wyszeptał — jak mówię...
I znów zemdlał.
Pokazało się, że groźba Kaliskiego była zbyteczna... Po odrzuceniu kamienia na bok przy pomocy dynamitu (przydała się tutaj pa czka z dynamitem, którą niósł Morski), w wyrwanej ziemi ukazała się pokrywa żelaznej kasetki, a w niej — $16,000 złotem i bogate kosztowności....
Kaliski tryumfował.
Polowanie się udało. Wprawdzie Bolo L. liczył, że gotówki będzie więcej.... ale to nic! brylanty (oglądał je okiem znawcy) to wyrównywały. Razem z gotówką znalezioną przy Morskim, dochodziło to ogółem do 40 tysięcy dolarów. Stosownie do umowy, on i Stefka dostaną ⅝ tej sumy, to jest $25,000; Szymek 2⁄8 czyli $10,000 (za to odda na ostateczną własność Kaliskiemu skradziony mu jeszcze w Pennsylvanii pamiętnik Ślaskiego i inne papiery); reszta będzie dla Lainga.
Ma się rozumieć, udział każdego z nich składać się będzie z gotówki i z brylantów...
Kaliski już z góry sobie obiecywał, że przy ocenianiu brylantów oszuka kompanów... On zresztą zabierze czeki i papiery wartościowe; może i z tego coś będzie.... Rozejdą się teraz każdy w swoją stronę (naturalnie! on ze Stefką razem) — i będzie wszystko dobrze. Przy pomocy papierów Ślaskiego „obłuska“ nieraz jeszcze Felsensteina, a przecież i szpiegostwo także coś warte.
Różowe horyzonty otwierały się przed Kaliskim, a i przed jego towarzyszami także.... A przecież od Kapitolu do Tarpei, od najwyższego tryumfu do najgłębszego upadku — krok tylko.
Sprawdzili to i oni...... na swej własnej skórze.
Już od dziesięciu minut wszyscy, pochyleni nad denerwująco dzwoniącemi złotem! sztukami złota i nad kosztownościami, zajmowali się podziałem zdobyczy, nie zważając na jęki leżącego nieopodal Morskiego, gdy oto nagle zabrzmiał w powietrzu krotki świst....
Sześć par silnych rąk trzymało ich za karki.
Zanim zdołali się zoryentować i wyrozumieć, o co idzie, już wszyscy trzej mężczyźni leżeli na ziemi skrępowani, a Stefkę, miotającą się ze swą ognistą żagwią, trzymało za ręce dwóch detektywów, pomocników Gryzińskiego.
Wprawa i praktyka policyantów chicagoskich okazała się tutaj w całym blasku.
Losy zmieniły się.
Ogary, polujący na Morskiego, zostali z kolei zwierzyną; ze zwycięzców stali się — zwyciężeni.
I oto dla czego Gryziński mógł następnego poranka telegrafować do Robbinsa o całkowi tem zwycięztwie.
Istotnie w blokhauzie Morskiego, w tureckim parlorze „Sarenki” i sąsiednich izbach, pod strażą detektywów z Chicago, leżeli pokotem, powiązani: Kaliski, Zawalidroga i Laing.
Morskiego z popalonemi nogami doglądał Negr głuchoniemy, którego uwolniono od kajdan... Stefka zamknięta była w buduarze „Sarenki”.
Co do Gryzińskiego, ten znów przeistoczony w majora Griffitha udał się do St. Joseph, ażeby najpierw zatelegrafować i napisać do Robbinsa, a potem odbyć pewne tajemne poszukiwania w sąsiedniej willi, już opuszczonej odtąd na zawsze przez starego doktora Murzyna z Georgii.
Był to już poniedziałek wieczorem.
Na pensyi miss Hunter, „Sarenka”, po ukończeniu zajęć dziennych, zmęczona i spłakana trochę, poszła spać. Jadwiga jeszcze czuwała. Na pół rozebrana, bujała się w fotelu — i rozmyślała. Przeczuwała, że jutro nastąpi jakiś przełom w jej losach.... i w losach „Sarenki”.
Niewątpliwie!
Dziś rano spotkały ją dwie niespodzianki.
O 9ej rano ją i „Sarenkę“ Morską zaprosiła do swego kabinetu przełożona pensyi, poczciwa i zacna miss Hunter.
Oświadczyła dziewczętom, że odebrała od jednego ze swych przyjaciół Mra J. Robbinsa z Evanston, Ills., ważny list obiedwu dotyczący.
W liście tym Robbins prosił pannę Hunter, ażeby z dwiema panienkami, pracującemi na jej pensyi, a mianowicie z miss Hedwig Slaski i miss Ethel Morse, raczyła łaskawie przybyć we wtorek, dnia następnego, o godzinie jedenastej rano, do Hotelu Plantatorów. Tam będzie miał zaszczyt złożyć im swe uszanowanie przybyły z Chicago Mr. Robbins — i jednocześnie wyjaśni, co go skłoniło do wniesienia tak niesłychanie śmiałej prośby przed oblicze miss Hunter i jej przyjaciółek. List kończył się zapewnieniem, iż tylko niesłychanej wagi — nie dla niego, ale dla dwóch młodych panien — sprawa skłonić go mogła do zaniepokojenia miss Hunter.
Przełożona pensyi dodała od siebie, że Mra Robbinsa zna, jako gentlemana nie tylko wielkiej inteligencyi, ale i wysokiej delikatności i zacności uczuć — ze swej więc strony nic nie ma przeciwko uczynieniu zadość jego prośbie; przeciwnie przychylić się do niej gotowa.
Zapytywała tylko: co o tem myślą dwie panny?
Obie jednogłośnie zgodziły się na wizytę w Hotelu Plantatorów, trochę z niewieściej ciekawości, trochę dla tego, że przeczuwały rozwiązanie którejś z zagadek, splatających się z ich życiem....
Naturalnie, każda z nich przez dzień cały czuła duży niepokój.
U Jadwigi niepokój zwiększył się jeszcze o wielekroć, gdy w godzinę po konferencyi z szanowną przełożoną otrzymała telegram, który brzmiał, jak następuje:
Ten telegram zrobił na niej ogromne wrażenie.
Rozumiała już na tyle naturę Szczepana, odczuwała go o tyle, że wiedziała, iż nie mając istotnego prawa i obowiązku widzenia się z nią, nie wysłałby tego telegramu tak śmiałego i pewnego siebie, nie odważyłby się w obec zakazu (który oddawna już opłakiwała), stanąć przed jej oczyma.
To też serce jej uderzyło silnie, gdy przeczytała telegram.
Przez całe popołudnie myślała o telegramie i jednocześnie o jutrzejszej wizycie w hotelu Plantatorów.
Czyżby jedno z drugiem pozostawało w związku?
I teraz, gdy w wielkich salach pensyonatu miss Hunter zapanowała cisza i mrok, wciąż myśli o tem samem. Z sąsiedniego pokoju dochodzi regularny, cichy oddech śpiącej „Sarenki“; lampa migoce blado... a Jadwiga trzyma ciągle przed oczyma telegram Szczepana... Zda się pragnęłaby nauczyć się go na pamięć! Na ustach jej błądzi uśmiech....
Litery migają jej przed znużonemi oczyma.... uciekają w przestrzeli. Znużona jest. Dłoń jej z telegramem opuszcza się ku ziemi. Głowa opada na poręcz fotelu.
Zasnęła.
I widzi dziwny sen: Mgły zasnuwają przed jej wzrokiem coś tajemniczego. Opadają powoli... kłębią się.
I oto z poza mgieł wyłania się obraz niejasny... potem jaśniejszy. Jakieś skały potężne, skały z granitu wznoszą się dokoła.... Blade światło pada z zawleczonego chmurami nieba. Słychać miarowy odgłos żelaznych młotów i drągów, rozbijających skałę. Szereg postaci męzkich, milczących i ponurych, monotonnemi uderzeniami ryje skałę.... Ich odzież to bawełniane kaftany i spodnie w czarne i białe paski, ubiór kryminalisty. Obok, strażnicy, uzbrojeni w baty, pałki i rewolwery.
To kamieniołom przy więzieniu stanowem.
Jadwiga to poznaje. Widziała kiedyś podobną rycinę w jednej ilustracyi.
Ból ściska jej serce na widok tylu nieszczęsnych, ofiar własnych namiętności, a może i omyłek sądowych, intrygi, ludzkiej podłości, jak niegdy jej ojciec.
— Nieszczęśliwi! nieszczęśliwi! — powtarza Jadwiga przez sen.
....Zaczyna się przyglądać szczegółom tego smutnego, a jednak tak ją pociągającego obrazu. Rozróżnia twarze, na których rozpacz i hańba wyryły niezatarte znaki, spojrzenia dzikich zwierząt, uśmiechy bezwstydne, odblaski hypokryzyi w wyblakłych oczach....
Naraz zadrżała.
Jedna postać, wyższa nad inne, przykuwa jej wzrok do siebie. Jest w tej postaci coś, co ją na pierwszy rzut oka odróżnia od wszystkich innych skazańców.... Twarz to niegdyś piękna o oczach głębokich, błękitnych, dziś lata poorały ją zmarszczkami, przywarła do niej maska bólu i obojętności. Widać jednak w rysach twarzy szlachetność, której lata męk najstraszniejszych zatrzeć nie zdołały.
Jadwiga przygląda się starcowi — i wzroku oderwać od niego nie może.
Nagle widzi zmianę w tej twarzy. Wybija się na niej jakaś ekstaza dziwna. Oczy błękitnieją, pogłębiają się... patrzą daleko... bodal po za morza. Niepowstrzymana fala wspomnień przypływa do mózgu starca. Rysują się obrazy lat dawno minionych... brzmią melodye i hasła z dalekiej przeszłości.
Te wrażenia, te wspomnień obrazy Jadwiga przeżywa we śnie razem ze starcem.
I ogląda jego oczyma wieś polską i fale Wisełki i dworki wiejskie; widzi Polskę... Słyszy jego uchem „Anioł Pański“ z pochylonego kościółka i odgłos fujarki i pieść bojową polską i na uwieńczenie całej tej symfonii, modlitwę o ojczyznę — potężne i podniosłe “Boże, coś Polskę”.
— Boże! Boże! co to jest? — pyta się sama siebie Jadwiga we śnie.
....Tymczasem oczy starca ogniem tryskają. Ale po chwili, gdy ostatni, dźwięk hymnu narodowego przebrzmią! w jego mózgu, ekstaza się kończy... Ręka z żelaznym drągiem opada bezwładnie na dół. Słychać stuk żelaza o kamień, przekleństwo drugiego, skazańca, któremu żelazo potrąciło o nogę, świst bata dozorcy....
I oto straż wlecze nieszczęśliwego starca do kaźni.
Ostatni raz zwraca on do Jadwigi swe bólem zamglone oczy.... Boże! co to? Mózg jej rozświetla jakaś błyskawica.... Ona teraz czuje i rozumie, że to — jej ojciec. Zkąd jej to przyszło? sama nie wie. Ale jest pewna... pewna, że on żyje jeszcze, żyje i cierpi.
— Ojcze! ojcze! — woła i wyciąga dłonie i rwie się do niego.
....Ale mgła znów zasnuwa obraz. Wszystko znika... Tylko z daleka dochodzą to milknące dźwięki trąbki bojowej, to pomruki pieśni „Boże, coś Polskę!”
Jadwiga budzi się, cała zlana potem.
Ale sen staje przed jej oczyma w całej swej plastyczności i sile. Pamięta go do najdrobniejszych szczegółów.... Zamyka oczy i widzi wszystko na nowo. I dziwne myśli przychodzą jej do głowy.
— Bóg wiara.... sen mara — szepce.
Ale w tej chwili ruchem mimowolnym osuwa się pokornie na kolana przed obraz Matki Bożej i zaczyna się modlić gorąco. Modli się tak nieomal noc całą.
Wtorek, dzień następny, jak twierdził Robbins, miał być dniem „sądu“.
Wczesnym rankiem tego dnia przybył do Kansas City, Mo., on sam. Razem z nim wysiadło z wagonu Puli mana dwóch jeszcze gentlemanów. Byli to ludzie starszego wieku, nieposzlakowanej dystynkcyi i wielkiej powagi.
Wszystkich trzech na dworcu powitali przybyli zaledwo wczoraj do miasta Homicz i Gryziński.
Nastąpiły prezentacye. Dwaj towarzysze Robbinsa, byli to: generał Josiah Quincy z Massachussets i senator Lewis Herbert z Louisiany, dwaj najznakomitsi pewno w owym czasie prawnicy amerykańscy. Obydwaj wyrazili najwyższą swą radość z powodu poznajomienia się z Homiczem, znakomitym wynalazcą, sławą imienia którego brzmi (jak mówili) cała Ameryka. Szczęśliwi są, że mogą być użyteczni nietylko swemu przyjacielowi Robbinsowi, ale razem i Homiczowi.
Szczepan skłonił się, milcząc, na ten komplement.
Dalej Robbins poprosił panów, z którymi przyjechał, o jedną sekundę cierpliwości, a sam, odprowadziwszy Homicza i Gryzińskiego na bok, zaczął ich rozpytywać.
— Wszystko w porządku? — zagadnął.
Wszystko — odpowiedzieli obydwaj u chórem.
— Szczegóły? — zwrócił się do Gryzińskiego.
Ten raportował:
— Kaliski i Morski przyjechali tutaj ze mną już wczoraj w nocy. Morski jest ciężko chory na nogi, które mu ci zbóje przypalili, a przytem osowiały i jak gdyby nieprzytomny.
Pozwala ze sobą robić wszystko. Przywieźliśmy go w oddzielnym przedziale. Obecnie znajduje się w Hotelu Plantatorów. Spał dobrze w nocy....
— A Kaliski?
— Ten Przyjechał dobrowolnie pod strażą Peta i Dicka. Dałem mu do wyboru dwie alternatywy: albo pojedzie z nami do Kansas City i powie, co wie, a wtedy będzie wolny albo oddamy go zaraz w ręce policyi za sprawę chicagoską i za świeżą zbrodnię na „Cat Island. Wybrał pierwsze.... Po drodze był grzeczny, zresztą miał pod pledem łańcuszki na rękach, a moich ludzi zaopatrzyłem w świadectwo, że są pomocnikami szeryfa, wiozącymi więźnia. To na wypadek, gdyby chciał robić awanturę na kolei... Teraz i on jest w
w hotelu.
— Brawo. A pieniądze, kosztowności...
dokumenta?
— Wszystko w porządku — recytował dalej Gryziński — dokumenta znalazłem w sąsiedniej willi u doktora Negra, pod którą to skórą, jak panowie wiecie, ukrywał się Kaliski.... Dokumenta te przed 5ma laty skradł mu jego pomocnik Szymek Zawalidroga, ale gdy doszli znów do porozumienia i przyjaźni zwrócił je.
— I co w tych dokumentach się znajduje? — pytał niecierpliwie Robbins.
Najpierw listy od Felsensteina do Kaliskiego, kreślone pismem cyfrowem. Do pi sma tego klucz już sam odualazłem — i mam główniejsze ich ustępy przetłumaczone.
— Brawo! Co więcej?
— Pamiętnik Ślaskiego....
Na twarzy Robbinsa odbiła się teraz żywa radość.
— Masz go pan? — zapytał.
— Oto jest...
Gryziński rozpiął surdut i wyjął jakiś pakiecik. Robbins wyrwał mu niemal ten pakiecik z rąk.... Chciał go otworzyć zaraz, ale przezwyciężał się.
— Nie.... — rzekł — teraz niema czasu. Co dalej? — pytał Gryzińskiego.
— Nic wielkiego.... Laing i Zawalidroga znajdują się na „Cat Island“ pod strażą na szych ludzi, do dalszej dyspozycyi. Laing okazał się tym samym adwokatem, który w Pennsylvanii okradł Połubajtysa i jego żonę. Połubajtys będzie jutro w St. Joseph, ażeby się z nim rozprawić,... Zdarzyło mi się tylko jedno nieszczęście.
— Jakie?....
— Oto ta kobieta, przyjaciółka Kaliskiego, Stefka, onegdaj w nocy zdołała w niewiadomy sposób uciec z „Cat Island“.... Razem z nią zginął głuchoniemy Murzyn. Niepokoi mnie to!
Ale Robbins machnął ręką.
— Drobnostka.... Nie może nam być szkodliwą.
— Co u pana? — zwrócił się teraz do Homicza.
— O wszystkiem już wiesz, mistrzu — odrzekł Szczepan — Przywiozłem ze sobą komplet „Louisiana News“ z r. 1867 z zupełnem sprawozdaniem z procesu Śląskiego, a nadto „affidavits“ od osób, obecnych przy zeznaniach starej Murzynki.
— Dobrze, a ułaskawienie?
— Zapewnione.... Dziś około dziesiątej oczekuję depeszy.
— Widziałeś go?
— Widziałem.... — oczy Homicza mimowoli napełniły się łzami — nieszczęśliwy, nieszczęśliwy starzec. Znajduje się w szpitalu więziennym. Powiedziałem mu, że jestem jego rodakiem, że znajduję się w podróży...... Płakał, jak dziecko, na dźwięk mowy ojczystej.
Pierwsze jego pytanie było: czy Polska jest już niepodległa?... Gdym mu wyraził nadzieję, że może zostanie zwolniony, o mało nie omdlał.... Obiecałem wrócić do niego za dni parę.
Robbinsowi i Gryzińskiemu mimowoli łzy stanęły na oczach.
— Dosyć już.... dosyć! — zawołał Robbins — nadużywamy grzeczności tamtych panów.
Pobiegł do nich i przeprosił. Za chwilę wszyscy pięciu wsiadali do powozów, które ich powiozły do Hotelu Plantatorów. Przybyli tam o godz. 7ej rano.
Oczekiwało już ich wykwintne śniadanie.
Całe zresztą pierwsze piętro tego najwspanialszego w Kansas City hotelu było do rozporządzenia naszych znajomych. Jeszcze przed tygodniem Homicz zamówił je telegraficznie, a tegoż dnia wysłany przezeń z New Orleans, La., czek na $250 stanowił zapewnienie, iż zamówienie było jak najbardziej seryo. I istotnie już od wczoraj zjechał tu i sam Homicz — i Gryziński z innemi osobami z St. Joseph, Mo.
Robbins i jego towarzysze kończyli właśnie śniadanie, gdy wszedł lokaj i na srebrnej tacy przyniósł dwie karty. Jedna nosiła nazwisko prezydenta sądu najwyższego Stanu Missouri Hen. J. P. Outwaithe, a druga dostojnego dra bar. Konrada von Felsensteina z Berlina.
Robbins kazał, ażeby tych panów zabawiono przez chwilę w małym „parlorze”. Następnie dopił kawy — i spojrzał na zegarek.
— Wpół do ósmej — rzekł — Czy nie czas wziąć się do pracy? Wszyscy wyrazili zgodę na tę propozycyę skinieniami głowy.
Wtedy Robbins podniósł się i wskazał im drogę przez kurytarz do wielkiego „parloru”. Sam udał się na spotkanie gości, których karty otrzymał przed chwilą.
Za minut parę wszyscy znaleźli się w wielkim „parlorze”.
Był to jeden z najwspanialszych salonów dystyngowanego Hotelu Plantatorów w Kansas City, Mo.
Ogromny, mogący pomieścić jakie pięćset osób, wysoki był na dwa piętra i miał u góry, galeryjkę, opartą na białych ze złotem kolumnach. Całe umeblowanie było białe, lakierowane ze złotem, w stylu wieku 18go; składało się z nizkich, miękkich kanapek, krzesełek, filigranowych „puffów”, kolumn, posążków; urządzenia do światka gazowego i elektrycznego podtrzymywały figurki bogi li marmurowe i posrebrzane; lampy miały szkła różnobarwne. Pośrodku sali wznosił się wysoki klomb z palm i fontanny; w dwóch jej końcach znajdowały się grupy posążków, otoczone kwiatami i okrągłemi kanapkami.
Tutaj odbywały się zazwyczaj zabawy arystokracyi miejscowej; tu miały miejsce zebrania najbardziej dystyngowanych obywateli.
W północnej stronie parloru znajdował się rodzaj estrady. Zwykle umieszczano tam muzykę, Teraz stał tam stół długi, pokryty zielonem suknem, stół, dziwne mający podobieństwo do stołów sądowych, jak wyglądają one w Europie. Prosty, czarny krucyfiks na stole, pióra, atrament i papier, dalej żelazna kasetka i jakieś papiery — oto wszystko, co się znajdowało na stole.
Gdy do parloru weszli nasi znajomi, nie było tam nikogo: tylko u drzwi stał jeden z detektywów Gryzińskiego. Robbins, który wprowadził najwyższego sędziego Outwaithe’a i barona Konrada, ponowił prezentacje. Dwaj prawnicy z Massachussets i z Lousiany znali dobrze sędziego z Missouri, jeśli nie osobiście, to a renomy, poznajomienie się więc było łatwe.
Trudniej było z Homiczem i Konradem.
Pierwszy wiedział, kto jest drugi; ostatni znał z rozgłosu imię Homicza i przeczuwał w nim rywala. Skrzyżowali ze sobą spojrzenia ostre, jak stal — i zaledwo dotknęli koń ców swych palców....
Homiczowi przykro się zrobiło na myśl, że ten człowiek miał kiedyś jakieś prawa do Jadwigi.... Pocieszył się zresztą myślą, że zbrodnia jego ojca te wszystkie prawa złamała.
Ohydwaj spoglądali na siebie z podełba.
Tymczasem Robbins poprosił wszystkich do zajęcia miejsc. Mr. Outwaithe z Missouri oraz dwaj prawnicy z Massachussets i z Louisiany zasiedli w trzech wysokich fotelach po za stołem, niby trzej sędziowie; po jednej stronie stołu zajęli miejsce Homicz i Gryziński, po drugiej — Felsenstein. Przed stołem siadł na krześle Robbins.
Zaczął on temi słowy:
— Szanowni panowie! — Mniej więcej wiadomem jest każdemu z was, dla jakiego ce lu zgromadziliśmy się tutaj. Mój przyjaciel p. Homicz zajął się sprawą ważną, sprawą dotyczącą pewnej osoby, którą czci i szanuje — i w sprawie tej nadzwyczaj trudnej i zawiłej nie szczędził trudów i starań, ażeby wydobyć na wierzch prawdę, pogrzebaną przed laty w odmęcie fałszu i intrygi.... Idzie tu o sprawę Stefana Ślaskiego, polskiego szlachcica, skazanego w r. 1867 w New Orleans na śmierć za mniemaną kradzież i mniemane zabójstwo. Idzie o przywrócenie czci niewinnemu.
Zatrzymał się na chwilę.
Wszyscy oczekiwali dalszego ciągu. Tylko na twarzy Konrada wybiło się nagle pomieszanie.... Chciał coś mówić, ale Robbins mu przerwał.
— Cokolwiek cierpliwości! — rzekł, a po chwili ciągnął dalej: — W sprawie tej p. Homicz udał się po pomoc i poradę do mnie.... Sprawa zainteresowała mnie głęboko. Zająłem się nią energicznie — i oto dziś właśnie skompletowałem szereg dowodów, służyć mogących do rozplątania zagadki, pozwalających wynagrodzić zrządzoną niegdyś krzywdę. Dowody te skoncentrowały się właśnie tutaj — i tu bawi obecnie osoba, w której interesie przedsięwzięliśmy całą akcyę: córka skazanego. W sprawie tej nie chciałem się zresztą rządzić samowolnie.... Korzystając z względów osobistych, jakiemi mnie obdarzają trzej znakomici prawnicy, siedzący tam za stołem, zaprosiłem ich na obecną konsultację.... Idzie mnie i p. Homiczowi o to, ażeby ci mężowie nauki, zacności i doświadczenia, orzekli, jak postąpić w obee zebranych dowodów. Konsultacya jest zupełnie prywatna i poufna. Każdy, z nas pod słowem honoru zobowiązał się zachowaj w tajemnicy wszystko, co się tu będze działo i mówiło.... Ażeby zakończyć ten mój wstęp, czuję jeszcze w obowiązku zaznaczyć, że wszyscy trzej ci zacni panowie raczyli łaskawie, bez żadnego wahania, a przytem zupełnie bezinteresownie przyjąć me zaproszenie na konsultacyę, skoro tylko dowiedzieli się, że idzie tu o nagrodzenie ewentualnej krzywdy, zrządzonej przed laty przez sprawiedliwość amerykańską szlachetnemu cudzoziemcowi.... Cześć im za to!
I Robbins skłonił się głęboko trzem prawnikom.
Konrad Felsenstein słuchał już od paru chwil jego słów z wielką niecierpliwością. Korzystając wreszcie z pauzy, porwał się z miejsca.
— Przypuśćmy, że to zebranie ma racyę bytu.... Obecność tych trzech panów jest potrzebną — zgoda. Ale nie rozumiem, ale nie rozumiem, co w tej sali, która bądź co bądź jest salą sadu, mają do czynienia tamci dwaj panowie?
Wskazał dłonią na Homicza i dra Gryzińskiego.
Twarz miał zachmurzoną, zęby zaciśnięte; mówił tonem gwałtownym. Robbinsowi na czole ukazała się zmarszczka; odrzekł jednak spokojnie:
— Ci panowie mają tu prawo zasiadać... Najpierw p. Homicz podjął i przeprowadził śledztwo w tej sprawie.... On ją poruszył po latach 20tu.
— Kto mu dał do tego prawo? — pytał dalej Konrad tonem gwałtownym i wyniosłym.
— Kto? — odpowiedział Robbins, podnosząc palec do góry — Bóg sam, który daje ludziom dobre natchnienia.... Co? — poczucie sprawiedliwości, które nie pozwala uczciwemu człowiekowi widzieć krzywd i bezprawi nie naprawionych.... Ośmiel się pan tym prawom zaprzeczyć!
Głos jego brzmiał uroczyście — i istotnie Konrad nie znalazł na te słowa odpowiedzi.
— Zresztą — ciągnął po chwili Robbins spokojnym już tonem, wskazując na Homicza i Gryzińskiego — ci panowie zbierali dowody w sprawie, są świadkami i choćby dla tego obecność ich jest potrzebną....
W tem miejscu sędzia Outhwaithe przerwał Robbinsowi:
— Przepraszam! O ile rzecz rozumiem, sprawa, zajmująca nas w tej chwili, ma być traktowaną jak najkonndencyonalniej. Słusznie tedy ten pan — wskazał ręką na Konrada — zapytywał, co usprawiedliwia obecność w tej sali pp. Homicza i Gryzińskiego.... Usprawiedliwiono ją. Ale logika rzeczy każe nam zapytać z kolei, jakiem prawem jest obecny ten pan, sam?
Konrad chciał się podnieść z miejsca wzburzony, ale Robbins uspokoił go skinieniem.
— O tem właśnie chciałem mówić.... — rzekł — Pan Konrad von Felsenstein znajduje się w najbliższym stosunku z osobą, grającą rolę najwybitniejszą w tym ponurym dramacie z przed lat wielu.... Przybył zaś tu do Ameryki, o ile wiem, także w zamiarze uczynienia sprawiedliwości i naprawienia krzywd z przed lat. Ażeby przyjść do tego rodzaju decyzyi, musiał podeptać wiele rzeczy sobie drogich, przecierpieć wiele i wiele poświęcić — w imię prawdy Bożej. Tak czynić potrafi tylko dusza wielka i serce szlachetne.... Dla tego uważałem, że mam nie tylko prawo, ale i obowiązek zaprosić pana barona na naszą konsultacyę.
Trzej sędziowie jednomyślnem pochyleniem głowy zaakceptowali słowa Robbinsa. Ten ciągnął dalej:
— Zresztą nikt z nas niema prawa przeceniać hartu i Wytrzymałości duszy choćby najszlachetniejszej, gdy uderza na nią fala cierpienia. Od barona Felsensteina zależy, czy zechce lub nie zechce brać udział w naszej naradzie, czy zechce lub nie zechce dostarczyć nam pewnych wyjaśnień, ułatwić pracę?.... Pod tym względem nie czynię nad żadnego nacisku. Wolno mu z nami pozostać, wolno nas opuścić, a w tym ostatnim razie liczę na jego honor, że pracy naszej w drodze stawać nie będzie.... Sprawiedliwość swoją drogą pójść musi.
Przerwał i spoglądał pytająco na Konrada.
Ten siedział przy stole, wsparłszy twarz rękoma... I Lekkie drżenia nerwowe poruszały jego ramionami. Burza przelewała mu się przez mózg.... Zdecydowany był już dawno złe, uczynione przez ojca, w jakiś sposób naprawić... Zdecydowany był na wszystko. Ale grała w tem pewną rolę, oprócz innych uczuć, jego miłość dla Jadwigi. Wyobrażał sobie, że jak rycerz z wieków romantycznych, złoży u jej stóp winę ojca, przebaczenie wybłaga, a dłonią swą krzywdę wynagrodzi.... Teraz wszystko to rozpadała się: Stał tu w obec innych, jako świadek, jako oskarżony niemal, a pomiędzy nią a nim wznosiła się, jako przeszkoda nie do usunięcia, postać nowa, postać Homicza, okolona aureolą poświęcenia i bohaterstwa.
To też w duszy Konrada toczyła się walka gwałtowna.
Upłynęła znów chwila.... Odezwał się teraz głos sędziego Outwaithe’a:
— Panie baronie! Czasu mamy niewiele, a pracy dużo.... Jakie pańskie postanowienie: zostaniesz pan z nami, czy oddalisz się?
W tej chwili wreszcie w umyśle Konrada nastąpił przełom. Podniósł się z krzesła z twarzą bladą, ale z wyrazem decyzyi na ustach.
— Ja, syn prawdopodobnego sprawcy czynu, za który skazano Ślaskiego, zostanę tutaj — rzekł — Niech się stanie sprawiedliwość!
Obszedł potem stół i zbliżywszy się do Homicza i Gryzińskiego, podał im obie dłonie i rzekł po prostu:
— Przepraszam; wyście zrobili to, co ja już dawno zrobićbym powinien....
Zaczął się sąd.
Trzej zaproszeni przez Robbinsa prawnicy mieli już ogólne o sprawie pojęcie. Każdy otrzymał w swoim czasie krótką notatkę, streszczającą główne jej momenta. W dwudziestominutowem przemówieniu Robbins uzupełnił i pogłębił szczegóły sprawy, przedstawiając rzecz jasno i nie oszczędzając nikogo (Konrad słuchał go z odwagą); wreszcie przedstawił nowe dokumenta i dowody.
Było ich sporo.
Najpierw Homicz przedłożył zebranym komplet gazety „Louisana News” z r. 1867. Był to rocznik odkryty w bibliotece Kongresu w Washingtonie, D. C. Z tego rocznika Robbins odczytał kilkanaście ustępów. Stwierdzały one co do joty opis zbrodni, odtworzony kiedyś przezeń z domysłu; ale nadto podawały szeroki materyał faktyczny: nazwiska osób, których własnością były skradzione kosztowności i pieniądze, opis niektórych klejnotów, nazwiska urzędników i klerków banku, cały przebieg sprawy itd. itd.
Dalej Robbins przedłożył rękopism Śląskiego w Cleveland ukradziony Jadwidze, a odnaleziony przez Gryzińskiego w domu Kaliskiego w Śt. Joseph, Mo. — i listy cyfrowane starego Felsensteina do Kaliskiego.
Tu gen. Quincy prosił o zakomunikowanie tych listów do obejrzenia Konradowi.
— Czy to jest pismo pańskiego ojca? — zapytał.
— Nie — była odpowiedź Konrada.
— Widocznie baron Albert kazał je pisać komuś innemu.... nierozumiejącemu tajnego szryftu — zauważył Robbins.
Listy zresztą były pisane w imieniu i podpisane nazwiskiem barona Felsensteina. Koperty nosiły stemple berlińskie. Treść ich Konrad znów, słuchając czytania listów, zakrywał twarz rękoma) dowodziła, że stary baron czynił wszystko, ażeby zrobić Jadwigę w Ameryce nieszkodliwą — i nie wahał się do nowych w tym celu uciekać przestępstw.....
Następnie dr. Gryziński przedstawił pieniądze i kosztowności, znalezione u Morskiego na „Cat Island”.
Stępel i data monet złotych dowodziły, że mogły one pochodzić z r. 1867 z New Orleans. Pomiędzy kosztownościami Gryziński odnalazł odrazu pięć czy sześć, których wygląd, jak dwie krople wody odpowiadał opisowi, zawartemu w opisaniu sądowem w roczniku „Louisiana News“.
Dowody były bardzo poważne! — godzili się na to wszyscy.
— Mamy zresztą jeszcze coś więcej — rzekł znowu Robbins.
I istotnie Homicz złożył na stole kilka „affidavits” z New Orleans. Zaświadczały one jednozgodnie, że pozostająca w tamtejszym domu przytułku dla starców blizko stuletnia Murzynka Eihel Lee nieraz opowiadała o dziwnej scenie, jaka się rozegrała w jej domu, na wiosnę r. 1867.
Utrzymywała ona stancyjki do wynajęcia, a w stancyjkach tych mieszkali pomiędzy innymi młody Mulat Amos Cummings, zajmujący się naówczas czyszczeniem butów po ulicach i starszy już człowiek, Niemiec czy też Polak, Louis Miller, dawniej „porter“ w banku „Merchants Lóan & Trust Co.” Otóż w grudniu r. 1866 ten bank okradziono, a Miller zaraz na drugi dzieli potem znikł gdzieś. Powrócił do domu dopiero w parę miesięcy, po skończeniu sprawy o kradzież, kiedy kasyer banku został już skazany na śmierć....
wtedy pewnego razu do izdebki Millera przybył z nim razem jakiś wysoki pan z brodą. Louis nazywał go „baronem”. Coś rozmawiali; potem Louis poszedł po Cummingsa.... I wtedy zaczęła się pomiędzy nimi trzema straszna awantura.....
Stara podglądała przez szparę.
Widziała, jak Amos i Louis trzymali przy głowie nieznajomego rewolwery, a on coś pisał i Louis schował ten papier. Potem Amos wyszedł, a nieznajomy wydobył z kieszeni pakę papierów i złota, oraz worek z kosztownościami. Dzielił się tem z Louisem, a ten trzymał przez ten czas wymierzony do niego rewolwer.
Rozmawiali ze sobą dziwnym językiem — i obydwaj byli biedzi, jak trupy....
Wreszcie nieznajomy wyszedł, a po nim znikł i Louis....
Nigdy się już potem u niej nie pokazali. I czyściciel butów Amos wkrótce potem od niej się wyprowadził.... Ona bała się o tem komukolwiek opowiadać, ze strachu przed zemstą; dopiero po latach chętnie o tem mówiła.
Tyle opowiadania Murzynki Lee.
Robbins znów głos zabrał:
— Opowiadanie to kończy szereg dowodów niewinności Ślaskiego, jakie możemy w tej chwili przedstawić.... Nie są to zresztą nasze wszystkie środki do wyprowadzenia prawdy na jaw. Mamy i inne sposoby, do których zresztą, po naradzie z p. Homiczem, postanowiliśmy się uciec tylko w razie ostatecznym. Na teraz, sz. panowie prawnicy, chcieliśmy was zapytać o opinię: czy na zasadzie tych, a nie innych danych, możnaby w drodze sądowej uzyskać uznanie niewinnym nieszczęsnego Śląskiego i rehabilitacyę jego czci?
Nastała teraz chwila stanowcza. W wielkiej hali zapanowała cisza.
Tylko trzej prawnicy naradzali się ze sobą szeptem. Wreszcie po pięciu minutach powstał gen. Quincy z Massachusetts.
— W imieniu własnem i kolegów oświadczyć z żalem muszę: Nie....
— Czemu? — wyrwało się mimowoli Homiczowi.
— Ponieważ — ciągnął dalej głosem równym i spokojnym znakomity prawnik — dowody nam przedstawione, nie są takie, jakich w podobnie trudnej sprawie wymaga prawo. Rękopism Ślaskiego jest wzruszający, ale prawnie niczego nie dowodzi.... Listy cyfrowe nie są pisane ręką Felsensteina. Zeznania lOOletniej Murzynki są niejasne, a zresztą czyż w tym wieku może ona mieć zupełną jasność umysłu? Najbardziej cennym dowodem są klejnoty, znalezione w posiadaniu Morskiego-Millera, ale i te mogą wskazywać tylko to, że i on był uczestnikiem czynów występnych, nie są zaś dowodem stanowczym niewinności Ślaskiego.
Homicz był ciężko rozczarowany.
— Na cóż więc nam przydały się te dowody? — wołał.
— Na to, ażeby dowieść światu niewinność Ślaskiego z punktu widzenia moralnego — była odpowiedź — Ot, gdyby tak naprzykład Ślaski zamiast na śmierć był skazany na dożywotnie więzienie i gdyby żył do dziś, na zasadzie tych faktów nadzwyczaj łatwo byłoby uzyskać jego ułaskawienie....
Homicz przerwał w tem miejscu uczonemu prawnikowi. Porwał się z miejsca i zawołał:
— Ależ on żyje.... żyje. I w tej chwili zapewne jest już ułaskawionym.
— I to jest właśnie rzecz najciekawsza, jakiej nie zdążyłem jeszcze panom powiedzieć... — dodał ze swej strony Robbins.
Łatwo sobie wyobrazić, jaką sensacyę wy wołały słowa Homicza i Robbinsa.
Prawnicy zdumieli się.
Konrad wstał blady — i wołał:
— Czy to podobna? Czy zmarli powstają z grobów? Przecież miałem w ręku wycinek gazety, w którym była opisana egzekucya nieszczęśliwego Ślaskiego!
Sensacyę tę prędko przecież uciszył Robbins.
W paru słowach objaśnił Konradowi i innym rzecz całą.
Przedstawiała się ona tak:
Istotnie d. 12go marca 1867 r. miała się odbyć egzekucya Ślaskiego, skazanego na śmierć w New Orleans. Poprzedniego dnia wieczorem i w ciągu nocy nikt nie wątpił, że wyrok śmierci zostanie wykonany. Naturalnie.... Zbrodnia była zbyt ponura! Zbrodniarz wyparł się zresztą wszelkiej winy i skruchy nie okazał.... Zkąd więc, z jakiej racyi miałoby być pobłażanie? Wszyscy w wigilię wyroku byli pewni, że egzekucya odbędzie się nazajutrz w podwórcu więziennem. Miało to nastąpić o godz. 9ej rano. Rzecz zdawała się tak niewątpliwą, że jedna z gazetek, naówczas w New Orleans wychodzących, zresztą od paru miesięcy dopiero powstała, „Louisiana News”, uważała za właściwe (wypadek to w dziennikarstwie amerykańskiem niewyjątkowy) opisać w swych szpaltach egzekucyę, mającą nastąpić, jeszcze — przed jej nastąpieniem.
Szło o uprzedzenie innych gazet.
I istotnie uprzedzono je... Szybkość informacyi została ocalona; prawda — nie.
O godzinie 7ej rano wyszedł z pod pras drukarskich 20tysięczny nakład „Louisiana News”, opisujący powieszenie Ślaskiego o godzinie 9ej nastąpić mające — i rozszedł się po Stanie i całej Ameryce.... A jednak, na prawdę, o godz. 9ej rano egzekucya nie nastąpiła. Na godzinę przed wykonaniem wyroku, dyrektor więzienia karnego otrzymał od gubernatora Stanu Louisiana — dekret ułaskawienia...
Było to niesłychane i niespodziewane.
Stało się to zaś cudem prawie. Zona gubernatora była katoliczką.
I oto w nocy, poprzedzającej wigilię stracenia Ślaskiego, miała ona dziwny sen. Ukazała się jej Matka Boska — i srogie robiła w sennem marzeniu wyrzuty z powodu, że jakoby mąż jej miał na ciężką dozwolić niesprawiedliwość.... Pani gubernatorowa gorąco wzięła sobie do serca to upomnienie — i przez cały dzień nad niem myślała. I oto następnego dnia nad samym wieczorem, przybył do niej jej spowiednik, kapłan katolicki O. Malachiusz, S. J. — i poprosił o posłuchanie... Oświadczył jej, że za dozwoleniem i zgodą jej męża spełnioną zapewne zostanie nazajutrz straszna zbrodnia sądowa: objaśnił następnie sprawę Ślaskiego o tyle, o ile mu na to pozwalała tajemnica spowiedzi i prosił o interwencyę, o pomoc, o wstawienie się za niewinnym...
Zacną kobietę do głębi serca wzruszyła ta sprawa.
Noc tylko miała przed sobą, ale ta noc nie pozostała bez następstw. O tyle potrafiła wpłynąć na swego męża, Metodystę z religii, ale człowieka uczciwego i zacnego, że na godzinę przed wykonaniem wyroku, przesłał on, korzystając z przysługującego mu prawa, dekret ułaskawiający. Kara śmierci została zamieniona na dożywotnie więzienie... Ślaski powieszonym nie został!
Stało się to cudem prawie.... cudem lub zrządzeniem Bożem.
W ten sposób gazeta „Louisiana News”, która na 2 godziny przed egzekucyą, ogłosiła sprawozdanie z egzekucyi, nigdy nastąpić nie mającej, znalazła się (jak powiadają Amerykanie) — „in soup“. Naturalnie, na drugi dzień wiadomość nieprawdziwą sprostowała ze wstydem — i rzecz dla szerszego ogółu nie przedstawiała żadnej wątpliwości....
Inne gazety żartowały sobie z niej z tego powodu niemiłosiernie.
Ogół dowiedział się w czasie właściwym, że zabójca i rabuś setek tysięcy dolarów, Ślaski, nie został powieszony, ale przez całe życie miał się męczyć w więzieniu stanowem — i wynikło ztąd nawet bardzo wielkie oburzenie przeciw gubernatorowi za jego nieusprawiedliwioną łagodność....
Niemniej fakt stał się faktem.
Nie mniej, fałszywa wiadomość o egzekucyi Ślaskiego, tak nieopatrznie puszczona w świat przez „Lousiana News”, wiele osób wprowadziła w błąd. Do tej liczby należał między innymi Ludwik Morski, który do dziś dnia (tak objaśniał Robbins) niewątpliwie przypuszcza, iż wyrok został wykonany i Ślaski nie żyje.... Odebrawszy Felsensteinowi część łupu, uciekł on z New Orleans, a na jednej z najpierwszych stacyj znalazł numer „Lousiana News“, donoszący o powieszeniu Ślaskiego, jako o rzeczy już dokonanej.
Odtąd przekleństwem jego życia były dwa widma: widmo skrwawione Ślaskiego i wyrzut sumienia, że go nie uratował, jak.to pierwotnie chciał uczynić i czego dowodziły dwa listy, przesłane potajemnie do więzienia do Śląskiego — i widmo Felsensteina, którego zemsty obawiał się, jak ognia....
Baron Felsenstein zresztą (tak twierdził Robbins) musiał wiedzieć o tem, że Ślaski nie żyje.
To twierdzenie było ciężkim ciosem dla Konrada, który z natężeniem, niespokojny i wzruszony słuchał objaśnień Robbinsa.
— To niepodobna! — zawołał, powstając z krzesła.
— To fakt — odpowiedział mu spokojnie Robbins — fakt dla tego, że mamy dowody, iż ojciec pański pozostawał w New Orleans jeszcze parę dni po odwołaniu egzekucyi Ślaskiego.... Niepodobna, ażeby o ułaskawieniu nie wiedział.!
— A więc przedemną kłamał, więc powiadając mi wszystko.... to jeszcze chciał zataić.... — wołał Konrad.
Wzruszenie ramion było mu jedyną odpowiedzią ze strony Robbinsa. Aż nazbyt wyraźnie ono mówiło:
— Widocznie...
Robbins dalej objaśniał, w jaki sposób, jakim cudem on i jego przyjaciele dowiedzieli się tej wielkiej tajemnicy, w jaki sposób odkryli, że Ślaski żyje i po latach 20tu jest wciąż więźniem.... Znów była to zasługa Homicza. Wydobył on nareszcie po całych miesiącach poszukiwań, egzemplarz „Louisiana News” z Washingtonu, D. C. — i oto dowiedział się ztamtąd wieści niesłychanej, sensacyjnej....
On też wystarał się obecnie o amnestyę zupełną dla złamanego życiem i wypadkami starca.
Wszyscy obecni spoglądali z podziwem na Szczepana.
Niesłychaną siłę woli, potężne pobudki musiał mieć ten człowiek, skoro z grobów tajemnice z przed lat dobywał, walkę zaciętą wiódł, ażeby tylko prawdę na jaw wyprowadzić.... A Konrad porównując siebie z nim, głowę na dół zwieszał — i czuł się nieszczęśliwym, bardzo nieszczęśliwym.
Robbins tymczasem kończył:
— Oto i wszystko, co mogę powiedzieć panom o ułaskawieniu Ślaskiego. Wszystko to jednak rzeczy nie zmienia.... Ułaskawiony czy nie ułaskawiony, Stefan Ślaski w obec prawa nie przestanie być złoczyńcą, a nam właśnie idzie o to, aby cześć jego została oczyszczoną.... Czy tak, panowie?
Wszystkie głowy pochyliły się na znak zgody.
— W takim razie — prowadził dalej Robbins — nie pozostaje nam nic innego, jak uciec się do środków ostatecznych.... Uciekniemy się do nich, panowie, bo tak nam każę sumienie.... Mamy teraz godzinę 10tą. Na pewien czas przerwiemy nasze posiedzenie. Przybędzie tutaj córka niegdy skazanego na śmierć, a potem przed nią staną kolejno: baron Albert v. Felsenstein, potem Morski-Miller i wreszcie milionowy fabrykant Andrew J. Mallory, wszyscy uczestnicy wypadków owej strasznej nocy w New Orleans.... Zapytamy ich o prawdę — i wszyscy ją powiedzieć muszą.
Robbins zatrzymał się na chwilę.
Wreszcie oczy utkwił w twarzy Konrada i zapytał:
— Czy tak, panie baronie?
— Tak.... Mój ojciec, jakkolwiek ciężko chory, przybędzie tu za półgodziny.... Ręczę za to.
Blady był, jak płótno, gdy to mówił, a wszyscy skłonili głowy przed jego bohaterstwem. Robbins ciągnął dalej:
— Morski jest tu obok, a Mallory przyjedzie lada chwila. Godzina sprawiedliwości wybiła; sprawiedliwość stać się musi.
— I niechaj się stanie! — powtórzyli, powstając z miejsc trzej prawnicy.
Zebranie odroczyło się na godzinę.
Gdy Homicz wychodził z sali, doręczono mu dwie depesze. Jedna z nich donosiła, że Mallory za godzinę będzie w Kansas City, druga uwiadamiała, o zupełnej amnestyi dla ojca Jadwigi. Szczepan promieniał cały, pokazując ją Robbinsowi.
Ten mu rzekł:
— Depeszę tę doręczysz sam za parę chwil pannie Jadwidze Ślaskiej.... Będzie to najlepsza dla ciebie nagroda.
Opowieść nasza szybko dobiega do końca.
Był to dzieli pamiętny wielu, bardzo wielu wypadkami, ten dzień zjazdu tak wielu osób do Hotelu Plantatorów. Wypadki te opowiemy jak najkrócej.
Gdy sesyę odroczono, każdy udał się za swemi sprawami.
Konrad pojechał po ojca. Trzej prawnicy zasiedli do „lunchu”. Homicz z Robbinsem i Gryzińskim oczekiwali w wielkim i wspaniałym przedsionku hotelowym przybycia pań, to jest miss Hunter z Jadwigą i „Sarenką”....
Przechodzili się oni szerokimi krokami po marmurowych taflach przedsionka.
Homicz czuł w sercu jakiś wielki niepokój. Stanie wreszcie przed nią, władczynią jego serca i duszy.... i co jej powie? Co istotnie jej przynosi w darze? Czy ona znów nie odepchnie go od siebie i nie rzecze dumna, jak wtenczas, iż pomiędzy nimi nic nie może być wspólnego.... Może go zabić na zawsze jednem obojętnem spojrzeniem, bez słów prawie... Jej uśmiech i serce może być dla Konrada.
I na myśl o tem serce mu lodowaciało....
Słowami urywanemi, wzruszony zakomunikował swe niepokoje dwom towarzyszom. Gryziński uśmiechnął się tylko pod wąsem; za to Robbins wziął go za rękę — i rzekł tonem poważnym:
— Rozumiem twój niepokój, mój chłopcze... Burza w sercu twojem, to naturalne... a patrz i tam na horyzoncie za chwilę burza szaleć zacznie. Ozujesz elektryczność w powietrzu.... Spojrzyj, jak tam chmury bałwanią się zdaleka. Za kwadrans będziemy mieli wiosenny huragan.
Umilkł i przez chwilę przyglądał się horyzontowi.
Wreszcie rzekł:
— Może to kara Boża.... może zbliża się chwila pomsty, a pomsta owa ukaże się winowajcom w całej swej potędze i w całym majestacie.
Słowa jego brzmiały poważnie i proroczo. Wywołały one dreszcz trwogi u Homicza i Gryzińskiego.
Tymczasem na zewnątrz zaczynała się burza....
Podmuchy wiatru stawały się coraz dziksze i gwałtowniejsze. Horyzont zakryła jak gdyby czarna opona.... Od ziemi podrywały się fale pyłu i wirowały w powietrzu w jakimś tańcu fantastycznym.... Zdaleka pomrukiwał grzmot.
Na twarzach wszystkich obecnych widać było nerwowy niepokój.
Służba hotelowa szybko uprzątała krzesła i ściągała płótna na werendzie zewnętrznej, zabezpieczała wreszcie wielkie szyby okien. I w jej oczach widniała trwoga.... Nie darmo Stan ten nazywają niektórzy „gniazdem huraganów“.
Szczepan z Gryzińskim i Robbinsem zatrzymali się niedaleko głównego wejścia do przedsionka, przy porfirowej kolumnie. Homicz miał teraz nowy powód do niepokoju.
— Boże mój! Jakże one w taką burzę przyjadą? — rzekł po polsku do Gryzińskiego — Wiesz dobrze z opisów, jak straszne następstwa miewają huragany na Wschodzie....
— Niezawsze — odmruknął Gryziński, sam zły i zdenerwowany.
— Niechby zresztą wszystko, co najgorszego stało się mnie — ciągnął dalej Homicz — rzecz mniejsza.... ale jej.... pannie Ślaskiej, gdyby jeden włosek spadł z głowy, nie darowałbym sobie tego całe życie.... nigdy!
Gryziński zaśmiał się na tę, nieco przesadną troskliwość.
Obydwaj, odwróceni tyłem do krzeseł, stojących przy ścianie, nie dostrzegli, że słów ich z wielką uwagą słuchała jakaś widocznie młoda kobieta (twarz miała zasłoniętą welonem, sądzić więc o jej wieku można było tylko z figury), siedząca nieopodal. Ubrana była w czarne suknie, a obok niej leżała na ziemi walizka. Widocznie czekała na kogoś. Polskie wyrazy, wymówione przez Homicza i Gryzińskiego, zbudziły jej baczność....
Pochyliła się naprzód — i zdawała się być cała obrócona w słuch.
Gdy Szczepan wymówił nazwisko panny Ślaskiej, widocznie przeszedł ją jak gdyby dreszcz nagły. Zdawałoby się, że porwie się z miejsca i rzuci naprzód. Ale nastąpiła refleksya — i pozostała na swojem miejsca.
Nikt na nią nie zwracał uwagi. Wszyscy byli zajęci tem, co się działo na zewnątrz.
Wicher teraz ustał na chwilę, a zaczął padać gęstemi kroplami deszcz.... Ciemno było ciągle. Zdaleka odzywały się jakieś pomruki, jak gdyby stłumione ryki stada lwów. Robbins stał u samego wejścia, niespokojny.
Naraz w ręce plasnął — i zawołał:
— Jadą panie.
Ukazała się w ulicy zakryta kareta, a za chwilę stanęła przed hotelowym przedsionkiem. Robbins pośpieszył na powitanie miss Hunter i jej towarzyszek. Za chwilę znaleźli się wszyscy w hotelowym westibulu.
Robbins przeprosił najpierw szanowną przełożoną pensyi, że ją fatygował w czasie tak fatalnym.
— O, to nic.... — rzekła miss Hunter, — jak pan widzisz, nawet nie zmokłyśmy....
Nastąpiły prezentacye, poczem Robbins prosił przełożoną o słówko rozmowy na osobności.
Na jedną chwilę pozostawieni zostali razem, obok siebie: Homicz z Jadwigą, a Gryziński z „Sarenką“.
Córka Morskiego figlarnie uśmiechała się do starego, wąsatego wygi lwowskiego, a on niemal z wyrzutem sumienia patrzał na dziewczę, wesołe i urocze, nie domyślające się, że w tym samym gmachu znajduje się jej stary „tatulo” i jakie nad nim zawisły ciosy.
Inna rzecz była ze Szczepanem.
Schylony do ukłonu, słyszał jak szmer jakiś daleki i niezrozumiały, nazwiska przełożonej i dwóch panien; czuł, że znajduje się przed Jadwigą, ale nie śmiał na nią podnieść oczu, ażeby nie wyczytać w jej twarzy wyroku śmiertelnego....
Trwało to przez chwilę; położenie było bardzo ambarasujące.
Naraz ciche, jak szelest wiaterka, łagodne i miękkie, jak muzyka harf eolskich, doszły do uszu jego owe wyrazy:
— Panie Szczepanie....
Podniósł oczy — i został olśniony. Niebo mu się otworzyło.... Tem niebem były jej oczy promieniejące, jak gwiazdy, twarz uśmiechnięta, jak słońce; blask rozradowania i szczęścia, który bił od mej wielki i przeczysty.
— Ona mnie kocha — przemknęło Szczepanowi przez mózg....
I uczuł, że szaleje.
— Panie Szczepanie.... — zabrzmiała jeszcze raz melodya jej głosu.
Podali sobie obie dłonie i patrzyli na siebie tak, jak gdyby nie było w obec nich nic i nikogo, ani porfirowych kolumn westibula, ani ludzi obcych, ani burzy szalejącej na zewnętrz, ani błyskawic, które ognistymi zygzakami haftowały dziwne desenie na tle niebios, ani gromów, co coraz to odzywały się stłumione zdaleka.
Świat zewnętrzny dla nich nie istniał; ani oni dla świata.
Niewiele też kto na nich zważał... Wszystkich uwagę zaprzątała burza. Tylko „Sarenka” i Gryziński przyglądali im się trochę z ubocza, uśmiechnięci i rozrzewnieni, jedyni tu zapewne rozumiejący tę scenę....
Nie! — ktoś więcej ją jeszcze rozumiał...
Była to owa kobieta w czarnem, siedząca na uboczu. Scenę, dopiero co opisaną, śledziła z wielką uwagą, pochylona naprzód, jak gdyby w każdej chwili gotowa się rzucić przed siebie. Dreszcze wstrząsały całem jej ciałem.
Naraz zerwała się z miejsca....
Ujrzała, iż Szczepan podnosi dłoń Jadwigi do swoich ust. I oto jednym skokiem znalazła się przy dwojgu młodych. We wzniesionej w górze dłoń — trzymała coś błyszczącego.
Był to sztylet.
— Nie będziesz przecież jego.... — krzyknęła po polsku.
I chciała ugodzić w pierś Jadwigi śmiercionośnem narzędziem. Ale szybki, jak błyskawica, Szczepan rzucił się przed Jadwigę i zasłonił ją własną piersią....
Sztylet uderzył w biały gors jego koszuli — i jak gdyby odbity o coś twardego, upadł z brzękiem na ziemię....
Odezwał się chrzęst głuchy. Na białej tkaninie gorsu ukazały się czerwone krople krwi. Szczepan zachwiał się, ale nie upadł.
Z ust jego wyrwał się tylko jęk chrypliwy.
W tej samej prawie chwili uderzył nieopodal ze strasznym hukiem piorun....
Trwało to wszystko tylko jedną sekundę. Ale była to chwila ponura. Zebrani w westibulu hotelowym nie wiedzieli, czemu się przyglądać, czy dramatowi, który rozgrywał się tu, przed ich oczyma, pomiędzy ludźmi, czy też orgii żywiołów, szalejącej tam na zewnątrz...
Był moment osłupienia.
Przeszedł on prędko, szczególniej gdy kobieta w czarnem ubraniu chciała się znowu rzucić na Jadwigę.... Wtedy Szczepan pomimo otrzymanego w pierś ciosu, silny i nieustraszony, pochwycił ją za dłoń i przytrzymał.
Pasował się tak z nią przez sekundę.
W tej sekundzie jej czarny welon gwałtownym ruchem został odrzucony na bok i ukazała się blada, jak płótno, ponura, jak noc, wyki żywiona namiętnością, wstrętna w tej chwili twarz Stefki Cierzanowej, ostatnio towarzyszki i przyjaciółki Kaliskiego.
Wargi jej ognisto-koralowe zwykle, były teraz trupio blade.
— Ach... — wołała głosem, który podobny był do ryku lwicy — krwi jej chcę. Już raz dybałam na nią tam w Pennsylyami. Wymknęła mi się....
I znów usiłowała przemódz mdlejącego od bólu Szczepana, któremu krew coraz obficiej zalewała gors koszuli.
— Przeklęta ona! — wołała — i ty przeklęty.... Nie dość, że się kochacie, ale jeszcze ty kazałeś uwięzić Kaliskiego, ostatnią moją nadzieję i pociechę.... Przeklęty bądź!
Śmiała się śmiechem histerycznym — i usiłowała znowu rzucić się na Jadwigę. Jak ptak drapieżny, roztworzyła dłonie — i zdawało się, że paznogciami oczy jej wydrapie....
Homicz trzymał ją wciąż, ale słabł widocznie.
Szczęściem śród obecnych nastąpiła reakcya. Rzucono się ku obłąkanej czy też zbrodniarce. Pierwszym był Gryziński. Pochwycił ją silnie za ramiona i sparaliżował odrazu jej dalsze ataki. Za chwilę odciągnięto ją na bok — i oddano w ręce obecnego w przedsionku hotelu urzędnika policyjnego.
Jednocześnie Szczepan na pół zemdlony upadł nieomal w objęcia Jadwigi, która, wsparta o filar, podtrzymywała jego gnącą się od bólu postać w macierzyńskiem objęciu....
Biały gors jego koszuli cały spłynął krwią.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Upłynęło dwadzieścia minut.
Burza huczała ciągle.... Zbliżała się, to oddalała. To pobrzmiewała głośno i ponuro; to milkła i zdawała się cichnąć.
Panie udały się na piętro, do przeznaczonego dla nich saloniku — i tam oczekiwały wieści o Homiczu. Dwaj lekarze opatrywali go w sąsiednich pokojach. W tej chwili wszedł do pań (zapukawszy poprzednio w sposób dyskretny) Robbins.
Wszystkie trzy kobiety zwróciły się doń z niepokojem; ale na jego twarzy igrał uśmiech.
— Nic.... — rzekł — Mr. Homicz miał na piersi pod gorsem miniaturę.... portret kobiety. To go ocaliło. Inaczej zapłaciłby za tę sprawę życiem.... Tak, sztylet uderzył w miniaturę, malowaną na słoniowej kości i strzaskał się o nią... Miniatura pękła i części jej weszły w ciało. Ztąd upływ krwi. Co do sprawczyni napadu, zdaje się, że jest ona obłąkaną... Uwięziono ją.
Wyjaśnienie to było jak najbardziej zadawalniające dla wszystkich, oprócz Jadwigi.
Fala krwi uderzyła jej na twarz.
Miniatura kobiety.... co za kobiety? I oko jej pałało ogniem, gdy stawiała sobie to pytanie. Miłość jej, o ile szło o jej uświadomienie się, była niedawnej daty.... Ale gdy już raz była, wynikała z niej odrazu — zazdrość....
— Co to za kobieta? — pytała sama siebie Jadwiga i uczuwała ostry ból w sercu.
I zagryzła wargi — i w dziwnie twardy wyraz ściągały się rysy jej twarzy.
Robbins ciągnął dalej:
— Tymczasem zmuszony jestem prosić pannę Ślaską o pofatygowanie się ze mną.... Zbyt ważną mamy chwilę i sprawę, ażebyśmy pomimo zamętu żywiołów — wskazał na okna, po za któremi krzyżowały się ognie błyskawic — pomimo tego fatalnego epizodu, który na chwilę zamącił nasz spokój wewnętrzny, mieli rzecz odkładać.... Czy pani objaśniła pannie Ślaskiej, o co idzie? — zapytał, składając ukłon miss Hunter.
— W paru słowach.
— Ja to dopełnię — rzekł i podał rękę Jadwidze — Panie — dodał — poproszę jeszcze o chwilę cierpliwości....
I poprowadził za sobą Jadwigę. Ta szła za nim, jak automat, niezdolna zdać sobie sprawy z tego, co się z nią działo od półgodziny, myślą cała przy Homiczu i miniaturze kobiety, którą strzaskał sztylet tamtej. Robbins coś jej mówił, ale ona niebardzo rozumiała je go słowa.
Weszli wreszcie do wielkiej hali.
Tam już siedzieli trzej prawnicy, pomimo burzy szalejącej na zewnątrz, zimni i spokojni, całkowicie sprawie swej oddani.
Robbins rzekł im, przedstawiając Jadwigę:
— Córka Stefana Ślaskiego.
Wszyscy trzej podnieśli się i złożyli jej głęboki ukłon. Robbins wskazał jej krzesło — i rzekł:
— A teraz przystąpimy do sprawy....
Stanął pośrodku i nie zważając na odzywające się coraz to gwałtowniej, po za oknem, pomruki burzy, na nowo w paru słowach, głównie dla Jadwigi, przedstawił rzecz.
Ona naprawdę nie rozumiała dobrze jego słów... szumiały dokoła niej, jak niegdy fala morska wokół okrętu, którym jechała do Ameryki.
Robbins kończył:
— A więc dla wykrycia prawdy, dla osiągnięcia sprawiedliwości, dla oczyszczenia czci niewinnych, a skazanych na karę hańbiącą, nie pozostaje nam nic innego, jak wezwać do świadczenia samych winowajców....
Klasnął w dłonie.
— Wprowadźcie Morskiego — rzekł do detektywa.
Teraz dopiero obudziła się Jadwiga z półsnu moralnego.
Acha!.. Morski, to ten sam Miller, o którym wspomina rękopism jej nieboszczyka ojca... I ojciec „Sarenki“. Ach... tak! przypomina sobie. To idzie o sprawę i cześć jej ojca. O tem pisał jej Homicz (i znów przy, szła jej na myśl miniatura kobiety, strzaskana na jego piersi).
Ale otrząsła się prędko z tego wrażenia.
Jej uczciwa i dzielna natura wróciła wnet do równowagi, skoro uświadomiła sobie całą doniosłość sprawy, która miała się w obec niej wytoczyć Stłumiła bicia serca i cała obróciła się w słuch i wzrok.
I oto otworzyły się szeroko drzwi.
Ukazał się w nich rodzaj fotelu ambulansowego, w którym na pół leżał, na pół siedział Morski. Dwóch silnych służących niosło ten fotel, ulokowali go w pobliżu stołu sędziów — i sami stanęli z boku. Morski strasznie w tej chwili wyglądał. Blady był, a oczy zapadły mu głęboko. Nerwowe drgania przebiegały mu po twarzy. Z podełba spoglądał na wspaniałą salę coraz to rozświetlaną ogniami błyskawic i na obecnych.
Obie nogi zwieszały mu się z fotelu bezwładne, obandażowane.
Wszyscy obecni przyglądali się tej dziwnej postaci z równym prawie, jak on im, niepokojem. Jadwidze szczególniej serce biło, jak gdyby młotem. Zapomniała teraz na chwilę o Homiczu. Wzrokiem wpiła się cała w twarz tego człowieka — i mówiła sobie:
— A więc to on! a więc to człowiek, który trzyma w ręku klucz zagadki.
Przez chwilę króciutką panowało milczenie. Wreszcie Robbins przystąpił do Morskiego i zaczął mówić z powagą:
— Wypadki, które zdarzyły się panu w ciągu ostatnich dni paru, musiały cię przekonać, że chwila sądu nadeszła.... To, co było przed laty dwudziestu, wychodzi na jaw. Mówię tu o sprawie Ślaskiego, skazanego bez winy w New Orleans za kradzież i zabójstwo. Część pieniędzy i klejnotów, skradzionych nać w czas, znaleziono obecnie w schowaniu u pana — wskazał na stół, gdzie leżały kosztowności. — Co masz o tem do powiedzenia?
Morski milczał.
Tylko twarz zakrył rękoma, jak gdyby nie chcąc widzieć nikogo przed sobą — i silne dreszcze przechodziły mu przez ciało. Wszyscy spoglądali nań, zatrzymując oddech w piersiach. Oczekiwali odpowiedzi.
— Czy rozumiesz mnie pan? — pytał dalej Robbins.
Ale Morski milczał uparcie.
— Dla czego nie odpowiadasz? dla czego nie wyznasz wszystkiego co do joty, co do najmniejszego szczegółu? — zaczął znów Robbins surowo — Czy chcesz; ażebyśmy użyli przeciw panu środków ostrzejszych. Mów, jak to było, kto na prawdę spełnił zbrodnię.... W jaki to sposób chciałeś uratować Śląskiego w przeddzień egzekucyi? Tylko zupełna szczerość może cię uratować.
Morski słuchał teraz uważnie.
Widocznie rozumiał dobrze, co do niego mówią. I coś strasznego dziać się musiało w jego duszy. Nagłym ruchem oderwał ręce od twarzy i wyciągnął je do obecnych, jak gdyby błagając łaski.
Usta jego poruszały się; chciał mówić, ale dźwięk żaden z nich nie wybiegał.
— Nie chcesz pan uczynić zadość naszej prośbie dobrowolnie — prowadził dalej rzecz swą Robbins, zimny i nieubłagany, jak Nemezis — zmusimy pana... Słuchaj! W jednym z sąsiednich pokojów znajduje się istota, którą kochasz jedyną na świecie. Jest to twoja córka, istotna czy też przybrana, dziewczę, którą zwykle nazywasz „Sarenką”. Jeśli będziesz trwał w uporze, przywołamy ją i opowiemy jej o twojej hańbie....
Jęk głuchy wyrwał się z piersi starca.
I w serce Jadwigi uderzyły te słowa. Zapomniała na chwilę o własnej sprawie — i stanęła jej przed oczyma postać „Sarenki”, złamanej bólem na zawsze.... Wstała z miejsca, chcąc protestować, ale Robbins przerwał jej gestem.
Mówił dalej do Morskiego:
— Stanie się to tylko na wypadek pańskiego uporu.... Inaczej, o niczem nie będzie wiedziała. Pozwolimy panu oddalić się z nią i żyć w spokoju.... A więc mów!
Ale Morski tylko charczał ciężko.
Robbins zaczął już tracić cierpliwość. Zbliżył się do starca — i rzekł surowo:
— A więc nie?.... Tem gorzej! Winę przypiszesz pan sobie sam. Może będziesz więcej wymownym, gdy ujrzysz przed sobą głównego winowajcę, a pańskiego wspólnika, barona Adalberta!
Ostatnie słowa Robbinsa brzmiały ponurą groźbą....
I istotnie stało się w tej chwili coś strasznego....
Morski, jak gdyby prądem elektrycznym tknięty, skoczył z fotela na równe nogi. Na obandażowanych, obolałych od tortury nogach stał tak chwilę, chwiejąc się, karmazynowy od gwałtownego napływu krwi do mózgu, z oczyma wychodzącemu z orbit, z siwym włosem rozwianym....
— Adalberta! — wyrwał się z jego piersi chrapliwy jęk, jak gdyby echo ostatnich słów Robbinsa.
I upadł nagle, jak kłoda, nieruchomy, nieomal bez życia, na fotel.
Widocznem było, że więcej nic od niego wydostać nie można.... Odniesiono go z powrotem do sąsiedniego pokoju — i oddano pod opiekę lekarzy.
Obecnych scena ta wzruszyła i przeraziła.
Nie było to przecież ostatnie wstrząśnie nie, które ich oczekiwało tego dnia.
Zaledwo znikł w jednych drzwiach Morski, gdy w drugich ukazał się Konrad Felsenstein. Blady był, jak trup; zwichrzone włosy zlepił mu pot; odzież miał w nieładzie. Ciężkimi krokami, powoli zbliżył się na środek sali — i rzekł:
— Panowie! ojciec mój, który miał stanąć przed waszym trybunałem, już tutaj nie przybędzie.... Powołany został przed inny trybunał. Nie żyje....
Łzy spływały mu po policzkach, gdy wygłaszał te słowa.
Wszyscy uczcili ból jego pochyleniem głów. Konrad w paru słowach objaśnił, że szalona burza wpłynęła tak na nerwy chorego barona, że następstwem był zgon....
Arterya sercowa pękła.
Istotnie, kara Boża w pościgu za sprawcami zbrodni, dosięgła ich po za morzami i oceanami.... Istotnie następowała pomsta niebios.
Bo oto w tej chwili z sąsiedniego pokoju przybył lekarz i oświadczył, że wprawdzie życiu Morskiego bezpośrednio niebezpieczeństwo nie zagraża, ale że jest obłąkanym — i pozostanie nim do końca swych dni.
Robbins ręce załamał.
Istotnie, winowajcy zostali ukarani; ale cóż ztąd! Nie zdążyli oni wydać świadectwa prawdzie.... Cześć skazanego nie będzie oczyszczana ich zeznaniem. Plan Rubbinsa, tak znakomity, spełzł na niczem.
Fatalność się przeciw niemu zawzięła!
To też mędrzec z Evanston wzniósł oczy do góry, jak gdyby czyniąc wyrzut Opatrzności....
Ale Opatrzność miała spełnić swe wyroki.
Bo oto znów otworzyły się drzwi i stanął w nich blady od upływu krwi, wspierając się na ramieniu służącego, Homicz. Niósł w ręku dwa papiery.
— Panowie i pani — rzekł głosem donośnym i dźwięcznym, składając ukłon Jadwidze — dobre nowiny....
Wszyscy skierowali ku niemu oczy. Jadwiga cała obróciła się w słuch, a w piersi uczuła znów ból nagły na myśl o strzaskanej na piersiach Homicza miniaturze kobiety.
— Dowód niewinności ojca panny Ślaskiej mam tutaj w ręku.
I potrząsał w górze jednym z papierów.
— Nosiłem go przez lat cztery na piersi, nie wiedząc o tem.... Wydobył go dziś na jaw cios sztyletu, który o mało co, przed chwilą, nie pozbawił mnie życia.... strzaskał on miniaturę, po za ramką której był ukryty ten papier. A brzmi on, jak następuje.
Wziął do ręki żółty, na pół podarty świstek — i czytał:
Wrażenie, jakie wywarł ten list, łatwo sobie wyobrazić.
Stanowił on wreszcie jawny dowód niewinności Ślaskiego. Pismo barona Alberta Felsensteina łatwo było sprawdzić. Widocznie był to ten sam list, który według opowiadań stuletniej Murzynki wymusił na baronie kiedyś przy podziale łupów, w jej lokalu, Morski-Miller.
Należało wyjaśnić jeszcze, w jaki sposób ten list znalazł się na piersiach Homicza.
Objaśnił to on sam w paru słowach.
Opowiedział, jak kiedyś, na drugi dzień po przybyciu do New Yorku, w noc pierwszego poznajomienia się i hulatyki z Morskim, stał się przypadkowym posiadaczem miniatury. Nosił ją przy sobie dla tego, że rysy postaci kobiecej przypominały mu pannę Ślaską (tu zarumienił się gorąco), a nawet przypuszcza teraz, iż był to zapewne wizerunek matki Jadwigi, który w jakiś sposób po skazaniu p. Ślaskiego wpadł w ręce Millera-Morskiego.... Ten zrobił za jej ramką schowanie dla najważniejszego w swem życiu dokumentu.
Wyjaśnienie było wystarczające; wywołało ono zresztą podziw głęboki.
Szczepan zbliżył się teraz do Jadwigi.
— Oto jedno.... dowód niewinności ojca pani — i złożył u jej stóp papier, znaleziony za okładką miniatury, a ona objęła jego postać wzrokiem miłości i wdzięczności pełnym.
— Ale to nie wszystko... — dodał po chwili.
Znów oczekiwano, co będzie dalej, a on namyślał się, jak wypowiedzieć rzecz, ażeby oszczędzić jej wzruszeń i wstrząśnienia.
Wreszcie podał jej drugi papier — i rzekł:
— A oto dowód, że ojciec pani nie został stracony haniebną śmiercią, jakieśmy do niedawna mniemali....
Jadwidze ciemno się zrobiło w oczach. Dreszcz niespodziany przeszedł jej przez całe ciało. Czy marzy, czy też to żarty okrutne?.. Och! zbyt okrutne.
A Homicz ciągnął dalej:
— Ułaskawiono go w swoim czasie.... Ciężkich lat dwadzieścia z górą cierpiał w twardem więzieniu za cudze winy. Ale Bóg się zlitował. Od dziś jest wolny... Oto telegram, donoszący o zupełnej dlań amnestyi.....
Zatrzymał się.
Jadwiga bladła i czerwieniła się naprzemian. Chwiała się na krześle.
Zemdlała ze szczęścia, a główka jej bezwładna znalazła oparcie na piersi Szczepana.
Burza teraz umilkła....
Słońce wyjrzało z poza chmur. Pomimo omdlenia Jadwigi radość jaśniała na wszystkich....
— Kara Boża dosięgła winnych po za Oceanami... Wyroki niebios spełniły się — rzekł Robbins z oczyma, łez pełnem.