Kara Boża idzie przez oceany/Część V/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część V
Rozdział VII.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII.

Robbins, odkrywca najbardziej zawiłych zagadek i badacz psychologii cierpień ludzkich, nie stracił ani rezonu ani ochoty do pracy, gdy nić, którą już zdawał się trzymać, wymknęła mu się z ręki.
Karty, wycięte z rocznika „Leadera“, nie odebrały mu wiary w powodzenie sprawy.
Nie przeraził się też wcale otrzymaną na drugi dzień wieścią, że Dix-Kaliski, którego przed kilkoma dniami przedtem odkryto w St. Joseph, Mo., zdołał w jakiś cudowny sposób wymknąć się z pod nadzoru detektywa agencyi chicagoskiej.
Wiara jego w tę sprawę była ciągle niezachwiana.
Odbył on jeszcze parę narad z Gryzińskim i Homiczem — i skreślił im ostateczny plan działania.
Plan ten, bardzo prosty i logiczny, był oparty na zasadniczem przypuszczeniu: że przeprowadzenie w sprawie Ślaskiego nowego śledztwa, po latach tylu, było wprost niemożebnem. Robbins rozumiał dobrze, iż jeśli wówczas wszystko dowodziło, że winnym jest Ślaski, niepodobieństwem było teraz, po latach, wśród zmienionych do gruntu stosunków, przy braku wszelkich podstaw faktycznych, a nawet dokładnego sprawozdania z procesu, znaleźć na miejscu, w New Orleans, prawne dowody jego niewinności.
Na czemże więc opierał swą niezłomną nadzieję wykrycia prawdy?
Na tem, że właściwi sprawcy, uczestnicy lub ukrywacze przestępstwa, za które skazano na śmierć niewinnego — jeszcze żyli. Było ich kilku, tem lepiej! Prawda żyła ciągle w ich udręczonych od lat tylu sumieniach. Tę prawdę postanowił sobie Robbins wydobyć z najtajniej szych zakątków ich serc i sumień — i wyprowadzić ją na ich usta.
— Z nich samych musimy uczynić świadków przeciwko nim samym! — mówił z zapałem.
Robbins rozumiał jednak, że jest to trudnem. Nikt przecież nie zechce sam, dobrowolnie, świadczyć przeciwko sobie samemu. Otóż plan jego polegał na tem, ażeby tych ludzi znów postawić w obec siebie, ze brać razem i tak oddziałać na ich nerwy, namiętności, tak wprowadzić we wzajemne ze sobą starcie, ażeby w tej walce wykrzesała się, wytrysła na wierzch — prawda.
Zadanie łatwem wcale nie było.
Trzej ludzie, o których szło, znajdowali się w tej chwili na trzech różnych, odległych od siebie punktach kuli ziemskiej.
Dwaj z nich byli w Europie, i to jeden w Anglii, a drugi w Niemczech. Trzeci, Morski, znajdował się zapewne w Ameryce, ale gdzie? — nikt nie wiedział. Wszyscy trzej nie wiedzieli o sobie wzajem. Zerwali ze sobą wszelkie stosunki. Oprócz — wspomnienia o dawnem przestępstwie, nie wiązało ich nic. Jeden z nich, Morski, ukrywał się nawet starannie przed innymi.....
Jakże do nich dojść? w jaki sposób sprowadzić ich wszystkich razem — i zmusić do nowego ze sobą starcia?
W tem właśnie była trudność, zresztą nie nierozwiązalna dla Robbinsa.
Sprowadzenia Mallory’ego i Felsensteina do Ameryki nie uważał on za rzecz niepodobną.
Mallory sam musiał tu z czasem przybyć, wzywały go przecież do tego interesa. Zresztą, jeśli trzeba, możnaby na niego znaleźć sposób.
W tem miejscu rozwijającemu swe teorye Robbinsowi przerwał Homicz temi słowy:
— Sposób taki mam w ręku.
— A jakiż to sposób?
— Bardzo prosty.... Potrzebuję siąść przy biurku i napisać kilka słów do adwokata Mallory’ego tu w Chicago, — pozwólcie mi, panowie, przy sobie pozostawić sekret tego listu — a nasz człowiek przybędzie tu z Londynu niezwłocznie, w dwa tygodnie potem, w trzy najdalej.
— I jesteś pan tego pewny?
— Najpewniejszy....
— Tem lepiej! tem lepiej! — odrzekł Robbins tonem znaczącym — w ten sposób kwesty a Mallory’ego załotwiona.
Rozwijał potem dalej swój plan. Nic trudnego także sprowadzić do Ameryki Felsensteina. Gdy się wie to, co się już wie, łatwo zagrozić mu w liście skandalem, wykryciem, jeśli nie dawnej zbrodni, to przynajmniej konszachtów z Kaliskim — i skłonić do przyjazdu.... Gdyby list nie pomógł, mógłby nawet ktoś do niego pojechać i rzecz mu przedstawić osobiście. Felsenstein, jeśli tylko będzie widział szansę uratowania pozorów, zgodzi się na wszystko.
Najtrudniejsza sprawa z Morskim.
Trzeba go znaleźć, a nie jest to wcale rzecz łatwa.... Ukrywa się on z prawdziwym talentem. Ale przecież Stany Zjednoczone, to nie pustynia Sahara, on nie ziarnko piasku. Postać to dość charakterystyczna, ażeby jej można było nie zauważyć. Ze wszystkiego widać, że Morski mieszka gdzieś na Wschodzie, najprawdopodobniej w Stanie Missouri. Szukać go można przez agencye, a nawet przez ogłoszenia w gazetach.
A gdy się go raz znajdzie, należy nie wypuścić z ręki.
Wtedy dopiero będzie czas na sprowadzenie do Ameryki innych; wtedy postawi się ich w obec siebie.
Praktycznie Robbins nakreślił plan następujący:
Homicz, w asystencyi jednego z najzdolniejszych detektywów chicagoskich, uda się do New Orleans i tam na nowo przeprowadzi śledztwo, tak haniebnie zagmatwane przez Foxa i Goggina. Być może, iż znajdzie nowe ślady i wskazówki, a przedewszystkiem nowy rocznik gazety ze sprawozdaniem z procesu. Gdyby tego była potrzeba, w miarę okoliczności, przedstawi się Jadwidze — i będzie z nią działał razem.
Gryziński ze swej strony uda się do Stanu Missouri.
Będzie on miał podwójne zadanie: znaleźć nietylko Morskiego, ale i Kaliskiego. Ma się rozumieć, towarzyszyć mu będą dwaj najlepsi detektywi. Poprowadzi swe poszukiwania nietylko w tym Stanie, ale i w sąsiednich. Pieniędzy szczędzić nie będzie....
Jego punktem wyjścia będzie m. St. Joseph.
Co do Robbinsa, ten miał kierować wszystkiem ze swego gabinetu. Miano go zawiadomiać o każdem najmniejszem odkryciu, o każdej zmianie w położeniu; jego zaś rzeczą będzie nadawać dalszy bieg sprawie.
Są to tylko ogólne zarysy planu.
Szczegóły jego bardzo troskliwie i skrupulatnie opracował Robbins. Udzielił on szczegółowe instrukcye piśmienne zarówno Gryzińskiemu jak i Homiczowi — i z wielką troskliwością dobrał ludzi, którzy mieli im towarzyszyć i pomagać w poszukiwaniach.
Na tych przygotowaniach i konferencyach znów upłynęło parę tygodni.
W dziesięć dni po pierwszej konferencyj z Robbinsem, Gryziński wraz ze swoimi ludźmi wyjechał do St. Joseph. Homicz pozostał jeszcze w Chicago na dni kilka; wymagały tego różne interesa.
Lecz ubiegły i owe dni.
Szczepan miał wreszcie wieczorem wsiąść na pociąg, udający się na Południe. Tego ranka wstał wcześnie i jednym z pierwszych pociągów udał się do Evanston. Pomiędzy młodym wynalazcą, a starym badaczem tajemnic serca i duszy ludzkiej wywiązała się tymczasem, oprócz stosunku byznesowego, szczera i prawdziwa przyjaźń. Przed wyjazdem Robbins zaprosił Homicza na śniadanie i na ostateczną gawędę w sprawie śledztwa.
Było nie więcej, niż wpół do 9ej, gdy Szczepan przybył do domku Robbinsa.
Gospodarz powitał go przy drzwiach — i poprowadził do stołowego pokoju. Śniadanie było wykwintne, bo też Robbins był trochę smakoszem.... Dla tej właśnie racyi, ażeby nie psuć sobie trawienia, miał on zwyczaj nie rozmawiać przy stole o interesach. I tym razem mówili o rzeczach obcych, o polityce europejskiej, na tle której w owym czasie ukazywały się poważne chmury....
Mieli zresztą na interesa całe przedpołudnie. Sprawa Ślaskiego dla obydwu przedstawiała niewyczerpane tematy do rozmowy. Nadto Robbins obiecał, że tym razem odsłoni przed Homiczem rąbek swego tajemniczego muzeum. Był to duży zaszczyt i dowód wielkiej przyjaźni.
Skończywszy śniadanie, przeszli do gabinetu.
Tam gospodarz ujrzał najpierw leżące na stole gazety poranne.
— A.... — rzekł, zwracając się do Homicza — Czytałeś pan już dzienniki?
— Jeszcze nie.... Nie miałem czasu.
— To może pan pozwoli.... Ja także ciekaw jestem, co się dzieje na Bałkanach. A przytem interesuje mnie ten wielki strajk w Colorado. To nam zajmie przed przystąpieniem do rzeczy właściwej po 5 minut czasu. Czy dobrze?
Szczepan skinął głową na znak zgody.
Robbins podał mu jedną gazetę, sam wziął drugą — i zaczęli czytać. Była chwila ciszy. Nagle mały psycholog podniósł się z krzesła. Twarz miał jakąś pełną myśli i opromienioną tak, jak niegdyś w chwili, gdy po raz pierwszy objaśnił Homiczowi i Gryzińskiemu powody zainteresowania się sprawą.
— O... palec Boży! — rzekł.
I zaraz potem podał swą gazetę Homiczowi.
Szczepan zaczął czytać ustęp, który mu pokazał Robbins. I zdumiał.
W chwili, gdy oni myśleli nad niezwykłymi sposobami sprowadzenia mordercy z prze lat 20tu do Ameryki, — w tej samej chwili depeszą telegraficzna z Berlina w tonie nieco tajemniczym donosiła, iż baron Albert von Felsenstein, głowa jednego z najszlachetniejszych rodów Prus i Niemiec, padł ofiarą jakiejś fatalnej katastrofy.... Tknął go przed paru dniami w Berlinie atak apopieklyczny. Powód niewiadomy.... rzecz niejasna. Jednakowoż lekarze zdołali na razie uratować szlachetnego barona (tu następował szczegółowy opis ratunku, do którego przyczynił się wiele rodzony syn barona, również znakomity lekarz i uczony Konrad von Felsenstein); ale polecili mu dla rozrywki, uspokojenia się i odnowienia organizmu udać się za morze....
I oto szlachetny baron w tych dniach miał opuścić Europę i wyjechać, pod opieką własnego syna i innych lekarzy, w podróż do Ameryki i potem bodaj naokoło świata. Data wyjazdu będzie oznaczona w następstwie.
Tyle depesza.
Otworzyła ona szeroki horyzont myśli przed Szczepanem. Ujrzał znów przed sobą jeden z tych faktów, które zdawały się dowodzić, że Opatrzność Boska zbliża godzinę kary... że gniew Boży zawisł już nad złymi...
I przypomniał sobie słowa ś. p. ks. Balińskiego, słyszane niegdy w osadzie X.: — „Kara Boża idzie przez lądy i przez Oceany i przez doliny i góry i przepaści!“
A jakby echo potężne tych słów zabrzmiało mu nad uchem odezwanie się Robbinsa:
— Wiem teraz i wierzę... Palec Boży zsyła go nam tutaj. Czas kary już przyszedł. Zwyciężymy. Winni zostaną ukarani.... Sprawiedliwi będą podniesieni!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.