Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga siódma/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1876 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Tokarzewicz |
Tytuł orygin. | Notre-Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sławna gospoda pod Jabłuszkiem Ewy położoną była we wszechnicy, na rogu ulic Tarczowéj i Marszałkowskiéj. Stanowiła ją izba dolna, dość obszerna i bardzo nizka ze sklepieniem, którego środkowe pochylenia opierały się w gruby słup drewniany pomalowany na żółto. Stołków i stołów moc wielka, po ścianach świecące się cynowe półmiski, huk zawsze niezmierny raczących i raczących się, tłumy dziewcząt, okna na ulicę, u drzwi ogromna kufa wina, nade drzwiami zaś skrzypiąca blacha, z czerwieniącym się na niéj obrazkiem kobiety i jabłka, zardzewiała od deszczu i obracająca się z wiatrem na żelaznym rożnie. ratunek téj chorągiewki, zwieszonéj nad brukiem, był „herbem” gospody, jak się wówczas wyrażano.
Noc zapadała; na placyku było już ciemno; gospoda zapływająca światłem, gorzała zdala jako kuźnia śród czarnego mroku; dawały się w niéj słyszéć hałasy i dźwięki szklanek, noży, zaklęć, sporów, wyrywające się przez pobite okna. Przez parę i mgły, które ciepło izby wybijało na szyby i zastawy frontowe, widziałeś mrowiące się setki postaci zmięszanych, z pośród których od czasu do czasu wybuchały kłęby siarczystego śmiechu. Ludzie śpieszący za swemi interesami, nie spojrzawszy, mijali te cienisto poprzerywane odblaski. Kiedy niekiedy tylko jeden lub drugi niedorosły obdartus miejski wspinał się na palcach aż po nad oprawę zastawy szklannéj i ciskał do wnętrza gospody okrzyk uliczny, którym wówczas pijaków prześladowano:
— Pod morskie piany, kto tu schlany, zdźgany, zrzygany!
Człowiek wszakże jakiś niezrażenie przez czas ten przechadzał przed huczącym szynkiem, zazierał doń bez ustanku i pilnował się go jak szyldwach swéj budki. Okryty był opończą po same uszy. Opończę ową kupił był przed chwilą u łachmaniarza sąsiadującego z Jabłuszkiem Ewy, dlatego zapewne, by się zabezpieczyć od marcowego chłodu, a może dla okrycia swego stroju. Zatrzymywał się co kilka minut przed szybą gospodną, powleczoną matową siatką niby ołowianych centek, słuchał, zaglądał i tupał nogami.
Otworzyły się nareszcie drzwi szybko. Wartownik na to zdawał się oczekiwać. Dwóch opilców wytoczyło się z gospody. Pas światła, który z wnętrza lunął przez podwoje, zaczerwienił na chwilę rozigrane ich twarze. Człowiek w opończy usunął się na drugą stronę ulicy, ku furtce, i zaczajony uważał.
— Gromy i pioruny! — wołał jeden z ochotyńców. — Siódma wraz zakołata. Schadzka nad uchem.
— Powiadam ci — ciągnął swoje towarzysz językiem omotanym w ciężką jakąś materyę — powiadam ci, że nie mieszkam wcale przy ulicy Złorzecznéj, indignus qui inter mala verba habitat. Mieszkanie moje jest w ulicy... na... z za... po ulicy Jean-Pain-Mollet, in vico Johannis-Pain-Mollet. Jeżeli utrzymujesz inaczéj, toś więcéj rogaty niż jednorożec. Wiadomo albowiem, że kto raz wlézie na niedźwiedzia, ten się już jego ogona nie lęka; ale ty na same tylko nowalie nos masz zwrócony, jak Ś-ty Jacek Szpitalny.
— Jehanku, przyjacielu mój drogi, pijanyś — reflektował drugi.
— Podoba ci się to zmyślać — odpowiadał tamten zataczając się w lewo i prawo — ale dowiedzioném jest, że nie tylko Platon miał pysk legowca...
Czytelnik poznał już zapewne w kawalerach, dzielnych naszych dwóch przyjaciół, żaka i rotmistrza. Zdaje się, że człowiek, który na nich czatował w ukryciu, także ich poznał, gdyż krokiem wolnym ciągnął ślad w ślad za wszystkiemi skrętami, do jakich wszechnicznik zmuszał kapitana, więcéj jak się okazywało zahartowanego w sprawach butelkowych i zachowującego krew zimną. Uważnie się przysłuchując, człowiek w opończy pochwycić zdołał ich rozmowę od początku do końca, a była wcale interesującą:
— Na kark lucypera! starajże się waszmość iść prosto, mości magistrze; wiesz przecie, że muszę się z tobą rozstać. Siódma godzina, czy słyszysz? Mam wszak schadzkę z dziewczyną.
— To odczep się odemnie do paralusza. Widzę i bez ciebie gwiazdę i pochodnie ogniste. Podobnyś do zamku Dampmartin pękającego od śmiechu.
— Na krosty i liszaje prababki, Jehanie, za wiele paplesz od rzeczy. Ale, czy zostało ci jeszcze trochę pieniędzy?
— Mości rektorze, bez uchybienia, mała rzeźniczka parva boucheria...
— Jehanie, kochany mój Jehanie! opamiętaj-że się. Alboż nie wiesz, że naznaczyłem małéj schadzkę na moście Ś-to-Michalskim. Nie mogę jéj gdzie indziéj zaprowadzić, jak do Falurdelowéj, kątnicy mostu, tam zaś koniecznie zapłacić wypadnie za stancyjkę. Stara baba po toż ma wąsy siwe, by mi na kredę nie wierzyła. Jehanku, zmiłuj się, czyżbyśmy całą sakwę plecha przepili? nie zostałoż-ci ani jednéj złotówki?
— Przeświadczenie dobrze zużytych godzin dnia jest najsłuszniejszą i najłechtliwszą przyprawą stołu...
— Do stu czarcich macior! dość tych głupich facecyj. Jehanku, gadaj mi do stu szatanów, czy ci zostało parę groszy? Dawaj, a nie, to cię obmacam do koszuli, choćbyś był trędowatym jak Hiob i krostawym jak Cezar.
— Mnie wiel... mości panie dobrodzieju, jednym końcem ulica Galiache wychodzi na Szklarską, a drugim na Tkacką.
— No i owszem, dobrze! biedny mój, kochany towarzyszu Jehanie. Ulica Galiache co innego, a to znów co innego. Wybornie, niech i tak będzie. Lecz na miłość Boską, przyjdź do przytomności. Potrzebuję choć jednéj złotówki paryzkiéj, i to na siódmą.
— Milczéć straży i słuchać zwrotki:
Wnet się królowi Arras ukorzy;
Wnet téż i morze, co tam tak wyje,
Grzbiet swój czerwcowym lodem okryje;
A po tych lodach, bosiutką nogą,
— A, kiedy tak, magistrze ty antychrysta, to niechże cię zdławi wątroba twój matuli! — zawołał Phoebus, i silnie pchnął pijanego żaka, który się otarłszy o mur przeciwległy, bezwładnie a miękko padł na bruk Filipa Augusta. Przez resztkę litości braterskiéj, w najgorszych razach nie opuszczającéj do szczętu serce pijaka, Pboebus podrzucił Jehanka nogą na jednę z owych poduszek nędzarzy, jakie opatrzność grodzka chowa na zawołanie po wszystkich rogach ulic paryzkich, a które wygodnisie i dusitrzosy piętnują pogardliwą nazwą kup śmiecia i gnoju. Rotmistrz ułożył głowę Jehanka na pochyłéj płaszczyźnie kapuścianego okrawka, i żak nasz, nie zdążywszy nawet zmówić pacierza, jął wraz wycinać marsza chrapickiego basem przepysznym. W sercu jednak rotmistrza uraza snać nie wygasła jeszcze całkowicie, bo rzekł, odchodząc, do śpiącego wszechnicznika: — Tém-ci gorzéj, jeśli cię ztąd sprzątnie wóz Belzebuba!
Zdawało się z razu, że człowiek w opończy nie pójdzie daléj za rotmistrzem; zatrzymał się bowiem chwilkę przed leżącym żakiem, i jakby się wahał. Ale niebawem westchnął ciężko, i w ślad za Phoebusem podążył.
Za ich przykładem zostawimy i my chrapiącego Jehanka łaskawéj opiece gołych niebios, a sami pośpieszymy w stronę odchodzących.
Wstępując na ulicę St.-André-des-Ares, rotmistrz Phoebus postrzegł, że go ktoś jakby ścigał. Wzrok odwróciwszy przypadkowo, zobaczył za sobą gatunek cienia pełzającego wzdłuż murów. Zatrzymał się, i cień się zatrzymał; szedł, cień także wlókł się. Bardzo to go mało niepokoiło.
— Owa! — mruknął — jestem bez szeląga w kieszeni.
Przed frontem kollegium Autuńskiego, rotmistrz pozwolił sobie na mały odpoczynek. W gmachu tym skończył on, Jak się wyrażał, edukacyą swoję, więc obyczajem niesfornego żaka, wiernie w pamięci i praktyce przechowanym, nie mógł ominąć fasady szkolnéj, nie wyrządziwszy posągowi kardynała Piotra Bertrand, wykutemu na prawo od głównego wejścia, pewnego gatunku krzywdy, na którą tak gorzko skarży się Priap w satyrze Horacego: Olim truncus eram ficulnus. Zawziętość zaś jego i stałość były tak wielkie, że z czasem do szczętu zatarły napis z podnóża: Eduensis episcopus. Zatrzymał się tedy i tym razem przy statui, trybem nałogowym. W chwili właśnie, gdy astronomiczną snać zajęty obserwacyą, słał wzrok to ku jednemu, to ku drugiemu skrajowi nieba, ujrzał, że cień postępował w kierunku prostym niegrzecznéj jego admonicyi kardynałowi, a krokiem tak wolnym, iż nie trudno było zauważyć, że miał na sobie opończę i czapkę, Zbliżywszy się, widmo stanęło i stało nieruchomie jak głaz, z którego wykuto ten pomnik na obelgi nieczuły. Oczy tylko wlepiło w Phoebusa, oczy pełne owego niepewnego blasku, jaki śród nocy rzucają źrenice kocie.
Rotmistrzowi na śmiałości nie zbywało nigdy, tém mniéj teraz, po serdeczniejszéj wymianie myśli z Jehankiem pod Jabłuszkiem Ewy. Mało-by więc sobie robił ze zbója, mając w dodatku karabelę u boku. Lecz ów posąg chodzący, ów człowiek skamieniały, chłodem go oblał. Krążyły podówczas pomiędzy ludźmi jakieś wieści niespokojne o mnichu kłótliwym, o upiorowym włóczędze nocnym, nawiedzającym ulice paryzkie. To mu właśnie niejasno w myśli stanęło. Przez minut kilka nie mógł przyjść do siebie; w końcu atoli zebrawszy się na odwadze, przerwał milczenie, usiłując zarazem zdobyć się na śmiech i dobry humor:
— Jeśli waszmość złodziejem jesteś, jak wątpić sobie ani na chwilę nie pozwalam, to przyznam się, że masz dla mnie minę czapli, rzucającą się na pustą orzechową łupinę. Jestem, mój drogi, zrujnowanym synem rodziny. Udaj się tuż obok. W kaplicy tego oto kollegium jest drzewo krzyża prawdziwego, w srebrnéj, w srebrniutkiéj oprawie.
Ręka widma wysunęła się z pod opończy i chwyciła Phoebusa za ramię, a silnie, że niby szponami orlemi. Jednocześnie cień przemówił:
— Rotmistrzu Phoebusie Chateaupers!
— Jakiém-że u licha prawem — rzekł Phoebus — znasz jegomość moje nazwisko.
— Znać nie dość — odpowiedział człowiek w opończy głosem ponurym. — Wiem także cokolwiek. Masz schadzkę tego wieczora.
— Tak, mam — mruknął Phoebus, wytrzeszczające oczy zdziwione.
— O godzinie siódméj.
— Za kwadrans.
— U Falurdelowéj.
— Najzupełniéj.
— Kątnicy mostu Śto-Michalskiego.
— Mostu Ś-go Michała Archanioła, jako stoi w litanii.
— Bezbożniku! — jękło widmo. — Z kobietą?
— Confiteor.
— Która się nazywa...
— Smeraldą — dopełnił weseléj już Phoebus. Spokój o duszę i skórę wracał mu stopniowo.
Na to imię szpony widma wściekle szarpnęły za ramię Phoebusa.
— Rotmistrzu Phoebusie de Chateaupers, łżesz waść.
Ktoby w téj chwili widziéć mógł rozognioną nagle twarz rotmistrza, gwałtowny poskok jego w tył, rozrywający kleszcze, które go były chwyciły, postawę dumną jaką przybrał, chwytając dłonią za rękojeść karabeli, a wobec rozpłomienionego tego gniewu, głucha nieruchomość człowieka w opończy, ktoby to mógł był widziéć, przeląkłby się niechybnie. Było-to coś w rodzaju walki Don Żuana z posągiem komandora.
— Jerzy święty lub szatanie! — wrzasnął rotmistrz. — A to mi słówko, które się chyba nie często obijało o uszy Chateaupersów. Nie odważysz się go łotrze powtórzyć!
— Łżesz bezczelnie — rzekł cień chłodno.
Rotmistrz zgrzytnął jak potępienie. Mnich kłótliwy, duch, upiór, baśń, przesąd, wszystko pierzchło mu z oczu od razu. Nie już przed sobą nie widział, okrom zwykłego śmiertelnika, i nie już okrom jego obelgi nie słyszał. — A no — bełkotał, dławiące się od gniewu i wściekłości — idzie, widzę, jak po maśle. — Wyciągnął karabelę i szczękając zębami... gniew bowiem trzęsie nie gorzéj od strachu...
krzyczał:
— Naprzód! żywo! do pałasza! krwi mi natychmiast! krwi na ten tu bruk!
Drugi ani się ruszył. A tylko gdy ujrzał przeciwnika, jak wywinąwszy młynka gotów był do napaści:
— Rotmistrzu Phoebusie — odezwał się głosem pełnym goryczy i cierpkości — zapominasz o schadzce.
Uniesienia ludzi takich jak Phoebus, podobne są do gotującego się mleka; jedna kropla zimnéj wody przerywa kipienie. Na odgłos prostych tych wyrazów opuściła się szpada połyskująca w dłoni rotmistrza.
— Kapitanie — mówił daléj napastnik — jutro, pojutrze, za miesiąc, za lat dziesięć znajdziesz mię gotowym poderznąć ci gardło; ale pierw idź na schadzkę.
— Zaprawdę — ozwał się Phoebus, jakby kapitulując z sobą samym — rzeczy to zarówno zachwycające: spotkać się czy ze szpadą, czy z dziewczyną; ale nie widzę, dlaczegobym miał uchybiać jednéj, upędzając się za drugą, skoro mogę miéć obie.
I wsadził szpadę do pochwy.
— Idź waszmość na naznaczoną schadzkę — powtórzył nieznajomy.
— Mości panie — odrzekł Phoebus z niejakiém zakłopotaniem — szczere dzięki za grzeczność. W gruncie zawsze się jutro znajdzie chwila na zrobienie psom potrawki z jednych czy drugich dudek gardlanych. Mocnom obowiązany za przyjemną obietnicę łaskawego spędzenia kwandransika jeszcze w zacném towarzystwie waszéj miłości. Sadziłem, że zdążę położyć głowę waszeci tu w tym rynsztoku na nocleg przydłuższy i jeszcze na czas stanąć u bogdanki, tém bardziéj, że nie ma to wcale złéj miny, gdy się białogłowom każe chwileczkę czekać na siebie w razach podobnych. Ale wyznaję, żeś mi się waszmość zuchowato postawił, i za bezpieczniejsze uważam odłożyć casus do jutra Spieszę tedy na umówione miejsce, na siódmą, jak waszmości wiadomo...
Tu Phoebus poskrobał się w ucho.
— Psia kość! — dodał rezolutnie i bez wszelkiéj już galanteryi — na śmierć zapomniałem, żem bez grosza. Nie ma czém ciupkowego opłacić, a stara maciora nie zgodzi się na poczekane. Nie ufa mi.
— Oto jest na zapłatę.
Phoebus poczuł w swéj dłoni chłodną dłoń nieznajomego, wciskającą mu grubą sztukę monety. Nie mógł się wstrzymać od przyjęcia pieniędzy i od uściśnienia ręki.
— Jak Boga kocham! poczciwiec z was co się zowie!
— Warunek jeden — rzekł człowiek. — Muszę się przekonać, żem nie miał racyi i że waszmość prawdę-ś powiedział. Ukryjesz mię gdzie w kącie, abym mógł widziéć czy kobieta jest rzeczywiście ta, któréj imię powiedziałeś.
— Ua! — odpowiedział Phoebus — dla mnie to wszystko jedno. Weźmiemy izdebkę Ś-téj Marty; będziesz waść mógł sobie patrzéć do woli z psiéj budki znajdującéj się obok.
— Chodźmyż — sucho się ozwał cień.
— Do usług jegomości. Lubo nie wiem, czy nie jesteś waść wielmożnym Lucyperem we własnéj osobie, to jednak zamawiam jego przyjaźń na dzisiejszy wieczór. Jutro pozwolisz sobie wypłacić długi kieską i szablą.
Poczęli iść śpiesznie. Po kilku minutach odgłos fali rzecznéj oznajmił im, że byli na moście Ś-to-Michalskim, zawalonym w owéj epoce domami.
— Wprowadzę was najprzód — rzekł Phoebus do towarzysza — sam zaś następnie pójdę po ichmościankę, czekającą u Małego-Kasztelu.
Towarzysz przez całą drogę idąc obok niego nie wyrzekł ani słowa.
Phoebus się zatrzymał przed nizkiemi drzwiami i silnie w nie uderzył; światło pokazało się przez szczeliny drzwi.
— Kto tam! — zawołał głos ochrzypły.
— Do stu par czartów łysych i wiedźm rosochatych! — odrzekł rotmistrz.
Drzwi się natychmiast otworzyły, i przybywający ujrzeli przed sobą babę zgrzybiałą z kagańcem w ręku. Baba i kaganiec drżały. Staruszka, skulona we dwoje, okryta łachmanami, ze ścierką na głowie, kiwająca się i krechcząca, czarną była od zmarszczek, rozsypanych po twarzy, szyi i rękach; wargi zachodziły jéj pod przednie zęby, usta obrośnięte dokoła kosmykami białéj sierści, nadawały jéj pozór kota oczepionego gałgankami. Wnętrze chałupy niemniéj było oszarpane; Ściany poobrywane z tynku i gliny, belki pod powałą zakopcone, piec łatany a rozsypujący się, siatki pajęcze po wszystkich kątach; po środku kilkanaście rozkraczonych stołów i kulawych ławek, brudny dzieciak w popiele, a w głębi schodki, czyli raczéj drabina drewniana, zmierzająca ku otworowi w powale, ze spustem na pół podniesionym. Wstępując do jaskini téj, tajemniczy towarzysz Phoebusa podciągnął kołnierz opończy na same oczy. Rotmistrz, zawsze klnący jak Saracen jaki, pośpieszył tymczasem „odbić słonko w talarku”, jak mówi nasz nieporównany Regnier.
— Izdebka Ś-téj Marty — rzekł Phoebus.
Stara tytułowała go jaśnie panem, i talara schowała do szuflady. Była to ta sama sztuka monety, którą człowiek w opończy wsunął Phoebusowi. Baba zaledwo się odwróciła, gdy mały, rozczochrany i rozbabrany chłopak, grzebiący się dotąd w popiele, zwinnie podsunąwszy się ku szufladzie, wyjął z niéj pieniądz i na jego miejsce położył liść suchy, zerwany przed chwilką z pęku chróśniaku.
Stara skinęła na jaśnie panów, jak ich nazywała, by szli za nią i pierwsza polazła po drabince. Dostawszy się na górę, postawiła kaganiec na kufrze, a Phoebus, z miną starego znajomego, otworzył rodzaj drzwiczek prowadzących w jakiś kąt ciemny.
— Wejdź tam łaskawco — rzekł do towarzysza.
Człowiek w opończy usłuchał w milczeniu; drzwiczki się za nim zamknęły; Phoebus zasunął je ryglem i niebawem zeszedł na dół ze starą. Światło znikło,